King-kong, pomarszczony troskami bardziej niż dorodny
szarpei, rozglądał się sponad zdemilitaryzowanej baretki munduru z narodową flagą, jadąc VAN-em przez
osiedle dumniej od każdego szeryfa. Patrząc na niego miało się wrażenie, że jego
zewnętrze zmierza w stronę urody od nieoczywistej strony, tj – dążąc do ideału
przez pokonanie pilnie strzeżonych granic szpetoty by wreszcie zakwitnąć po
drugiej stronie, jako samotna magnolia na pogorzelisku. Życzyłem mu powodzenia
i poszedłem dalej, mijając rudowłosą panią w pięknych rajstopach, które miałem
przyjemność podziwiać również wczoraj. Widać bardziej było mi po drodze za
inną, pięknie obdarzoną przez naturę, pozbawioną kantów i twardych krawędzi.
Okutaną tak hojnie, że odzież musiała się wysilić, by choć odrobinę kształtów zaprezentować
światu. Udało się – wierzby mandżurskie pozwijały gałęzie w sprężynki z
zazdrości, że one takie wiotkie i kruche, a tu spaceruje czyste piękno do
bliżej nieokreślonej codzienności. Gęsty kożuch rzęsy okrywał zestaloną wodę w
rowie. Zapewne szczęśliwie dla mnie, gdyż w woda w stanie stałym wydziela
najmniej aromatów, a ten, z dna wzięty, do zachwycających nie należał. Patrzyłem
na zamarzniętą szmatę wyglądającą jak martwy jeż, na spodenki porzucone przez zawiedzionego
koszykarza – leżą ze dwa tygodnie podpierając zaplecze wiaty, albo chroniąc od
chłodu przyszłe stokrotki na trawniku. Mijałem pobojowisko po budowie chodnika,
wyglądające jak pole bitwy, zanim szakale i sępy wygryzą martwe mięso do
czysta. Butelki z wygasłym wzrokiem paczki z rozdartymi brzuchami, przyszpilone
butem pudełka. Aż dziw, że ponad tym wszystkim zamiast padlinożerców krążył
samotny wróbel, by wreszcie wbić się między kolce pustych gałęzi krzewów, na których
przymarzły niezebrane jesienią owoce. Jagody goji?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz