Szpaki obsiadły
jedną z wiotkich gałęzi brzozy wysoko na czubku i przekomarzają się, kołysząc
nią niebezpiecznie. Zupełnie, jakby miały spadochrony z gwarancją miękkiego
lądowania. Na chodniku wymalowane młodymi rękami gry w klasy. Więcej niż jedna,
więc pewnie dzieci było zbyt dużo, by zadowolić się detalem. Księżyc
nieumiejętnie, a może zalotnie, ukrywa się za niewidzialnymi chmurami i tylko mu
uroku przybywa od tej zwiewnej zasłony. Budowlańcy pieszczą własne
podniebienia, grymasząc przy wyborze śniadania bezwstydnie kuszącego z półek marketu. Znać, że wybór zbyt
duży i może się w głowie zakręcić. Noc zmęczona ucieka spać wciąż szybciej,
dniom pozostawiając do obsługi większą część etatu. I wraca coraz niechętniej,
by zmienić dzień na dyżurze. Balkony ciągle puste, stęsknione porannych kaw we
dwoje, papierosków wypalanych jawnie, bądź ukradkiem, kwiatów zmieniających się
w rytm pór roku i słońca, przy którym spłowieć i złuszczyć się potrafią nawet zimne kafle. Na
parapety, miast kotów, wylegli staruszkowie i zerkają na zbyt pusty świat, by
było o czym prowadzić zgodne monologi, więc jeszcze jeden papieros, jeszcze
kawa, albo łyk herbaty. Zerkają na południe, gotowi opalić ramiona i dekolty,
gdyby słońce zechciało ocieplić północną elewację. Paco De Lucia uwodzi mnie talentem,
aż zapominam, że czas nadal biegnie. On też zapomniał, bo zarostem mógłby
obdarować rodzinę wikłaczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz