- Dlaczego ja? –
zapytałem, kiedy wrócił mi oddech.
- Nie wiem… Ładnie
pachniesz - wzruszyła ramionami wciąż siedząc na mnie okrakiem.
Spomiędzy
nas, łaskocząc mnie w uda wypływało spełnienie. Patrzyła na mnie i chyba była
zdumiona, że wciąż tu jestem… Że w ogóle jestem. Patrzyłem na nią spod
spoconych brwi, na których czubkiem paznokcia kreśliła jakąś bezmyślność i patrzyła
nam mnie wzrokiem, który nie miał dna. Usiłowała sobie przypomnieć skąd mnie
zna? Nie mogła mnie znać. Nie tu, bo w tym mieście nie znałem nikogo, byłem
przypadkiem zaskakującym nawet mnie, a ona miała tu dom, w którym każdy,
najbanalniejszy nawet drobiazg miał swoje uświęcone miejsce i pomiędzy nimi nie
było już przestrzeni na kogoś takiego jak ja.
Wzięła
mnie wprost z ulicy. Jak rannego wróbla, albo dwuzłotówkę, która wypadła nie
wiadomo komu z nadmiaru rozmachania pośród chodnikowych nieskończoności. Wzięła
mnie – to dobre słowo. Rozciągnięte nie tylko na początek naszej nieznajomości,
ale i na ciąg dalszy. Kiedy zamknęła za nami drzwi popchnęła mnie na nie swoją
drobną dłonią i trzymając ją na mojej piersi palcem wskazującym drugiej
zamknęła mi usta. Nie chciała znać imienia, ani słuchać jakichkolwiek wyznań,
czy komplementów.
Najwyraźniej
nie byłem pierwszym, którego wzięła, bo jedną ręką z wprawą rozpięła mi pasek i
wyszarpnęła go płynnym ruchem. Poleciał jak jadowity wąż i zdechł spływając ze
ściany przedpokoju. Rozporek zajęczał krótko i czułem jak rosnę w jej dłoniach.
Nie sądziłem, że mogę jeszcze urosnąć, ale w jej dłoni rosłem. Mimo zakazu
chciałem coś powiedzieć, ale skarciła mnie wzrokiem i wyjęła dłoń obejmującą
moje uniesienie, żeby ponownie zamknąć mi usta. Palec pachniał już mną. Moim
potem, moim ciałem i niespełnieniem. Poznałem siebie, zanim znów popatrzyła mi
w oczy aż wyczytała w nich zgodę na wszystko. Na milczenie i posłuszeństwo. Rozpinała
mi guziki koszuli, po każdym oblizując palce.
Jej
dłoń oparta o moją pierś rozgrzała się i przepalała materiał koszuli. Gdyby
chciała, mogłaby chwycić w nią moje serce i wyżąć je z krwi. Zniewoliła mnie
spojrzeniem. Byłem więźniem wprowadzonym do zakładu zamkniętego i poddanym
rygorowi posłuszeństwa. Jako strażnik była doskonała. Wykrywała zarzewia buntu
i tłumiła już w zamysłach każdą moją samowolę. Pokazała mi siłę i musiałem
przed nią się ukorzyć. Żebym stracił złudzenia do końca zsunęła mi spodnie. Do kolan
zaledwie, żebym stracił swobodę ruchów. Szamotałem się, aż spadły na kostki,
jednak parsknęła śmiechem i karnie zsunęła mi slipy na kolana pilnując, żebym nie
powtórzył niesubordynacji. Oparła moje biodra o drzwi. Zimne, bezduszne i
skrywające moją niewolę przed światem.
Byłem
jej. W jej rękach stawałem się kukiełką, której wolno było zaledwie być i
spełniać kaprysy. Najbardziej nawet niegrzeczne życzenia. Jej paznokcie
zwiedzały moją męskość gdzieś pomiędzy granicą bólu i pieszczoty, a kiedy
zważyła mosznę w dłoni poczułem, jak się rozgrzewa. Wzrok zaczął mi pływać i gdyby
nie drzwi chyba przewróciłbym się. Świat wirował, a w korytarzu było za mało
powietrza dla moich płuc. Oddychałem pospiesznie, jak niedoszły topielec w
trwodze, że znów przyjdzie walczyć o oddech. Zza ucha wypłynęła mi kropla potu
i zmierzała po szyi w dół. Gdyby kobieta nie klęczała przede mną sądziłbym, że
to jej paznokieć zwiedza moje ciało, ale ona uwalniała mnie właśnie od kajdan
spodni.
Kiedy
wstała popchnęła mnie dłonią na drzwi, żebym tam został, a sama cofnęła się o
dwa kroki, żeby patrzeć na mnie, jak się patrzy na sukienkę zawieszoną na manekinie.
