Szef miał
zaplanowaną, niespodziewaną wizytę kierownictwa szczebla tak wysokiego, że
mieli nadlecieć, a biurowa plotka głosiła, że zgoła wylądują na spadochronach
na dachu pośród pustułek i zamordowanych wróbli kruszejących na potrzeby
małoletnich drapieżników oswajających dzioby z jadalnym pierzem ofiar. Od kilku
dni kręcił się, gdyby szef mógł (umiał) się kręcić. Oficjalnie prowadził
dogłębne analizy i kontrolował zawartość blatów biurek podwładnych celem
wykrycia kontrabandy albo pleśniejącej mortadeli. Oczywiście nikt nie
podejrzewał szefa, że kontroli podlega również zawartość szuflad, jednak na
wszelki wypadek Stanisław wyniósł do domu hodowaną tam jaszczurkę bez jednej
nogi, a pani Kasia ograniczyła ilość niezbędnych do pracy falkonów perfum do
trzech.
Szef zacietrzewił
się w tym kontrolowaniu, czy też pracy koncepcyjnej, więc ukradkiem usuwaliśmy
mu spod nóg co groźniejsze elementy wyposażenia, jak kable, fotele na kółkach, torby,
podstępnie stojące pudła z papierem o znormalizowanych formatach, zdradzieckie
wieszaki i całą masę innych przeszkadzających rozwijać się marsowi na czole
drobiazgów zbyt pospolitych, by wyrafinowany umysł szefa miał się nimi
rozkojarzyć nadaremnie. Osobiście po godzinach wymyłem dna szuflad i półek z
kurzu, żeby nie kaleczyły wzroku szefa. Po dwóch dniach nieprzerwanej, totalnej
i dogłębnej kontroli poczuliśmy się przenicowani na wylot i każdy z nas gotów
był już na spowiedź ostateczną i pokutę nawet przed wyrokiem, gdy szef wyróżnił
mnie zauważeniem.
- Pozwólcie no kolego do mnie – zagaił
łaskawie i w niczym nie sugerując nawet, żebym szykował się na egzekucję –
wiecie oczywiście, że spodziewamy się gości z Centrali?
Szef potrafił
powiedzieć „z Centrali” przez tak duże C, że niemal zaczepiało o rury
wentylacyjne, co mnie lekko zakłopotało, bo przypomniałem sobie, że gdzieś tam
czai się pies Baskervillów, na pewno wściekle głodny. W gardle straciłem smak i
wilgoć, więc mogłem tylko pokiwać znacząco szefowi, że owszem wiem, ale zapewne
nie doceniam stopnia komplikacji, albo nie ogarniam wszelkich koincydencji
wynikających z faktu. A fakt bił mnie po oczach marsem na czole wodza, który na
krótką chwilę miał przekazać pałeczkę Centrali (starałem się powiedzieć to z
równie dużej litery, jednak strach i brak umiejętności skarlił i upokorzył ową
literkę, aż mi było wstyd, że usiłowałem naśladować majestat). Pałeczkę władzy
absolutnej i nieposkromionej.
- No więc kolego – kontynuował inwokację
– postanowiłem obarczyć was moim zaufaniem i zlecić panu misję. Jak się pan
zapewne domyśla Centrala (jak on to mówił, to byłem gotów zakochać się i w nim
i w centrali, chyba, że on byłby zazdrosny – wtedy skupiłbym się na
monogamicznym uczuciu do szefa oczywiście) nie życzy sobie ekscesów i
insynuacji…
Rozpoczął
tajemniczo i dość przewrotnie spętał mnie szponami ciekawości i lojalności.
Teraz nie byłbym mu w stanie odmówić nawet własnej nerki upośledzonej
chorobą w wieku młodzieńczym - niech zeżre ze smakiem, lub odrazą, tylko niech
ją przyjmie ode mnie w dowód tego, co uzna za stosowne dla uczczenia bieżącej
chwili.
- Tymczasem… - szef zawiesił głos i
uniósł brew lewą w sposób kojarzący się z przygotowaniem oka do kontaktu z
lunetą marki Karl-Zeiss z niegdysiejszego enerdowa – Tymczasem kolego mamy tuż
obok ciało nieprzewidywalne i ekscentryczne niemal jak ciało Richarda Bransona,
jeśli wiecie co mam na myśli.
Nie śmiałem
wiedzieć, co szef ma na myśli, bo szefom w myśli się nie zagląda, tak jak pani
Kasi nie zagląda się w dekolt, choćby przyniosła ów dekolt wprost do biurka i
gryząc paluszki, czy rodzynki wiodła na pokuszenie po godzinach pracy. Pani
Kasia w godzinach pracy NIGDY BY NIE KUSIŁA. Chyba, że szefa, który łaskawie
opierał wzrok o jej biodra, czy kolana, żeby wyzwolić myśli z jednotorowego
spojrzenia na przyszłość, a pani Kasia była znakomitym kontrapunktem, barierą,
poza którą nawet wiatrom potrafiło się zakręcić w głowie. Pogrążyłem się w
dywagacjach na temat ciała, lecz moje małe myśli podrzucały mi przed oczy nagie
Odaliski, nimfy tańczące nad brzegiem ruczaju i inne okazy mocno
roznegliżowane, żeby nie powiedzieć golusieńkie. A przecież szef nie sugerowałby
nawet żebym w godzinach pracy kontemplował malarstwo Rubensa, a tym bardziej zabiedzone
modelki w wersji „live”. Szef na pewno miał na myśli inne ciało, którego nagość
była starannie zakryta przed moim ledwie skrywanym pożądaniem.
