Bonifacy
wcale taki nie jest. Wiadomo, udaje, jak każdy. Jeśli w ogóle ktokolwiek go
dostrzega. Przeciąga się, pozwala brzuchowi poburczeć raczej żałośnie, niż
złowieszczo i generalnie akumuluje energię na czas, kiedy nikt nie patrzy. Nadużyciem
byłoby powiedzieć, że wtedy rusza na łowy, bo on nigdzie nie rusza. On czeka, a
ofiary same przychodzą, zwabione czymś, czego zdefiniować nie potrafię. Przecież
nie urodą, już prędzej dostatkiem cielesnym. Wygląda jak przesadnie złośliwa karykatura
ideału promowanego przez świat urody.
Ale
przychodzą. Ukradkiem, trwożliwie rozglądając się na boki, żeby nikt nie
dostrzegł objawów perwersji. Może szukając odmiany, albo chcąc podnieść własne samopoczucie
widokiem obrzydliwości jaką ciężko byłoby przebić. Może cuchnął feromonami, oszałamiając
niewinne ofiary, oraz te sfrustrowane, które przywiodła rozbuchana nadzieja.
Upajał ich zmysły wabiąc ku sobie, jak migotliwa świeca ćmy.
Zły
nie był, bo to wymagałoby choćby śladowego działania, a on pozbawiony był
emocji, inspiracji i inicjatywy. Po prostu – konsumował. Bez żadnych uprzedzeń,
nie grymasząc, jakby demokracja była jego wyznaniem. Patrzył obojętnym, małym
okiem na wszystko, co zbliżało się doń i czekał, aż dojrzeje do uległości.
Dopiero wtedy łaskawie pobierał darowaną bliskość i pasł się bez najmniejszego
wstydu. Niektóre uciekały zawstydzone brakiem własnej śmiałości, albo krygowały
się, wierciły pod beznamiętnym wzorkiem Bonifacego i nie były zdolne do
przekroczenia granic intymności. Cierpliwość miał kamienną. Nie poganiał, nie
naciskał – czekał.
Wciąż
przychodzą, kiedy tylko świat spowiją mgły ciemności.
W parze do Bonifacego był Filemon...
OdpowiedzUsuńlubisz bajki...
Usuń