Słońce zaglądało tutaj raczej późno.
Architektura miała za zadanie chronić mieszkańców i pozwolić im na doskonałą fiestę
– niespieszny posiłek spożywany przy wielkim stole podpierającym mur kończącego
się tutaj zaułka, drobną lampkę wina sączoną stojąc na dwóch kamiennych
schodkach w drzwiach, które niemal nigdy nie zamykały się. W ich szybach
przeglądały się kolejne pokolenia tubylców, czy gości, a kto znał adres –
strzegł jak oka w głowie i pochopnie nie zdradzał obcym.
Mnie? Słuch uwiódł. Trąbka przekomarzała
się z saksofonem, a puzon starał się je pogodzić. Wszedłem. Nie byłbym sobą,
gdybym udawał, że się spieszę, że są rzeczy ważniejsze, kiedy tam działy się
zdarzenia warte istnienia świata. Kamieniczki miały ledwie dwie kondygnacje
zwieńczone ubożuchnymi mansardami, uczepionymi kurczowo starych, stromych
dachów. To one chyba chwytały kalenicą słońce za nogi i ściągały je w dół, żeby
w końcu ochłonęło na granicie, jakim wyłożony był chodnik. Ten granit… mógł
pamiętać wielkość rzymskiego imperium.
Jedna, jedyna lipa, rozrośnięta tak,
że tylko patrzeć, jak rozepchnie budynki szukając głębszego oddechu stanowiła
portal, za którym rzeczywistość musiała zwolnić. Nie było dokąd pędzić, bo
ledwie setka kroków dzieliła gości od stołu, od schodów, od paru, wikliną trzeszczących
foteli, wiecznie zajętych przez amatorów świętego spokoju. Święty Piotr
przytulał tam srebrnowłosą Meduzę, Afrodyta sprawdzała na dnie szklaneczki, czy
wciąż jest tak piękna, jak jej opowiadał Aleksander Wielki, a chłystek Amor
biegał od kolan do kolan z wyciągniętymi rączkami i nie wiedział sam, na
których dałby radę usiąść na dłużej niż okamgnienie. Był jak trzmiel pośród
euforii wczoraj zakwitłych nasturcji – rozkoszny, leniwy, radosny i pełen
życia.
Muzyka zawładnęła moimi krokami.
Musiałem zwolnić, żeby rozkoszować się wszystkimi zmysłami tym, co przede mną.
Jak kot – przymknąłem oczy, by nie utracić ostrości. Cień spełzał ze ściany, widać
- głodniejszym ode mnie. Spoza otwartego okna sączył się wyrafinowany,
bezwstydnie jawny aromat czegoś, co umiało zgwałcić ślinianki sytego, zanim
dostrzegłby, skąd nadchodzi agresor. Poczułem głód pierwotny, potrzebę większą
od tej, którą czuje wataha na przednówku. Rozglądałem się niecierpliwie, choć
żeński głos tonował moje apetyty, w kolejnych frazach przypominając mi, że
oddech nie jest grzechem, a nagrodą.
Popatrzyć chciałem na głos, który tak
mnie uwodził, lecz widziałem zbyt wiele postaci, żebym odnalazł właściciela.
Pelargonie siedzące niepozornie na balkonie wąchały piersi młodej kobiety
rozmodlonej w dźwiękach i cieple, skrzydło okienne poddasza kołysał wiatr i
chyba spóźniał się nieco, jednak stojący za nim Asmodeusz o włosach
czarniejszych od smoły, uśmiechał się pobłażliwie, paląc fajkę w rozchełstanej,
pomazanej farbami koszuli.
Muzyka kolejny raz kazała mi zwolnić,
utrzymać rytm, w jakim marynarze wracają po upojnej nocy w tawernie, chwilę
przed tym, nim wola przetrwania opróżni ich żołądki od nadmiaru płynów. Byłem
miękki, rozkołysany falą przypływu i otwarty na świat. Słońce zdążyło już
dopaść krawędzi chodnika i wgryzało się w jego niewzruszoność wytrwale i z
wiarą w sukces. Rzuciło mi pod nogi kreskę dzielącą dzień i noc. Linię, po
której stąpałem w miękkich mokasynach, a i tak starałem się iść krokiem czarnej
pumy czającej się na bardzo późną kolację.
Była tam! Chociaż zobaczyłem ją
pierwszy raz w życiu – znałem ją! Doskonale! Była tam, a ja… dopiero miałem się
pojawić… spóźniony… Teraz – wypiłbym szklankę wódki, nie czując, jak
rozszarpuje mi oddech na drobne, przegapiłbym wybuch Wezuwiusza, zignorował
tragedię Julii, a nawet śmierć w odmętach całej Wenecji. Oparłem się o mur.
Chłód tynku zachłannie pożerał ciepło mojej łopatki i dopominał się o więcej.
Oparłem plecy, a kiedy i z nich wygryzł wszystko, zmiękły mi kolana. Usiadłem,
choć to bardzo nieprecyzyjne słowo. To raczej kolana nie dały rady utrzymać
mnie w pionie i złożyły niezamierzony pokłon grawitacji.
Patrzyłem, stygłem i kipiałem
wewnętrznie. Zaułek trwał nie całkiem w milczeniu, bo ściany roznosiły dźwięki,
emocje, radość i zadumę. Patrzyłem oczami tak otwartymi, jak nigdy dotąd.
Przede mną, pośród gitar, głośników, rozkołysanych bioder, rąk i głów – Pani…
Moja… Zdawała się być dzieckiem w granatowej sukience i tenisówkach. Sylwetka
niemal chłopięca, bez wypukłości piersi, a biodra ledwie zaznaczone krojem. Ale
przecież były tam! Byłem pewien, że zarówno biodra, jak i piersi kryją się pod
materiałem, tyle, że nieskrępowane bielizną, więc mniej wyraziste. Czarne włosy
miała rozpuszczone po plecach, a wpita w przedramię gumka – świadczyła, że zazwyczaj
wiązała włosy, aby nie przeszkadzały w codzienności, lecz od święta, chwaląc
dary losu rozpuszczała je, pozwalając muzyce i wiatrom na swawole.
Patrzyłem. Cały zachwyceniem już
byłem, kiedy unosiła trąbkę i patrzyła miodowzroczem w przód, mnie nie widząc
zapewne. Tańczyła grając, a słońce podgryzało jej nagie łydki. Uśmiechała się.
Nie do mnie, nie do publiki, chociaż niejednemu trafił się dotyk ciepłej dłoni,
a niejednej zerknęła w oczy. Mogłaby wypić herbatę z mojej szklanki… gdyby
tylko zechciała!
Zagęszczałem cień za plecami, a
ciemność gryzła mnie, jakby chciała popchnąć moją niepewność ku niej. Wiem, dotąd
zawsze byłem tchórzem, a dziś, ona antycznie piękna… Otoczona uwielbieniem, ale
przecież moja. Jak można być tak niezdecydowanym – wiem, a boję się podejść,
boję się nawet wstać, kiedy gra, albo wyśpiewuje pochwałę życia w słowach
brzmiących tak obco…
- Można zrozumiale powiedzieć KOCHAM,
będąc obcym? Można zaufać instynktom wilgoci starych murów i wstać, podejść,
zrobić z siebie głupca, nim popatrzy na mnie wzrokiem pełnym muzyki, rodziny,
znajomych i pasji? Bałem się, że popatrzy przez pryzmat, w którym stroją się na
bal negatywne emocje, ale chodnik ukąsił mnie w pośladki tak mocno, że aż
krzyknąłem z zaskoczenia. Trąbka hipnotyzowała mój system nerwowy. Kołysałem
się w takt instrumentu. Podchodziła. Nie mogłem uciec. Kajdany chłodu i wilgoci
spętały mnie.
Podeszła. Dotknęła drobniuteńką,
niemal dziecięcą dłonią mojej twarzy i patrzyła wzrokiem Giocondy na moją
mizerię.
- Chodź do nas – uśmiechnęła się, gdy
saksofon przechwycił rytm – muzyka lubi towarzystwo… ja też.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz