Ulica wyglądała
na starszą od samego miasta. Kocie łby wygładzone kilkusetletnimi spacerami
mieszczan były wypolerowane butami na gładko, a kiedy słońce się w nich
przeglądało błyszczały piękniej od biżuterii. Aż nieprawdopodobne, że nie udało
się współczesnym spaskudzić tego chodnika masą asfaltową, czy betonowymi
puzzlami. Ściany jakiegoś kościoła wyrastały na skraju ulicy pozbawionej
chodnika z jednej strony, drugą zaś ozdabiały nagie cegły niegdysiejszej
plebanii (?), a dziś restauracji obsługującej turystów w przynajmniej pięciu
językach, jakich kościół nie słyszał inaczej niż w pożodze wojennej.
Wszedłem najpierw
w półcień, a później w chłód spowodowany wilgocią nasiąkniętych wielowiekową
wilgocią ścian piwnicznych zbudowanych nieopodal rzeki. Gdyby budowniczy
oszczędzał na materiale zapewne dzisiaj w tej ulicy widniałaby szczerba, a tak,
grube na metr fundamenty wciąż dysponowały siłą gotową oprzeć się podgryzaniu
przez czas i rzekę. Łuki sklepień chowały się powyżej świateł mrugających,
skwierczących świec. Zapewne był tu prąd, jednak klimat miejsca sprawiał, że
nie tęskniło się za zimnym, elektrycznym blaskiem mając do wyboru gromnice
stojące niemalże wszędzie.
Nawet kandelabr
pod sufitem pełen był ogryzków świec, jakby pomysłem właściciela było
wykorzystać każdy skrawek świecy. Od dymu i ciepła płomieni ściany odzyskiwały
blado-rudą barwę i nawet próbowały się kruszyć. Tylko nisko, przy kamiennych,
granitowych zapewne posadzkach, mech na ścianach potrafił zaczepić się
pazurkami i wspinał się nieskończenie cierpliwie rozrastając się niepozornie żywym,
zielonym arrasem.
Mijałem dębowe,
ciemne stoły z grubych, ledwie poszczerbionych blatów tak wysezonowanych, że
mogły stanowić ochronę przeciwpancerną. Na każdym ze stołów mrugała zachęcająco
mniejsza świeca stojąca obok koszyka z kawałkami połamanego, kwaśnego i
gruboziarnistego chleba, glinianego słoja pełnego skwarek z cebulą i słoja z
zielono-niebieskiego szkła, wewnątrz którego pływały ogórki małosolne z
czosnkiem, gorczycą i ziarnami czarnego pieprzu, czasem tylko ukrywając się za
wiechą kopru, czy liścia czarnej porzeczki. Stoły przeważnie były puste, a
jeśli ktoś siedział, to raczej samotnie, dzieląc okowitę pomiędzy dwa
kieliszki, by choć przez chwilę móc udawać, że pije w towarzystwie, a nie
mrucząc klątwy ścianom na ucho.
Chociaż to
piwnica pod sufitem były małe okna z klejonych ołowiem kolorowych szkieł
przedstawiające świętych w tragicznej, śmiertelnej misji krzewiących wiarę,
która właśnie dogorywa. Przegrała z elektroniką i wszędobylskim pośpiechem.
Tylko w tych oknach żyli wciąż święci nadziewający bezbożne smoki na święte
włócznie, albo zagryzający dobrocią zarazę, dżumę i czarną ospę w jednym tylko
żywocie na trzech kontynentach. Któryś z nich zostawił po sobie ślad szlaków
zapamiętanych niemal tak skrupulatnie, jak pamięta się ścieżki wojenne Rzymu.
Zatrzymałem się
przytłoczony historią i rozglądałem się nie ukrywając ciekawości. Dopiero teraz
dogoniło mnie echo moich własnych kroków, gdy schodziłem w czeluści po wąskich,
krętych schodach. Przede mną, w ceglanym łuku, ścianą zamknięta droga ucieczki
ukryta zmyślnie w brzegu rzeki podtrzymywała wspartego na niej samotnego
gościa, który pił wprost z butelki i zagryzał ogórkiem rozglądając się dokąd
echo zaniesie ów dźwięk. Bodajże parsknął śmiechem, kiedy popatrzyłem na niego
i kiwnął mi głową.
