A potem usiadłaś
i opowiadałaś mi jakąś nieistotność najważniejszą na świecie, co miała mieć
kolor przesiąknięty twoją miłością i barwą słońca zbyt młodego i zawstydzonego,
że dopiero z czarnej pościeli usiłuje się wyplątać, a kiedy wreszcie łypnęło okiem,
lekko spąsowiało, bo namalowało na niebie gryzmoły niczym trzyletnie dziecko -
wszystkimi kredkami, które mają w sobie choć gram ciepła. Siedziałem bez ruchu
i tylko gęsia skórka rosła na mnie wraz ze szczęściem, bo właśnie zaczęłaś
zliczać ptaki, których nie mogliśmy dostrzec, bo pochowały się gdzieś w
gałęziach drzew i zapewne wprost z gniazd opowiadały rodzinne anegdoty
zaśmiewając się przy tym do łez.
Patrzyłem na
ciebie jakim pięknym stajesz się człowiekiem, kiedy nie musisz się bać i
udawać, a ty opowiadałaś mi o firankach, przez które nie przedrą się komary, za
to motyle będą mogły swobodnie wlatywać, żeby łopotem skrzydełek łaskotać te
drobne włoski, które tylko wiatr potrafi odnaleźć na skórze. Sam nie wiem, czy
o kwaśnym mleku w glinianym dzbanku stojącym w ciemnej sieni przez całe lato,
żeby nigdy nie zabrakło, póki upał na dworze ktokolwiek może opowiadać równie
pięknie, ale czas przycupnął zadumany i tylko lekko nosem trącał nas w łydki,
żeby go podrapać za uchem. Pewnie spragniony, ale nie chciałem wstawać po mleko
ze wspomnień.
Spragniony
prawdziwej bliskości, kiedy świat dopiero przewracał się na drugi bok chłonąłem
ciebie i żałowałem, że nie mogę nadąć się jak balon i zmieścić cię całej w
sobie. Żeby móc się nacieszyć bez reszty. Po najgłębiej ukryte pęcherzyki płuc,
po ścieżki neuronów, którymi jeszcze świadomie nie wędrowałem. A ty się śmiałaś
i wołałaś do mnie, że jestem głuptas i oczy mam mokre niepotrzebnie, bo mgła
nie osiada rosą wprost na oczach i nie ma potrzeby płakać, kiedy możemy się
złapać za ręce i po prostu być, patrząc jak kolejny dzień rośnie gdzieś między
nami i z nami, a nawet dla nas. I choćby diabeł trzaskał wszystkimi drzwiami,
to przecież dopóki trzymamy się za ręce, to w ogóle nie będzie miał dostępu, bo
kto chciałby z nim tańczyć, kiedy ręce pełne szczęścia, a oczy nie mają sił
oderwać się od siebie nawzajem?
Rozsypałaś włosy
na moich kolanach, a one zwiedzały mnie i szukały dla siebie przystani, co
chwila zmieniając zdanie, jak dzieci w piaskownicy szukające wciąż gdzie
indziej nowego szczęścia, którego jeszcze nie zdążyły zagospodarować. Zamknęłaś
oczy i patrzyłaś na mnie uważnie, jakbyś sprawdzała, czy wszystkie gwiazdy w
moich oczach zapalił już nocny latarnik, choć to świt zaledwie trącony łokciem
ziewa. Patrzyłem, jak pod powiekami figlują twoje oczy i do dzisiaj nie wiem
iloma kolorami potrafisz je oblec, żeby powiedzieć mi dzień dobry. Zupełnie,
jakbyś każdego dnia zakładała inną sukienkę, tak i oczy wciąż inne, śmiejące
się przekornie, krzyczące „złap mnie, dogoń, weź sobie, jeśli potrafisz” a ja
tak bardzo chciałem poznać je do samego dna, chociaż nurkować nie potrafię, to
przecież próbuję w nich utonąć pełen zachwytu.
Dotknąłem ich
dłonią. Delikatnie, opuszkiem palców, żeby nie rozmazać obrazu, a potem sunąłem
ręką po nosie i ustach, aż wpadłem w dołek na brodzie, więc zawróciłem
policzkiem w górę, żeby opowiedzieć ci moje myśli, a ty nadstawiałaś ucha,
kokietując mnie oddechem, który rytm zgubił nagle, jakby mu ktoś kroki
pomieszał w tańcu. Znów zabłądziłem gdzieś na twoje usta, byś czubkiem języka sprawdziła,
czy to na pewno ja i czy już zadrżały mi palce od tej nieznośnej odległości,
która wciąż zbyt wielką zdawała się być. Zaśmiałaś się głośno czując jak
przeczesuję ci włosy rosnącą intymnością i bezwstydnie przyłożyłaś doń ucho,
szepcząc jakieś komiczne komentarze o trawach, w których piszczy coś
niepoznanego, a wartego zauważenia.
Twój śmiech speszył
mnie odrobinę, jednak nie długo, bo usłyszałem, jak głos ci grubnie,
chropowacieje, jakby pozłotka radości utleniła się odsłaniając surowe dno.
Otworzyłaś oczy poważne jak wszechświat i ciemniejące niczym niebo przed burzą.
Wpatrzony wszedłem w nie bez pamięci. Odpowiedziałaś echem pożądania, a choć wiatr
obsypał nas lipowym aromatem, ale gdzie mu do aromatu zaprzątającego mój nos. Poranek
usiadł na barierce i smutno kwilił, bośmy go porzucili jak łach zużyty. Tylko
czas siedział niewzruszony i merdał ogonem. On wiedział, że zaczniesz śpiewać.
Chyba na to czekał od świtu. Ptaki umilkły, żeby cię nie zagłuszyć. A może to
ja straciłem słuch?
Zmysłowo, więc mięknę. Uciekam, zanim się roztopię.
OdpowiedzUsuńmiłego dnia. za daleko nie uciekniesz - na zewnątrz patelnia wciąż się rozgrzewa.
UsuńW taki upał niech lepiej zmysły drzemią, po co się męczyć?
OdpowiedzUsuńprzecież to nie praca. dlaczego męczyć? zupełnie w tych kategoriach nie patrzyłbym na uczucia. bez względu na porę roku. wyobrażasz sobie taki tekst: "za zimno na miłość"?, "za ciepło na czułość"? "za mokro na bliskość"?
UsuńPięknie dziś i romantycznie, przygarniam z radością jak prezent na rocznicę:-)
OdpowiedzUsuńdziś rozmaicie Jotko. ale przygarniaj śmiało.
Usuń