Patrzyła i milczała zawzięcie. Wsunęła palec we własne usta, a potem pieściła
dolną wargę patrząc na moją nagość czekającą na słowo aprobaty. Mogłem czekać i
nieskończoność, bo nie zamierzała nic mówić. Stała przede mną kompletnie ubrana
i zerkała na mnie otwarcie i bezwstydnie. Chyba byłem udaną sukienką, bo
zaczęła rozpinać guziki bluzki. Nieznośnie powoli. A ja tak pragnąłem, żeby
mnie przymierzyła, żebym zaraził się ciepłem jej ciała.
Bluzka
sfruwała na podłogę jakąś wieczność, a potem czekały drugą nieskończoność, aż
dołączy do niej stanik. Przez dziurkę od klucza wyssałem już powietrze z
korytarza i to schowane w szafach zanim znów popatrzyła na mnie. Dotykała własnych
piersi i gryzła je paznokciami, aż sutki nabrały barwy dojrzałych wiśni.
Łapczywie piłem powietrze, które ją okalało. Rozbierałem ją z tej atmosfery,
żeby dotrzeć dalej niż można sięgnąć wzrokiem. Kolejną nieskończoność
ześlizgiwała się z niej spódniczka, pieszcząc uda i kolana motylim dotykiem.
Kiedy zsuwała buty…
Bieliznę
miała mokrą – plama dzikiej róży kwitła pochłaniając ożywiające ją soki wprost
z otchłani sięgającej kręgosłupa kobiety. Cofnęła się jeszcze o krok i oparła o
jakąś szafę. Chciałem oderwać się od drzwi, ale krzyknęła ostrzegawczo
wzrokiem, więc zostałem. Wsunęła palec głęboko w usta, żeby zatańczył z
językiem. A drugą ręką szarpała koronki, żeby poszły precz. Niechętnie odchodziły.
Wcale im się nie dziwiłem. Wreszcie spadły i zwiędły zdeptane drobną stopą. Jak
ja im zazdrościłem…
Wyjęła
palec z ust i lekko rozsunęła stopy. Kolana zadrżały. Moje chyba nawet szybciej
niż jej. Patrzyłem oczami większymi od księżyców Saturna, a ona uczyła wilgoć spływać
z ust ścieżką pomiędzy piersiami. Palec nie potrzebował drogowskazów, ani zachęty.
Poszedł bezbłędnie, aż zanurzył się w eksplozję, w erupcję. W kipiel, w której spłonąć
potrafią wszelkie słowa i znaczenia. Jeden drobny palec, który potrafił powieść
ją do utraty rozumu. Kołysała się ocierając pośladkami o szafę, a palce jej
stóp wyginały się poza zakres możliwości. Jeżeli można szeptem krzyczeć, to
krzyczała tak głośno, że tylko patrzeć, jak zleci się świat cały wiedziony
ciekawością. Drzwi ze strachu przykleiły się do moich pleców, a ja powietrze ściągałem
już z Patagonii, bo nigdzie bliżej już go nie było.
A
potem położyła mi palec napuchły od jej soków na usta i wzięła za rękę
prowadząc do pokoju. Nie musiała używać siły. Popchnęła mnie jednym palcem i
mój brak równowagi zrobił resztę. Zwaliłem się ciężko w puch pościeli.
Obrażonej i chłodnej jak katafalk. Obróciła mnie na plecy i usiadła. To nie ja wszedłem
w nią. To ona mnie uwięziła i uczyła moresu policzkując moje uda pośladkami.
Palcami rzeźbiła mi na piersiach krwawe płatki pożądania. Chciałem patrzeć, ale
długimi włosami łaskotała moje oczy i uszy, jakby chciała, żebym zrezygnował ze
zmysłów. Wyssałem resztki powietrza z jej ust. Pachniało grejpfrutem i kiedy
skojarzyłem, gdzie ten zapach został wyhodowany eksplodowałem. Nie umiałem
szeptać. Krzyk odbił się od mlecznej drogi i wrócił zwielokrotniony pozbawiając
mnie resztek sił.
- Dlaczego ja? –
zapytałem, kiedy wrócił mi oddech.
- Nie wiem. Ładnie
pachniesz - wzruszyła ramionami wciąż siedząc na mnie okrakiem.
Ładny obraz, spięty klamrą, delikatny - to dobrze, bo nie przepadam za fizjologicznymi do bólu opisami:-)
OdpowiedzUsuńi słusznie. w końcu wszystko tak naprawdę dzieje się w głowie. reszta, to dopełnienie, żeby nakarmić komplet zmysłów.
UsuńJeśli to nie tajemnica... Czym się perfumujesz?
OdpowiedzUsuńtu mnie masz... nie pamiętam.
Usuńmam coś na opryski po goleniu, ale nazwy za diabła nie pamiętam.
muszę wstać i sprawdzić...
sprawdziłem, żeby nie było, że taki nieużytek - nazywa się toto segno - płyn po goleniu. perfum nie posiadam żadnych, poza naturalnymi.
UsuńPewnie nie wszystkie kobiety na to lecą, ale ze mnie perfumy Dolce & Gabbana na facecie robią bestię.
Usuńtylko któren to zgadnie.
UsuńJeden taki jest.
Usuńskoro zgadł, to chwała mu za to. chyba nie masz mu za złe?
Usuń