- Siadaj – bezkompromisowo wskazał mi
brodą krzesło – bo mi echo rozpraszasz. Zamów gorzałkę i siedź. Wiesz, że twoja
obecność zmienia wektory echa? Wolałbym, żebyś nie sterczał na środku, tylko
usiadł obok mnie przy ścianie. Studiuję rozkłady każdego wieczoru i właśnie
dzisiaj mam zamiar wypróbować tę piwnicę po zamknięciu. Szukałem właśnie kogoś,
kto mógłby być świadkiem. Odbiornikiem. To ty!
Patrzył na mnie
jakoś tak dumnie i w ogóle nie dopuszczał do siebie myśli, że mogę odmówić.
Wzruszyłem ramionami, ale usiadłem przy jego stoliku pod ścianą. Dokładnie tak,
jak sobie tego życzył. Nie zdziwiło mnie wcale, że obsługa nosiła brązowy habit
i skórzane sandały trzeszczące raczej niesamowicie w cichych przecież
pomieszczeniach. Pojawił się nie wiadomo skąd i bez pytania postawił kamionkową
flaszkę przede mną. Wyglądał jak klasztorny bibliotekarz, który po godzinach
szuka cienia życia odrywając się od historii zaszyfrowanych w wiekowych
księgach. Nim zniknął zdążyłem już o nim zapomnieć, bo w tym półmroku zdawał
się być zjawą. Tylko butelka stojąca przede mną potwierdzała, że faktycznie się
pojawił.
Mój niecodzienny
towarzysz wyciągnął dębowy korek z głośnym puknięciem, więc poszedłem w jego
ślady. Wódka była mocna, dezynfekowała zakamarki ciała i sumienia bez litości.
Kwaśnym chlebem przegryzłem, żeby mi się język w gębie nie stopił. Dobra była.
Grzała. Po chwili nie czułem już wilgoci dyszących ścian i mogłem skupić się na
gospodarzu. Jego butelka zdawała się być o wiele lżejsza od mojej, a w słoiku
smętnie pływał jakiś ostatni niedobitek, po którego właśnie sięgał ręką. Kiedy
go wyłowił najpierw wypił chyba z połowę soku, zanim ugryzł i wpatrywał się w
ściany, jakby widział miejsca, w których echo odbijało się od ścian i zawracało
ku centralnemu placowi tej knajpy. Ochrzciłem to miejsce rynkiem, bo tam mogły
się minąć ze cztery osoby plus obsługa wraz z tacą pełną zamówienia.
Świece nicowały
ciemność niedbale, leniwie kołysząc się w oparach alkoholu wydychanego przez
zaledwie kilka osób, ale to wystarczało płomieniom, żeby się zataczać.
Towarzysz patrzył roziskrzonym wzrokiem, jakby wódka wzmagała w nim czujność
miast ją uśpić i upośledzić. Między nami postawił trąbkę, która na świecącej
złotem powierzchni miała czarne liszaje, jakby muchy popstrzyły ją, gdy
właściciel przestał zwracać uwagę. Co chwila dotykał ją, jakby pieścił, albo
sprawdzał, czy ciągle jest w zasięgu ręki. Futerał walał się brudną czernią
gdzieś pod stołem jak pies czekający na resztki z pańskiego stołu.
Znów pojawił się
bibliotekarz i bez słowa wymienił słój
na taki, w którego akwarium pływało wiele zielonych, kolczastych ryb. Zachęcony
gestem wyjąłem jednego i ugryzłem. Twardy. Znakomity. Zimny był tak, że zęby
cierpły. Na pewno z piwnicznej beczki, może zgoła wytoczonej z dna rzeki?
Wystarczyło, że nie domknąłem ust, gdy dźwięk uciekł mi z ust i zachrupał
potykając się na cegłach. Widziałem! Naprawdę widziałem, jak dźwięk rykoszetem
odbity pomknął w kierunku jednego z klientów, który łeb już zwiesił z
beznadziei i posapywał chrapliwie.
Wypiliśmy patrząc
na siebie ze zrozumieniem, a dwa puknięcia odkorkowywanych flaszek uderzyły
skomasowanym dźwiękiem w fugi wapienne wzmacniane byczą krwią i kurzym
białkiem, by osiąść w kapturze habitu odchodzącego kleryka. Świat na zewnątrz
przestał istnieć, bo w tym wnętrzu nie był potrzebny nawet rycerzom
dokumentującym minioną chwałę w witrażach. Zarażony czuciem gryzłem kolejne
ogórki zapijane gorzałką, aż znów trzeba było wymienić i flaszkę i słój.
Skrzypienie sandałów obiecywało dokładkę, a ukłon w stronę mojego towarzysza
sugerował odmianę. Towarzysz podniósł rękę, żebym milczał i wskazał
bibliotekarzowi (skąd we mnie to przekonanie?) trąbkę. Ten odkłonił się i nie
pytając o nic więcej oddalił się skrzypiąc niemiłosiernie.
Nim dobrnęliśmy
do połowy flaszki okazało się, że zostaliśmy sami. Wtedy wstał i obie butelki
roztrzaskał o ścianę. Palcem wskazał mi miejsce, gdzie miałem usiąść.
Skojarzyłem, że wybrał mi to miejsce, w którym przysnął zmęczony konsument, po
którym już ślad nie pozostał nawet na stole. Stół migotał pojedynczą świecą i
zakąskami. Skusiłem się na jeszcze jeden kawałek chleba i czekałem sam nie wiem
na co.
On wziął ze stołu
trąbkę, podszedł do schodów wiodących na zewnątrz i zaczął grać. Muzyka
przeszywała mnie z każdej strony. Rozbierała, ogałacała ze wszystkiego. Czułem,
jak wlewa się we mnie najintymniejszymi otworami i siąknęła przez skórę. Mógł
mnie nią zabić, albo zniewolić. Upodlić, rozkochać, zniszczyć i zdeptać. Mógł
wszystko. Byłem tak bardzo poddany muzyce, że nie miałem nawet woli
protestowania, jak niewolnik, któremu odebrano nadzieję do końca.
Straciłem wzrok.
A raczej przytomność. Się straciłem dla świata i ludzi. Nie było mnie. Byłem
jedynie czaszą do zbierania muzyki. Organem, przez który miała się ponieść
dalej. Przecież nie kradłem jej – przepływała przeze mnie i szła sobie dalej,
wolna i bezpańska. To ja byłem zniewolony. Aż straciłem się całkiem. Nie
potrafię powiedzieć, czy płakałem, czy krzyczałem, broniłem się, czy uciekałem.
Obudził mnie chłód. Zimne, mokre cegły włażące sobie na plecy, żeby uciec przed
chłodem granitów i czujny wzrok czworonoga bez połowy ogona i całego adresu
zamieszkania, który przyglądał mi się, jakbym miał się stać jego śniadaniem.
Albo przynajmniej darczyńcą. Skostniały z zimna i braku pamięci wzruszyłem
ramionami, żeby poczuć istnienie.
- Dobra! – wycharczałem – kupię ci
kawałek czegoś jadalnego, tylko się już tak nie gap. Nie pytaj mnie o wczoraj.
W ogóle nie pytaj.
Pies chyba
zrozumiał, bo resztką ogona zaakceptował układ. Ale patrzyła ta bestyjka
szelmowsko, jakby coś chciała powiedzieć. Doszliśmy do sklepu mięsnego i
rzuciłem psu śniadanie na bogato. Żarł. Nie mlaskał i nie siorbał – cały był
mlaskaniem, a jego zachwytem można było wymalować raj utracony ze wszystkimi
przedsionkami. Patrzyłem na niego, gdy karmił się do syta i sklejałem fragmenty
wieczoru. Koncert… Był koncert w piwnicy przy kamiennych schodach. W uliczce,
gdzie kocie łby świeciły niczym perły. Zerknąłem na psa błagalnie, a ten, choć
obżarty po czubek pępka kiwnął łbem na zgodę.
Poszedłem za psem
szukając wczorajszego dnia. Doszliśmy do kościoła, który o brzasku okazał się
być katedrą. Znajoma ściana okazała się jedną z bocznych ścian zabłąkaną w
jeszcze bardziej bocznej uliczce. Tu pies stanął i zaczął piszczeć bezradnie.
