Wiatr tańczył po szerokiej ulicy i
zaczepiał o krawężniki, wystukując na kocich łbach rytm, porywając do tańca
zapodziane z zeszłej jesieni liście, pomięte bilety i wygasłe niedopałki. Ulica
nie była wystarczająco długa, aby mógł w pełni wykazać się kunsztem. W zwężeniu
nieodległej perspektywy widnokrąg szczerzył się kutym ogrodzeniem wystarczająco
wysokim, by zniechęcić nawet najzuchwalszych łobuziaków, jakich w żadnym mieście
nie może zabraknąć. Za płotem roztaczał się park wypielęgnowany niewidzialnym
dłońmi ogrodników, a perspektywa rozbijała się ostatecznie na elewacji pałacu
odrestaurowanego równie pieczołowicie, jak park.
Okna pałacu nie płonęły nawet ogarkiem
światła, cieniem uśmiechu, czy echem krzyku. Nie śmierdziały niedojedzonym kawiorem,
czy wzgardzoną pulardą trzymającą w dziobie zieloną oliwkę faszerowaną czymś
wytrawnym. Pustka musiała czuć się tu samotnie jak serwis obiadowy na dwanaście
osób, który wyciągany jest wyłącznie na wesela i stypy. Niesamowitość obrazu
zakłócał tylko wiatr, zdając się być ostatnią iskrą życia, gdy zuchwale przeciskał
się pomiędzy żebrami ręcznie obrobionych prętów, pomalowanych na czarno.
Drzewa dopiero miały się wystroić w
miękką, wiosenna zieleń, ale teraz drapały chmury, żebrząc o ciepły, delikatny
deszcz. Trawniki zbyt pieczołowicie wystrzyżony nie poddawały się jęzorowi
wiatru, a biały żwir tu i ówdzie przewrócił na drugi bok jeden z
niepoliczalnych okruchów. Całość zdawała się raczej doskonałą formą, modelem
stworzonym do ostatniego detalu, niż rzeczywistością. W nieskończoność
powtarzające się łuki dachówek uspokajały wzrok z wytrwałością morskich fal.
Kominy attyki, blanki, architektoniczne detale starannie rozmieszczone, by
pieścić wzrok idealnymi proporcjami i doskonałą kreską obwiedni.
W okamgnieniu wiatr wysprzątał kurze z
porowatych tynków, by potem zerknąć w każde z okien. Bezkompromisowo ciekawski
przyklejał się do szyb, zlizując słoneczne promienie, albo rzucał się na szkło,
by je rozśpiewać. Udało się! Niechlujnie zamknięte okno na drugiej kondygnacji
ugięło się pod naporem i postukiwało cicho, nagannie i z wyrzutem, że właśnie
ktoś zdołał się włamać, zaburzając sen pomieszczeń. Ktoś załkał cicho, bez
nadziei, zapłakał żałośniej, niż robią to koty marcową nocą, kiedy zamiast spełnienia,
czeka je tylko niechlubny powrót na zapiecek.
Usłyszałem. Wiatr na szczęście dla
mnie nie zrewidował mnie wcale, zignorował, gdy zanurzony w podcienia,
przyklejony do skrzydła stuletnich dębowych drzwi patrzyłem na jego harce pośród
opustoszałej, zamarłej ulicy.
- Może mi się zdawało? – Pomyślałem –
Przecież często ukrywam się tu, jak gavroche, któremu udało się niepostrzeżenie
wyjąć portmonetkę z torebki pięknie pachnącej pani na miejskim deptaku, albo porwać
ze straganu wędzoną rybę, by już w biegu napychać usta, bo jeśli złapią, to
przecież nie pozwolą nawet skosztować i rzucą w kurz ulicy. Tu, w półmroku
portalu z piaskowca odpoczywałem po emocjach. Tu koiłem głód i pragnienie, a
jeśli słońce zajrzało aż na moje kolana, zasypiałem z uśmiechem anioła. Sytemu
śpi się lepiej.
