Niechętnie
obudziłem się o poranku, jeśli tak można powiedzieć, gdy zegar ratuszowy
krztusi się od wypluwania kurantów oznajmiających południe. Trochę z
ciekawości, gdzie mi przyszło dzień rozpocząć, a trochę z obawy, że uschnę na
wiór. Od pewnego czasu nie piłem nawet tak ordynarnych wynalazków jak woda i
skłonny byłem zamoczyć w niej usta spieczone wieczorem trunkami niezbyt
subtelnymi, acz dosadnie rozprawiającymi się z nieśmiałością. Usiłowałem
posklejać fragmenty wieczoru, który zdawał się być pełen niespodzianek i
fantazji, o jakich ułani nawet nie usiłowali marzyć. Łóżko było mi równie
nieznane, jak tapety na ścianach i ratlerek ujadający coś zbyt szybko, żebym go
zrozumiał. Gapiłem się na sufit, pod którym przyszło mi kontynuować życiorys i
niewprawnymi dłońmi usiłowałem poskładać głowę w jako-taką całość. Niechby
nawet nie za dokładnie ułożoną, ale całość.
Ratlerek nie
ułatwiał. Byłbym mu powiedział, co myślę, ale o myśleniu w tym jazgocie mowy
nie było. Nawet kapcia nie miałem, żeby go trzepnąć, ani skarpety. Tak
starannie zwodowałem do obcego łóżka? Moja nagość fascynowała mnie – nie
sądziłem że jestem w stanie… to znaczy jestem pewien, że byłem w stanie, który
wykluczał mój udział, a nawet współudział, choćby nieświadomy w dziele pod
tytułem „Ja saute”. Nie trzeba mi od razu wyrzucać, że nie jestem
bodypozytywistą, gdyż to byłoby nadużycie nie mające nic wspólnego z poniekąd
nagimi faktami. Wprowadziłem organizm w stan takiej niezborności, że czułem
przyjaźń do każdego ciała, nawet własnego, lecz guziki w obliczu wielkości
moich uczuć były tak drobną kruszyną, że nie śmiałem ich nawet szukać, żeby nie
zmiażdżyć topornym humorem i rozbuchaniem, którym dysponowałem w odmiennych
stanach świadomości.
Ratlerek w końcu
zrezygnował, jakby zwrócił wreszcie uwagę, że nadajemy na innych falach i nawet
ok mówimy w obcych sobie językach. Popchnął nosem drzwi, które bez jednego
stęknięcia uchyliły się na oścież i przestąpił próg niczym Aleksander Z Tych
Największych. Mistrz! – pomyślałem. Gigant, w miniaturowym ciele. Japońskie
cacko zapewne. Najnowszy krzyk mody. Może potrafi aportować drinki i kiszone
ogórki? Tylko jak tu z nim gadać, skoro nawet z ojczystym językiem mam kłopot?
Co prawda wszystkie obce znam doskonale i tylko szkoda, że w zakresie są wyłącznie
wiązanki układane w bukiety tak soczyste, że trudno je zapisać, bo papier
przemaka na wylot, albo się rumieni nim dotrę do połowy. Próbowałem rozruszać
gębofon, jednak z fonią działo się coś złego – duże zakłócenia. Tylko szum i to
bynajmniej nie biały udawało mi się dystrybuować po okolicy.
Zerknąłem, gdzież
zniknął mój towarzysz nieszczęsny, a z wysokości mojej gawry widać było tylko
czubek ogona zliczający jakieś miliardy mikrosekund, żeby uzbierać z nich czas
na jeden oddech. Tacy z wymarzonymi napojami i ogóreczkami oczywiście nie było
widać w polu rażenia, a ten pracujący jak wycieraczka ogonek potrafił rozmazać
nawet fatamorgany z wielkim trudem krzepnące w przestrzeni pomiędzy nami.
Robocop dotrzymywał komuś towarzystwa zapewne, więc wychyliłem się starając się
utrzymać żyroskop błędnika w pozycji do której przywykł. Trochę się obawiałem,
że mógł się nabawić choroby lokomocyjnej i zademonstrować on-line wczorajsze
menu w stanie wstępnego rozkładu. Wiwisekcja na własnym organizmie nie wydawała
mi się pokusą. Zwalczać ją musiałem jednak, gdyż jak mi się zdawało osiągała
właśnie samoświadomość, względnie spacyfikowała moją.
Gawra była
stabilna i pozwoliła przy skrajnym wysiłku zaobserwować ciało w które wpatrzony
był ratlerek. Bardzo doświadczone to ciało i niemalże nagie. Barchany zaledwie,
czyli takie średniowieczne bokserki ozdabiały objętość wynurzającą się spoza
odrzwi. Objętość była dość mocno pomarszczona i pełna piegów wątrobianych, co
sugerowało, że jej PESEL meandrował ku krawędziom historii współczesnej. Ciało
grzechotało coś mięciutko, radośnie i gulgotało własne szczęście najwyraźniej
obce zdumionemu cyborgowi, bo zaprzestał udzielać porad i sekwencjonować drżące
fatamorgany. Zastygł dumnie niczym Sfinks i przełączył się na odbiór. Ciało
tymczasem uzbroiło paszczę w sztuczną szczękę, jakby to był translator mowy i
wreszcie zdekodowałem sygnał. Pani (jak mniemam) nuciła pieśni pamiętające
dzieciństwo Rodowicz, a może nawet Kiepury, wybierając fryzurę na dzisiaj. Pięć
drewnianych głów w milczeniu niosło brzemię wymiennych kapeluszy utkanych z włosów.
A potem, to już
się odwróciła do mnie z uśmiechem pełnym sztucznych pereł i nieskrywanego
zadowolenia. Szła jak modliszka po finalnej konsumpcji i patrzyła na mnie wcale
nie matczyną miłością. Ruch powietrza przyniósł smugę aromatu lawendowych kulek
na mole i mydełka usiłującego zatrzymać czas. Ratlerek, rozkochany bez reszty
sunął za nią niczym poduszkowiec i nawet nie chrzęścił pazurkami po parkiecie
dryfując tuż nad powierzchnią. Pani niosła swoją filuterną i nieco złośliwą
radość do mnie, jakby chciała mi się ofiarować. Podejrzane… Przewrotna pamięć
coś mi napomykała, że był taki czas, kiedy te pomarszczone paluszki wiły się
gdzieś wokół mnie jak młode zaskrońce pozbawiając mnie oporu. Pamięć
najwyraźniej była do wymiany, skoro takie zdarzenia potrafiła poddać pod
krytykę nawet umęczonego mózgu.
- Zaskoczyłeś mnie złociutki – pani
malowała mi na policzku jakieś nieistniejące kwiaty chichocząc przy tym –
naprawdę podejrzewałeś że do wczoraj niosłam cnotę? Ech! Raptusie! Nawet mi
rajstop nie dałeś ściągnąć, tak cię gnało. Ale nie martw się, dla takiej nocy
kupię ich ile tylko będzie potrzeba.
A to ci niespodzianka. Podobno nie ma brzydkich kobiet jest tylko za mało wypitego wina - czy jakoś tak to było...
OdpowiedzUsuńz grubsza tak. i dotyczy jak sądzę obu płci po równo.
Usuńnie darmo mawiają, że najgorsze są poranki.