Kręcił się wokół siebie, a ja patrzyłem na niego nie wiedząc o co chodzi. Po
drugiej stronie bruku marzło ogrodzenie z falistej blachy na dwa metry z hakiem
wysokie. Zerknąłem poprzez spojenie przęseł. Za ogrodzeniem widać było dziurę
głęboką na pięć-sześć metrów pełną gnijących ze starości cegieł. Patrzyłem na
resztki kamiennych schodów uporczywie wijących się kamiennymi stopniami w
podziemia. To było tu! Nawet rynek knajpiany rozpoznałem.
Oparłem się
obiema rękami o zimne blachy i czoło również chłodziłem zastanawiając się nad
wczorajszym wieczorem, kiedy gdzieś za plecami posłyszałem dźwięk niezwykły.
Skrzypiącą skórę rytmicznie zbliżającą się do mnie. Odwróciłem się pełen
nadziei. Szedł do mnie bibliotekarz w brązowym habicie i kapturze naciągniętym
tak głęboko na głowę, że tylko błysk oka zauważyłem.
- Tu stał kiedyś alumnat – powiedział na
tyle cicho, że dźwięk mógł trafić wyłącznie do mnie - Ponoć w średniowieczu
warzyli też niezłą gorzałkę, ale tego chyba tobie nie potrzeba. A teraz ma
powstać hotel, czy jakaś knajpa… Musisz poczekać ze dwa lata zanim otworzą. Tam
możesz poczytać tablicę z placu budowy.
Kiedy odwróciłem
za palcem głowę odszedł bezgłośnie. Nie wiem, jak to zrobił, jednak nie
skrzypnął sandałami ani razu, a kiedy odwróciłem głowę nie było nikogo.
Bezpański pies z błogim uśmiechem spał pod blaszanym płotem i nie miałem sumienia
budzić go. Stawiałem ociężałe kroki idąc przeczytać wskazaną tablicę. Po co?
Nie miałem pojęcia, ale ostatnio wierzyłem we wszystko, więc i w konieczność
jej przeczytania również. Hotel. I knajpa. I dwa lata do otwarcia. Miał rację
habit. Po co maiłem tu przyjść? Po co czytać, skoro powiedział mi wszystko?
Zadumałem się opierając o płot. Gdzieś znad rzeki dobiegły mnie cichnące
dźwięki trąbki…
Witaj, Oko.
OdpowiedzUsuń"Ja jestem szczurołapem, słodko gram na flecie,
Chodzę, lunatyk nieba, po ogromnym świecie.
Nie strasz mnie, księże, niebem, sądem, ani burzą!
Bo zagram ci na flecie kołysankę szczurzą.
I pójdziesz za mną w tropy, przed siebie, przed siebie..."
("Spowiedź szczurołapa" z: "Pieśni" - Wł. Sebyła)
Pozdrawiam:)
szczurołap z zemsty dzieci podprowadził, gdy mu nie zapłacili. a mnie za co uwiedli?
UsuńTakie mistyczne uwiedzenie dźwiękiem rzadkie jest ale się zdarza, nie każdemu i nie w takich dziwnych, starych, klasztornych murach
OdpowiedzUsuńmiasto oferuje i mury i historię, a nawet kleryków i trębaczy.
UsuńTekst wskazuje powstanie nowej jakości: słowny konserwator zabytków i tradycji, a może też po trosze przewodnik-literat w stylu E.M.Remarque/https://pl.wikipedia.org/wiki/Erich_Maria_Remarque
OdpowiedzUsuńnowa jakość, to dobrze?
Usuńjeśli stara służyła, to może niekoniecznie.
nie chcę być monotonny, szukam nowych tematów i sposobów. eksploatuję wyobraźnię na rozmaitych polach.
tylko uczyć mi się nie chce. wolę gmerać gdzieś w swoich widzimisię.
Nie chce Ci się uczyć? To tak jak mnie -kiedyś i obecnie. Tyle, że z zupełnie innych powodów. Efekty są widoczne. Zatem co lepsze? Odpowiedź znajdzie każdy sam.
Usuńniech szuka. gorzej, gdy znajdzie.
UsuńNie będę odkrywcza- wszystko ma dwa końce. Pozostaje wiara,że będzie lepiej,mimo że jej symbole odchodzą w zapomnienie.
Usuńwiarą można wypchać każdy siennik i każde sumienie.
UsuńTu bym polemizowała.
Usuńpróbuj. nie zaszkodzi.
Usuń