A teraz krzyk. Nagły, niespodziany,
delikatniejszy od wszystkiego, czego doświadczałem. Ja, nie umiałbym krzyczeć
tak bezbronnie. Tak nieśmiało. Dźwięk kłócił się z ideą skargi, bo przecież
skarżyć się trzeba tak, żeby ktoś usłyszał…
- Więc może to dobry krzyk? – Absurdalna
myśl poraziła mnie – był wystarczający, żeby wniknąć w moje płuca, rozedrzeć
mnie i przelecieć prądem przez wszystkie mięśnie.
Zniewolił mnie ten krzyk, który chyba
do mnie tylko był kierowany. Rozglądałem się ostrożnie, wychylałem głowę
zerkając w oba krańce ulicy i obrzucałem pośpiesznym spojrzeniem szereg
zamkniętych okien. Nie! Tylko ja mogłem słyszeć krzyk, więc jest moim krzykiem,
wezwaniem, wyzwaniem i obowiązkiem. Szedłem, a raczej skradałem się w strone
płotu, którego zęby nastroszyły się widząc śmiałka, jakby były lasem drzewc
ostrych lanc. Dotknąłem zimnego metalu. Żelazo drżało, może po przejściu
wiatru, może z zimna, jakie zadawało się wgryźć w nie głębiej, niż do duszy.
- Wiatr tędy przeszedł – Starałem się uspokoić
własną niepewność, jednak rozum wzgardził nadzieją i zaczepnie zauważył – Ale nikt,
poza nim się nie ośmielił. Nawet szef kloszardów, rządzący ulicami bez litości
nie próbował tam wejść!
Krzyk, czy może jęk poraził resztki
rozsądku i pchnął między pręty. Żyjąc na ulicy rzadko kto potrafi zachować w
ciele odrobinę tłuszczu. Ubranie protestowało, aż pękło, jednak udało się.
Upadłem twarzą w trawę i poczułem spokój ziemi. Krzyk musiał wiedzieć bo wzywał
mnie nachalnie, rozpaczliwie. Wstawałem otrzepując ręce i patrząc, jak wielkie
rany odniosła odzież. Dziura wyglądała, jak po ciosie szablą przez bok. A bok
ledwie zaczerwieniony, z pojedynczymi, malutkimi kropelkami krwi dojrzewającymi
tam, gdzie się narodziły. Dokonałem tego! Wszedłem tam, gdzie przede mną nikt nieproszony
się nie ośmielił!
Żwir grzechotał pod dziurawymi butami,
jakiś okruch zabrał się ze mną i kaleczył mi stopę. Nie było wyjścia – w okolice
drzwi i okien prowadziły wyłącznie wstążki wysypane białym grochem. Kroki
zdawały się ważyć dwie tony każdy, ale krzyk znów przywołał mnie. Nie mogłem
się oprzeć.
- Daremny trud! – Zwątpienie i strach
dobijały się do mnie, usiłując skłonić do ucieczki – Jak wejdziesz, skoro tylko
jedno okno na wysokim piętrze jest otwarte?
A przecież, pomimo lęku byłem już wystarczająco
blisko, żeby oprzeć dłoń na chropowatościach frontowej ściany. Czułem, jak
wypija ze mnie ciepło. Kradła, jakby zdychała po długiej zimie i tylko moim ciepłem
ogrzana mogła przetrwać. Szedłem w stronę drzwi wyższych ode mnie o trzy-cztery
głowy. Klamka lśniła rybim połyskiem, jaki mieć potrafi mosiądz, gdy jest
przecierany więcej niż regularnie. Od trzech, marmurowych schodków wiodących w
odrzwia dzieliło mnie już tylko dwa kroki, kiedy drzwi uchyliły się
zachęcająco, a z piętra dobiegł mnie jeszcze żałośniejszy zaśpiew.
