Szef prywatnych uroczystości
nie obchodził w życiu zawodowym i nie zamierzał, więc skrupulatnie ukrywał dane
osobowe zgodnie z przepisami RODO, żeby nikt nigdy nie wręczył mu kwiatów w
godzinie próby, albo co gorsza barbarzyńskiej gorzałki pędzonej w bezksiężycową
noc na sprzęcie pradziadka sprytnie ukrytym w chylącej się szopce w podmiejskim
lesie. Poniekąd z autopsji wiem, że Stanisław dysponuje – lasem, aparaturą, przepisem
i kompetentnym przodkiem – co prawda obecnie żywym wyłącznie w konarach drzewa
genealogicznego pielęgnowanego tradycją rodzinną od chyba trzech stuleci, jednak
receptura wciąż potrafi oszołomić krwiobiegi śmiałków łaknących fraternizować
się z wielowiekową kulturą spożycia. Pijąc ów rarytas niemalże widziałem
szanownego przodka majtającego nogami z rodowodowej gałęzi i patrzącego z
niesmakiem na degrengoladę spożywających bez talentu i właściwej oprawy.
Wstyd nam było regularnie i
całorocznie, gdyż dyskretnie fetowaliśmy okazje wszystkich pracowników poza
szefem. Sporadycznie udawało się i szefa poczęstować bardziej udanym tortem,
czy lampką czegoś tak wyszukanego, że mieliśmy kłopot w dokończeniu spożycia
naszymi niezbyt wyrafinowanymi podniebieniami. Szef potrafił zagłębić się w
bukiet tak głęboko, że był w stanie określić pochodzenie kobiet depczących
winogrona i kolor majtek najmłodszej, która je na sobie miała, co nie było oczywiste
nawet dla kiperów z francuskich winnic.
Pewnego razu zostaliśmy po
godzinach i korzystając z nieobecności szefa przeprowadziliśmy burzę mózgów
usiłując znaleźć rozwiązanie wstydliwego problemu. Pani Kasia, która
najwyraźniej miała wtedy zaplanowane jakieś pilne zajęcia domowe wzruszyła
ramionami i wygenerowała propozycję, żebyśmy obchodzili rocznice powstania
biura i pod tym szyldem wręczali szefowi, jako twórcy, kręgosłupowi i głowie
zarazem, stosowny upominek. Elegancko, służbowo i bez podejrzeń o małostkowe
pobudki. Zanim ramiona pani Kasi opadły już wychodziła, gdy plebejski kolektyw
zmagał się z problemem, a może ze zrozumieniem propozycji. Dwie butelki później
przez aklamację propozycja pani Kasi przeszła jednogłośnie, choć nieco
bełkotliwie. Pozostał problem, kiedy powstało biuro, żeby okoliczności nadać rozmach
adekwatny do wielkości szefa i nie obrazić go przy tym niedokładnością.
Ustalenie daty pozostawiliśmy pani Kasi, która w kwestiach cyfr była niemal tak
doskonała, jak szef i my mogliśmy wyłącznie usiłować, względnie zbliżać się do pani
Kasi, żeby zarazić się jej talentami.
Pani Kasia (jak zwykle)
stanęła na wysokości zadania, więc od tamtej pory regularnie połowie czerwca wręczaliśmy
szefowi prezent w hołdzie dla wielkości umysłu i rozmachu w działaniach perspektywicznych
sięgających dalej niż plan emerytalno-rentowy najmłodszego z pracowników pobłogosławionych
łaskawym wzrokiem ZUS. I właśnie dziś pani Kasia po trzydniowym urlopie przewidzianym
na zamówienie i zakup wiecznego pióra w sztukę współczesną ubranego staraniem
tureckich złotników wróciła z ekskursji z futerałem aksamitnym bardziej od kociej
sierści, po męsku czerniącym się opalizującym blaskiem dyskrecji, a w środku
dzieło sztuki – pióro stylizowane na pióro Feniksa, kosztujące zaledwie trzecią
część trzynastki każdego z nas, plus koszta własne pani Kasi zaledwie drugiej
trzeciej sięgające. Było warto. Dekolt pani Kasi pysznił się opalenizną
podkreśloną jedwabiami znad Bosforu i obraz ten stanowić mógł alternatywę dla herbaty
z prądem w jesienne wieczory. Tym bardziej dla oprawy wydarzenia.
Szef, najwyraźniej wzruszony
zaprosił wszystkich obecnych do bufetu na pierogi ruskie, jednak zaznaczył
lojalnie, że śmietanę i cebulkę każdy (poza panią Kasią) musi pokwitować własną
kartą debetową. Nie zazdrościłem pani Kasi – zasłużyła sobie. Szef pod wpływem
pióra błyszczał nie tylko elokwencją i dumą z zespołu, ale potrafił przyozdobić
czoło perłami potu, którymi pani Kasia przyprawiła później własną porcję
pierożków, dwuznacznie przystrojoną kleksami śmietany. Pierogi były doskonałe.
Wiem, bo już nie raz szef mnie obsobaczył, że nie istnieje stopień wyższy od
doskonałości, ale te akurat sięgnęły tego niedościgłego pojęcia, a nasz zachwyt
w trakcie jubileuszu „firmowego” oddawał z nawiązką naszą zbiorową,
niewymuszoną miłość do szefa.
Kiedy szef zarządził strategiczny
odwrót, zmieściliśmy się gremialnie w windzie pomimo ławicy pierogów
pływających w naszych trzewiach, by wspólnym powietrzem oddychać póki serc gorących
nie schłodzi sprawnie działająca klimatyzacja. Pierogi chciały się kleić, lepić
i przytulać, oczywiście najbardziej do pierogów szefa, a zaraz po nim do pani
Kasi, jednak nie każdy zaznał szczęścia, gdyż podróż na trzecie piętro trwała
krócej niż konsumpcja pojedynczego pierożka. Wysiedliśmy ze wzrokiem pełnym uniesienia
i adorowaliśmy szefa w marszu na nasze bojowe stanowiska.
Po korytarzu wiał wiatr
renesansu. Zanim sensory wykryły obecność szefa, a potem nas wszystkich z panią
Kasią na czele i rozświetlił grafitową przestrzeń plamami punktowych świateł nawet
najmniej z nas wszystkich czuły Stanisław - poczuł. Przed nami czaiło się nowe
i to czaiło się między windami, a biurem. Światło zaczęło się czepiać kształtów
i kolorów, może miało nawet wpływ na węch. Przed nami kolonizowały się
przestrzenie nową, nieznaną wartością gęstą od nowych twarzy i karnacji zbyt
różnorodnych, żeby były tubylczymi. Niczym rozemocjonowany semafor kolonizacją
bezludnej wyspy dyrygowała… Ruda…
Była piękna. Z włosem
wzburzonym, w ekspresji gestykulacji. W jej ruchach mieszkała interpunkcja doskonale
akcentująca każdy, nawet nieznaczny krok w przyszłość. A zanosiło się na krok
wystarczająco duży, żeby bajki poszarzały z zawiści. Co tam siedem mil w
skórzanym bucie? Tu myśl mogła sięgnąć nieśmiertelności, albo chociaż podwoić
życie! Kiwaliśmy Rudej głowami przechodząc w wielkiej niepewności, świadomi
wielkości tego umysłu wypełnionego energią do wypęku, a ona dyrygowała
nowoprzybyłymi i innymi, którzy najwyraźniej tymczasowymi byli. Wnosili podwaliny
przyszłego życia biurowego i nadawali mu ton. Ten pierwszy, stanowczy akcent. Biurko-laptop-niszczarka
dokumentów. W takiej osi nawet Einstein skróciłby nocną bezczynność do czterech
godzin bez poczucia krzywdy.
Biuro instalowało się
ekspresowo. Można powiedzieć, że z marszu i niemal się spóźniliśmy na otwarcie.
Ruda gestem zaprosiła nas do wnętrza i nawet szef uległ jej urokowi i sile. My?
Weszliśmy jak welon za panną młodą, która swoją urodą zniewala czarne myśli. Szampan
wytrawniejszy od moich zmysłów wypełnił moje myśli pochopnością i bąbelkami, które
w pani Kasi zaczęły owocować rumieńcami i pazurkami we wzroku czepiającymi się
klap marynarki szefa. Szef przezornie odstawił kieliszek na brzeg biurka i
kontemplował jednostki matowiące szybę drzwi wejściowych nazwą firmy. Nano –
taki początek już zwiastuje, że jeśli firma przejdzie od detalu w masę stanie
się rewolucją. A tuż za przedrostkiem usiadła technologia. I to nie krajowa,
lecz obca Słowianom. Wraża, wiec na pewno wroga. Trudno wymagać od obcych poszanowania
czegoś, czego znać nie mogą. W końcu oni studiowali własną historię świata,
zapewne mocno odległą o naszej.
Szef natychmiast zorientował
się w kompetencjach i wykrył jednostkę nadrzędną, bo szefowie mają to
wszczepione przez nie wiem kogo, ale mają. Podążając śladem jego wzroku można
było odkryć, kto tu rządzi. Kto nadaje ton dyskusji i wskaże horyzont
przyszłości, kto zwektoryzuje cele biurowej codzienności i wskaże ścieżkę ku
nieśmiertelności. Wzrok szefa spoczywał tam, gdzie zawiesza się medale, tylko zamiast
płaszczyzny wybrał wypukłości ponad którymi rozkwitała ruda grzywka. Wzorem
szefa skłoniliśmy się pokornie i poszliśmy we własne kazamaty. Kiedy w
milczeniu szef zamykał za nami drzwi biura westchnął, jak wzdychać mógłby
Herkules stając przed nieskończonością augiaszowych stajni. Swoją rozterką nie
podzielił się z personelem, żeby go nie obarczać nadmiernym ciężarem, lecz powlókł
się do siebie i zamknął drzwi z pietyzmem. Czar rocznicowy zwiądł daremnie i
nawet piersi pani Kasi zwiesiły się smętnie nad porzuconą klawiaturą
beznadziejnie całkiem.
Usiłowałem. Starałem się
zrozumieć i przejąć choć margines cierpienia sądząc naiwnie, że mesjasz nie udźwignie
bez wsparcia. Poczułem się namaszczony wskazany palcem, jako ten ginący naród
wybrany i przedzierałem się przez subtelne ścieżki szefowskiego rozumienia.
Gówno zrozumiałem, czego należało się spodziewać. Moje mniemanie o sobie napompowane
mną bezzasadnie pękło i sflaczało. Szef w samotności przeżuwał jakąś gorycz i
nawet pani Kasia będąca barometrem szefowskich uczuć zdawała się być opuszczoną
do połowy wysokości masztu flagą… Cóż taki ja?! Mizerny grzybek w wirze
kipiącego barszczu? Jętka jednodniowa myśląca, że może? W końcu szef wynurzył
się i palcem wskazującym napiętnował sufit, chociaż patrzył na nas, a mówił do
nie wiadomo kogo.
- Proszę państwa. Ruda eskaluje. Zaczęła
inwazję. Musimy się przygotować. Oczekuję na konstruktywne wnioski. Sam nie
poradzę. Jesteśmy zespołem i jako zespół musimy się wykazać. Mam nadzieję, że
państwo rozumieją. Od dzisiaj ogłaszam mobilizację. Ograniczam widzenia z
rodzinami i urlopy do odwołania. Dziś ostatni dzień, żeby spakować ciepłe
skarpetki i ucałować wnuki. Wprowadzam stan nadzwyczajny powołując się na precedensy
z przeszłości. W drzwiach wejściowych rozwijamy kurtynę do zwalczania biologii
molekularnej. Środki ostrożności jak przy ptasiej i świńskiej grypie. Panie
Stanisławie – pan przyniesie na jutro ekologicznie czysty snopek siana i tę
pańską truciznę na życie. Każdy po trzykroć obetrze stopy nim wejdzie pod karą maksymalną
kodeksu pracy! Uprzedzam, będę ścigał z powództwa cywilnego do trzech pokoleń w
przód każdego, kto się nie dostosuje. Pani Kasiu? Czy mogę pani powierzyć
posterunek do rana? Zastąpię panią, ale dzisiaj… hmmm... cóż…. jakby to
powiedzieć… mam rodzinną… uroczystość… otóż – nie życzę sobie i wykluczam AB-SO-LUT-NIE…
ale dzisiaj moja żona obchodzi rocznicę moich urodzin i zapowiedziała mi rozwód,
gdybym nie przyszedł, więc uległem. Pani Kasiu? Mogę na panią liczyć? Bo tych
psubratów ktoś MUSI przypilnować!
Ja też nie uznaję uroczystości osobistych w pracy. Ale przypomniało mi się coś przezabawnego. W mojej pierwszej pracy każdy dostał do ręki karteczkę z datą swoich imienin.
OdpowiedzUsuńMówię zupełnie serio. Nikt się nie wymigał i w ten sposób przynajmniej raz w miesiącu były jakieś imieniny z kawą i ciastem. Moje wypadały w listopadzie chociaż tak naprawdę są w czerwcu. :)
czyli co? wręczyć szefowi karteluszek i powiedzieć, że tak ma być? a kto ma to zrobić? chyba tylko pani Kasia...
UsuńZniewoliła mnie ta ławica pierogów i jętka jednodniowa,że nie wspomnę o piciu w pracy szampana i jego dalekowzrocznych skutkach przypominających ośmiornicę przyczepioną jak broszka do klapy marynarki. Nanotechnologia...Hmm... wygląda mi na to, że Ruda zabrała się za jakieś kompozyty.
OdpowiedzUsuńA kompozyty i zatruty jubel-to jak bolący ząb - albo trzeba wyrwać albo leczyć. Wygląda na to, że skoro zatruty- to biuro nadaje się do leczenia.Po całości. To i kompozyty się przydadzą.
Usuńbiuro i bez Rudej nadawało się wyłącznie do leczenia, albo przynajmniej do przewlekłej obserwacji. chwilowo robię za obserwatora z braku lepszych podglądaczy. mało chętnych psia mać! pewnie płacą nie najlepiej, albo warunki szkodliwe dla zdrowia psychicznego.
UsuńChyba że mają zawyżone wymagania...i stąd braki kadrowe :)
Usuńmniemasz, jakobym posiadał ukryte talenta? no to teraz poczułem się bardzo brykliwie i kto wie, czy nie wprowadzę embarga na usługi własne, żeby wyeskalować roszczenia.
UsuńEmbargo i eskalacja- na rany koguta! Bylebyś nie przesadzić z żądaniami...
Usuńczyli co? znów nadinterpretowałem? nie eskalować?
UsuńJak masz podstawy i firma dobrze prosperuje- to czemu nie. Próbować można.
Usuńżartuję przecież. odejść z takiego miejsca? z widokiem na Rudą? to ponad moje siły.
UsuńNo właśnie i nie byłoby następnych tekstów...
Usuńteksty, to pewnie byłyby, bo Ruda jest nowalijką - jak rzodkiewka w kwietniu.
UsuńA to takie kwiatki!
Usuńknuj dalej, może i Tobie zakwitną jakieś ciągi dalsze.
UsuńHmmm...zakwitło, a o nowalijkach może też popełnię wpis, tyle, że muszę znaleźć pewne stare zdjęcie. :)
Usuńpowodzenia
UsuńDziękuję,nawzajem...knucie pozostawiam Tobie. Zgrabnie Ci to idzie.
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńFajne to było. Jeszcze Pani Kasia z dekoltem. No proszę proszę 🤣🤣🤣Ah te Kaśki
OdpowiedzUsuńpani Kasia zawojowała świat jak widzę - jesteś kolejna osobą, dla której pani Kasia stanowi największą wartość z tych opowiastek.
Usuń