- Otóż! – szef najwyraźniej dzielił
informacje na części składowe wystarczająco małe, żebym mógł nadążyć za jego
niebanalnym umysłem, co czyniłem z lekkim wysiłkiem i ku radości pozostałych
pracowników, których nie obdarzył zaufaniem – Panie kolego. Liczę na pańskie
zaangażowanie i inicjatywę, choć nie ukrywam, że w większym stopniu na zaangażowanie.
Z powodu wizyty (tu przymierzał się właśnie żeby powiedzieć Centrali, a ja
rzuciłem się wzrokiem na jego usta, żeby spić to słowo wprost z matecznika słów
wielkich i nieposkromionych) napisałem list, a pan go dostarczy! Czy rozumie
pan powagę sytuacji?
Oczywiście, że
nie rozumiałem, ale gotów byłem wystartować z tym listem choćby na księżyc i to
natychmiast. Stanisław poczuł się lekko urażony, że to nie jemu przypadła w
udziale chwalebna misja i boczył się trochę – oczywiście na mnie, bo na szefa
nikt i nigdy boczyć się nie miał powodu.
- Żeby pan wiedział panie kolego, to ów
list napisałem w domu zdjęty troską o naszych szanownych gości z obawy, że ktoś
zakłóci wizytację czymś egzotycznym, wściekłym, lub budzącym odrazę.
W głowie miałem
mętlik. Nie śmiałem nawet marzyć, żeby szef napisał list do mnie, a co dopiero
list, który napisałby w czasie wolnym od pracy. Zazdrościłem adresatowi jawnie
i z pasją. List zapakowany był w kopertę, której elegancja dorównywała szykowi
z jakim szef był uprzejmy się nosić nieustająco. Wiecznym piórem i zamaszystym,
lekko ozdobnym pismem szef wypisał nazwisko osoby wyróżnionej tak niezwykle.
Przez kopertę czułem, że papier skropił wodą kolońską wartą z pięć stów u
złodzieja handlującego towarem w okolicach galerii handlowej. Szef, jak
należało domniemywać nie zniżał się do kupowania podróbek, czy wspierania
czarnorynkowej gospodarki i nabył zapewne oryginał wprost w Paryżu, Szanghaju
nie zaszczycając nawet zjadliwym uśmiechem. Szef nie był małostkowy. Nie
przyszłoby mu do głowy szydzić z czegokolwiek. Był ponad niskie uczucia. A
teraz wręczał mi kopertę, jakby udzielał mi sakramentu i błogosławił mnie na
drogę.
- No! Kolego! – mentalnie poklepał mnie
po plecach – Liczę na was, że dacie radę. Zaniesiecie list z prośbą o dwa dni urlopu
na czas wizytacji, w zamian za wsparcie w późniejszych badaniach pańską osobą.
Postanowiłem oddać pana do dyspozycji nauki na cały następny tydzień w rewanżu
za dwa bezczynne dni, w trakcie których podejmiemy Centralę z należnym jej
szacunkiem. Mam nadzieję, że kolega zrozumiał, jakim wyróżnieniem będzie dla
kolegi funkcja asystenta w zaawansowanych projektach badawczych i będzie pan
współpracował z entuzjazmem i oddaniem równym prezentowanemu w naszym biurze.
Ruszcie się kolego. Cierpliwie czekam w gabinecie na odpowiedź.
Rzuciłem okiem na
nazwisko… Ruda!
Uff… coś takiego robić - cały tekst się niepokoiłam, że Rudej brak...
OdpowiedzUsuńCałe szczęście - jednak jest!
no jak brak? usiłowałem tylko pobudzić niepokoje. żeby uniknąć oczywistości, ale przecież bez Rudej opowiadanie byłoby ubożuchne, jak stajenka Pana.
UsuńMatkoboska i Jezusiemaryjo!
OdpowiedzUsuń"Nie śmiałem nawet marzyć, żeby szef napisał list do mnie, a co dopiero list, który napisałby w czasie wolnym od pracy."
Gdyby moja szefowa napisała do mnie, niechybnie zeszłabym na zawał, udar, marskość podrobów i wylew mózgu uszami!
no widzisz. najwyraźniej nie zasłużyłaś na szefa. mam nadzieję, ze przynajmniej dobrze się bawiłaś i masz teraz o czym marzyć.
UsuńYyy... bawiłam się kiedy?
Usuńczytając.
UsuńA! To zawsze.
Usuńnie wszystkie teksty są rozrywkowe. ale Ruda wprawia mnie w znakomity nastrój.
UsuńAle urlop dla kogo, dla szefa czy podwładnego?
OdpowiedzUsuńMoja szefowa nie pisze - wrzeszczy, nawet przez ściany. To ja jej piszę listy, podania i inne takie...
urlop dla Rudej!
Usuńżeby nie zakłóciła uroczystości.
Twoja szefowa powinna dorosnąć. dzieci się drą z obawy, że ich nikt nie chce słuchać. autorytet nie musi, bo jest słuchany nawet, gdy szeptem mówi.
Dobre:D
OdpowiedzUsuńno tak... chłop w niewolę na zatracenie, to dobre...
Usuń