Szarpnąłem klamkę. Stęchlizna. Dziwna,
niespodziewana stęchlizna wychynęła z mroku i zdechła na podjeździe, jak
prześcieradło, porzucone przez nosiciela. Postawiłem pierwszy krok w czający
się za progiem półmrok. Wystarczyło, żebym postawił drugą stopę obok pierwszej,
żeby drzwi zamknęły się, popychając mnie w przód. Zachłysnąłem się strachem. A
potem światła było ledwie tyle, żeby wydobywać kontury i kołysać demonami
czającymi się za filarami, za węgłami, w cieniu zasłon, czy na zdobionych gzymsach.
Dom pachniał, jak mauzoleum. Życie i
śmierć mieszały się wzajemnie, że trudno było je rozdzielić. Dywany. Wszędzie
leżały dywany, chłonące echo kroków, spijające rosę, obawy i masę. Szedłem na
wpół po omacku, a dywany pożerały kroki, udając, że mnie tu nie ma. Może nawet miały
rację? Położyłem dłoń na politurze poręczy. Schody. Szerokie, wygodniejsze niż
więzienne prycze, wiodły na piętro. Skrzypiały, ale tym skrzypieniem dziękowały
mi za obecność. Widać - dawno nikt nie nadał im znaczenia. Dopiero ja…
Wykradałem z mroku oddechy ale brnąłem
w górę schodów poprzedzony jękiem ekstazy zapewne fałszywej, lecz zniewalającej
słabe umysły. Drążyłem bezprzestrzeń po kres odwagi, a jęk, który usłyszałem z
zewnątrz ponaglał mnie, zapraszał, błagał o pośpiech. Potknąłem się i machając
ramionami broniłem przed upadkiem. Udało się. Piętro stanęło otworem. Mrocznym,
sepią rozcieńczonym i niezbyt wiarygodnym. Tylko strach był prawdziwy. Każdy
krok był, jak cięcie żyletką. Skóra skamlała o litość, rozum domagał się, bym
zawrócił. Kroki wiodły w korytarz pełen na wpół otwartych drzwi. Na dywanie kłębiła
się geometria, zbyt zaawansowana na moje pojmowanie, ale starałem się deptać
tylko te fragmenty, które zawierały motywy skrzydeł. Domyślnych, niepewnych ale
jednak.
Za drzwiami pęcherze pokoi.
Prostokątnych, beznamiętnych i obcych. Łóżka, kowalską precyzją wykute w
żelazie i ciała leżące pośród wyłączności. Nie śmiałem wstąpić, bo ciała były
nagie. Nie śmiałem, lecz płci nie byłem w stanie rozpoznać na odległość. Głos
wzywał i brzmiał coraz bardziej natarczywie. Mijałem pokoje bezpłciowych,
martwych kształtów, podążając za głosem Nemezis.
- Jest!
Dotarłem wreszcie do źródła. Pokój,
jak poprzednie. Ciemny, mszysty, może nawet pluszowy, środkiem wyposażony w
łoże. Tym razem puste. Krok wystarczył, żeby drzwi dodały mi odwagi, popychając
w plecy.
- Jesteś. – Usłyszałem szept – Długo kazałeś
na siebie czekać…
A potem poczułem na ciele szorstkie,
twarde dotknięcia. Mnogie, jakby dotykała mnie ośmiornica, albo wręcz stonoga. Wiotkie
macki obrały mnie z ubrań i przytroczyły do łóżka. Unieruchomiły tak, że nie
mogłem zrobić nic. Chciałem krzyknąć rosnące przerażenie, ale i tu nie
zdążyłem. Macka, która akurat nie była zajęta moim korpusem schwyciła za język
i wyciągnęła go tak, jak mi nigdy się nie udało.
- Jesteś, to dobrze. – Wysyczał
półmrok – Jestem głodny… Baaaardzo głodny!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz