Ślimaki
przedzierają się na drugą stronę asfaltowego chodnika liżąc go, aż zostają na
nim krzepnące, lepkie smugi. Niektórym się nie udaje i giną zmiażdżone kołami
rowerów, albo butem nieuważnym. Tylko samobójca nadepnąłby celowo winniczka,
śliniącego się do soczystej trawy po drugiej stronie niezbyt szerokiego
asfaltu. Łatwiej zobaczyć spasione baletnice na paluszkach drobiące piruety,
żeby ominąć żywą szykanę rozciągniętą w niedoskonałą tyralierę, usiłującą
zdobyć przyczółek pod krzakiem bzu, gdzie trawa jest bardziej soczysta i mniej
zdeptana.
Idę i ja,
manewrując niczym korweta na polu minowym. Szczęściem mam mniejszą bezwładność,
gdyż dopiero zacząłem pielęgnować wypukłości zmniejszające zwrotność i
zwiększające wyporność, więc z niewymuszonym wdziękiem kręcę tyłeczkiem pod
zuchwałym spojrzeniem koneserki męskich pośladków. Lekko uszczypnęła mnie wzrokiem
puszczając przy tym oko - jakbym klapsa dostał. Podskoczyłem i zapiszczałem,
chichocząc niczym nastolatka, a rumieniec trwale zamieszkał między nosem i
uszami.
Idę. Nie jestem
łatwy. Nie poddaję się na pierwszy pełen nieskrywanego zachwytu gwizd. Niech
się postara bardziej. Rzucam okiem za siebie. Dyskretnie, jak mniemam. Stoi
tam. Lekko rozchełstana, oparta o płot. Spod szlafroka wystaje halka stygnąca
po niejednej nocy. Wiatr przyniósł mi próbkę aromatu. Kwaśny, potrafiący ocucić
nawet po upojnym wieczorze. Nie przypomina świeżo wyciśniętego soku z limonki,
już prędzej ocet winny przyprawiony czymś domowego chowu. Bardzo wyrazista
samica. I taka zdecydowana.
Patrzy na mój
tyłek głodnym wzrokiem; czuję, jak płowieje materiał, a zawartość kieszeni topi
się grawerując mi piętna pazurzastych orzełków z zapomnianego bilonu poprzez
majtki. Rzucam okiem ponownie, gotów na stanowczą reakcję, jednak widok
drapiącej się po pępku niewiasty mnie onieśmiela. Włosy ma w nieładzie i
chciałem sobie pochlebić, że na moją cześć rozbiegły się po otoczeniu wyłapując
z powietrza atomy ogrzane moim spłoszonym oddechem. Miedź trzyma się wyłącznie
ich końców. Bliżej głowy galwanizacja fryzury była zbyt oszczędna i jony miedzi
odfrunęły odsłaniając matowo-szarą barwę cynku.
Twarz pełna
charakteru, trudnego do ukrycia nawet pod makijażem płonie pożądaniem. Podobam
się niewątpliwie. Widzę, jak oblizuje pełne wargi ruchliwą, różową larwą języka.
Gdybym był okoniem rzuciłbym się nań bezapelacyjnie i bezzwłocznie. Tymczasem spłoniony
patrzyłem tylko jak niewiasta delektuje się nim i odpływa jej wzrok, gdy myśli
stają się bardziej niż niegrzeczne. Mogłem wzorem doświadczonych koleżanek
nosić lusterko przy sobie! Mógłbym wtedy cieszyć się z wrażenia jakie zrobiłem
udając nieprzystępność.
Pochwyciła mój
wzrok nieśmiały! Brwiami zastrzygła – sztuczne one, malowane, ale strzygły jak
się patrzy. Brodą wskazała na coś, czego nie zrozumiałem… Na samochód stojący w
cieniu derenia? Czy stolik stojący nieopodal pod żywopłotem? Najwyraźniej
chciała mnie kupić na stan posiadania. O… Co to, to nie. Nie puszczam się na
pierwszej randce, chyba, żebym się puścił, bo to nie ma reguły. Miała pecha –
samochód nie bardzo pasował mi do spodni, a do pustego stołu nie siadam. Chyba,
że ona chciała mnie na tym stole wyobracać… Osz perfidia jedna!
Nie! Niemożliwe!
Zamierzałem się obrazić, albo przynajmniej dumnie ją zignorować, kiedy cmoknęła
nie szczędząc na fonii. Pozbawiony biustu i sześcioraka nie miałem co wypiąć
dumnie, więc oddalałem się cicho i bezwonnie oblizywany wzrokiem, rozbierany,
poklepywany, czując jak sięga po klejnoty, żeby je oszacować na własne
potrzeby, niczym kupiec sprawdzający towar. Zawstydzony zapomniałem o
winniczkach…
Rozpostarłem
ramiona szukając oparcia w powietrzu, lecz te skrzydła nie były gotowe unieść
mnie i utrzymać ciało w równowadze. Zwaliłem się ciężko na tyłek, aż pisnąłem.
Wilgotny był od tego oblizywania chyba, bo czułem, jak piecze i rumieniec z
policzków szybko połączył się z tym który zakwitał właśnie na zapleczu.
Siedziałem zły i bezradny nie wiedząc, czy się rozpłakać, czy zezłościć, gdy
moja wielbicielka niczym wielki brudnobiały nietoperz zerwała się z balustrady, w którą była wklejona i właśnie lądowała przy mnie. Poły szlafroka otuliły mnie
ochoczo…
Madonno! –
śledzie w occie przeplatane wódeczką. Skrzydła miała uwalane spożywką, jakby
wycierała nim stoły po wielkim weselu. Uniosła mnie, jakbym był papierowym
latawcem upadłym w ogródku i otrzepała mi tyłek z lubością, rewidując przy
okazji harmonię żeber, czy wszystkie całe. Pogłaskała mnie po policzku, żebym
się nie rozbeczał i przytuliła do rozpasanego, potrzebującego łona.
- No! Nie broń się już malutki, chodź do
mamusi. Mama utuli, popieści, krzywdy żadnej nie zrobi głuptasie!
Pod po"mocnym"... aniołem :)
OdpowiedzUsuńmoże być. anielica jak się patrzy. nieidealna, jak cały świat.
UsuńSterana życiem ta anielica...swojska bardzo.
OdpowiedzUsuńjaki raj, taki anioł.
UsuńA propos slalomu międzyślimakowego... W maju przeżyłam - cudny skądinąd - weekendowy pobyt w miejscowości, w której wrony zawracają. Miejsce dotknięte zostało plagą chrabąszczy majowych, które leciały z nieba o wiele lepiej niż manna i nie wiadomo było, jak się poruszać. Chodniki, ulice, wszystko oblepione było chrabąszczami.
OdpowiedzUsuńone są mniej oślizgłe. i więcej tkanki sztywnej w masie. nieprzyjemne, jednak, mniej wypadkowe, gdy pod but trafią. tańczyłaś, żeby minąć?
UsuńTańczyłam. Umarłabym ze zgryzoty, gdybym któregoś osobiście skrzywdziła.
Usuńteraz już wiesz, po co czarownicom miotły - żeby odgarniać robaczki spod nóg.
UsuńPasuje mi ten zawód!
Usuńtylko po ziółka trzeba się często schylać. no i kurzajka na nosie przydaje się niemal każdego dnia.
UsuńToż bezwstydnica jedna :))
OdpowiedzUsuńale jaka życzliwa! przytulna wręcz!
Usuń