Zbudziła
mnie melancholia. Wsunęła się pod kołdrę i przytula się fałszywie mrucząc, że
moja. Okrada mnie z intymności i ciepła skrupulatnie zbieranego całą noc po
ziarenku, po kropelce, po jednym, drobnym westchnieniu zagubionym pośród
bezkresu pustej nocy. Trochę uwiera chudzina. Koścista jest bardzo, kiedy
wkleja się we mnie i usiłuje dosięgnąć mojego ucha, żebym był jej posłuszny.
Jestem.
Jestem posłuszny, bo dopiero przekraczam granicę pomiędzy niebytem, a
teraźniejszością, która podczas mojej nieobecności dojrzała do istnienia, choć
wczoraj zaledwie była jeszcze niespełnionym marzeniem. Niewysłowioną nadzieją,
że będzie, co przecież nie było oczywiste, ani z góry przyobiecane.
Czuję,
jak się prześlizguje po żebrach i chcę się śmiać, że za chwilę zagra na nich
„Taniec z szablami”, jakby to były cymbałki czekające na właściwego grajka.
Wspina się po mnie i najwyraźniej pragnie ze mną pogadać. Tak na poważnie,
jakbym dorósł do słów i ich przeznaczenia. Trochę mnie łaskocze jej oddech
bezwstydnie sprawdzający, czy cały już wynurzyłem się z nocy, a ja poddaję się
pieszczocie kokieteryjnie udając, że jeszcze nie.
Wie
doskonale, jak mnie obłaskawić i mruczy coś do siebie, ale tak, żebym na pewno
usłyszał. Zazdrosna jest. O mnie. O moje o mnie myśli. O moją skrytą w cieniu
kołdry, niedopowiedzianą teraźniejszość, która drży z niepokoju, żeby wreszcie
zaistnieć bezwstydnie i z podniesionym czołem powędrować dokądkolwiek zechce.
Jak przedszkolak, któremu zapachnie świat, więc wyciąga do niego ręce i idzie
nie trudząc się odpowiedzią na żadne „dlaczego”, „po co”, czy „dokąd”.
Uśmiechnąłem
się niewesoło patrząc na wędrującego beztrosko szkraba. Tego było już za wiele
dla melancholii. Usiadła na mnie okrakiem i zdzieliła mnie słowem–kotwicą, żeby
mnie usadzić. Leżałem przyciśnięty jej nagością i oddech zgubiłem, lecz nie
tak, jak się gubi oddech w ekstazie i uniesieniu. Prędzej tak, jak się go gubi
w strachu i zdumieniu bezgranicznym. Siedziała okrakiem i tłukła moją
frywolność, aż krew odpłynęła mi z twarzy.
Bo
ośmieliłem się ją zignorować. Ją, która do mnie przyszła i rozłożyła się w
moich ramionach. I to dla kogo? Dla zasmarkanego gnojka z workiem, w którym
kapcie dyndają, a może spodenki na zmianę na wypadek, gdyby z emocji popuścił w
majtki. Żadna kobieta nie wybaczy takiej zniewagi. Ignorancja to grzech
niewybaczalny, za który pokutować trzeba dłużej, niż świat trwać ma.
Niechętnie
wróciłem do mojej melancholii, a w jej mokrych oczach rosły pytania i
oczekiwała ode mnie słów, których nie miałem, albo nie wiedziałem, że je mam.
Usiłowałem coś w naprędce poskładać, ale noc była tak długa, a poranek zbyt
krótki, żebym zdążył upleść choć jeden łańcuszek i mógł powiesić jej na szyi.
Lubi błyskotki. Najlepiej, kiedy są przetykane perłami łez. Nie wiem, czy mam
ich w sobie aż tyle, żeby wystarczyły na biżuterię.
Milczałem,
bo to od dawna wychodziło mi lepiej. Przynajmniej ja tak sądziłem. W końcu
najdoskonalszy jestem, gdy staję się przeźroczysty. Bezwonny jak dusze zmarłych
uciekające od gnijącego ciała wyżej niż chmury. Uśmiecham się pobłażliwie –
smród wybiera tę samą ścieżkę więc dusze muszą się nieźle napocić, zanim
uciekną wystarczająco daleko.
Komu
potrzebne być mogą moje słowa? Dojrzewam chyba do cynizmu, bo retoryczność
pytania wprawia w zakłopotanie nawet melancholię. Patrzy teraz na mnie wielkimi
bladymi oczyma i drży jej warga dolna. To znak. Będzie eskalować. Płakać. Wie,
że trudno to znieść mężczyźnie i jest to broń ostateczna. Biologiczna.
Patrzę
na nią z przerażeniem, a ona pobiera wilgoć zewsząd. Nawet z moich ust ją
wypiła i wargi chrzęszczą, gdy mięśnie przemieszczają się pod skórą imitując
niepewny uśmiech. Teraz albo nigdy! Ostatnia okazja, żeby ją powstrzymać. Chce
mi się pić, więc wpinam się w jej oczy i piję wprost z nich.
Tafle oczu nawet
nie zadrżały kręgiem rozchodzących się fal, gdy się wpiłem spragnionymi ustami.
Zbyt wielkie były. Skosztowałem na początek – słone – czyli nazbierał się już
ocean i monsunem może mnie porwać w drogę ku katastrofie. Piję, aż pęcherz
dopomina się o litość, ale wciąż mam kłopot, żeby się oderwać od źródła.
Wreszcie
syty chwytam oddech. Niemal utonąłem, choć zaledwie usta moczyłem w tym
bezkresie. Wciąż na mnie siedzi okrakiem, szczęściem uciska żebra, nie pęcherz.
Patrzy i w jej wzroku rosną pytania. Czeka na odpowiedź i nie popuści mi.
Przytuliłem ją. Nie znalazłem w sobie sil, żeby ją odepchnąć taką nieszczęśliwą
i zawiedziona, więc przytuliłem. Głaskałem, po tych skołtunionych nocą włosach
i szukałem w sobie słów, które mogłyby ją pocieszyć.
Zmiękła
i ułożyła się na mnie zasiedlając moje ciało gdzie tylko dosięgła. Jak kotka
oplotła się wokół mnie i oddychaliśmy wspólnym rytmem. Mieliśmy czas. Nie spieszyło
się nam donikąd. Świat mknął gdzieś bezmyślnie, a my bezmyślnie przytulaliśmy
się w milczeniu.
Byłem
ramą, na której melancholia rozpięła swoje oczekiwania. Byłem przeźroczystym
naczyniem, w którym kwitła. Byłem membraną, która odbijała i wzmacniała
najlżejsze drżenie. Byłem życzliwą dłonią na kocim grzbiecie, żeby ugłaskać
niepokoje i wątpliwości. Byłem, choć wciąż bez słów. Może miałem rację, że
milcząc staję się spełnieniem?
Wtuliłem
się w nią mocniej. Pachniała spełnieniem. Uśmiechnąłem się lekko, żeby nie
zauważyła. Komu potrzebna moja szczerość? Moje słowa i myśli? Milczącym
ramieniem jestem, gdy trzeba, albo zwierciadłem, kiedy szkło nie poddaje się
oczekiwaniom. Jestem dla niej. Potrzebny. Czułem jak się rozluźnia. Wreszcie
bezpieczna i u siebie. Tak bardzo u siebie, jak potrzebowała. Nie sądziłem, że
mogę być czyimś portem.
Melancholia zupełnie jak zmora nocna, tylko kto jest większym sukkubem?
OdpowiedzUsuńta przyszła dopiero rano. dała pospać. chyba bardziej ludzka od tych nocnych, które zabierają sen.
Usuń