Śledziłem ławicę. Drugi tydzień, w skupieniu i
wielkiej tajemnicy podążałem za nią, a ona, bez świadomości, dryfowała z
ciepłym prądem ku odległym krainom. Zapewne miała jakieś marzenia, nadzieje.
Czuwałem, żeby się nie rozpierzchła, żeby nie przestała być stabilną masą, bo
masą łatwo rządzić, a każdą z jednostek osobno, zdawało się wręcz niewykonalne, chyba, że się
jest Bogiem. A ja nim nie byłem. Uzurpowałem oficjalnie i buńczucznie
twierdziłem na zewnątrz, że owszem, ale kiedy tylko gasły światła sceny wiedziałem,
że to była tylko gra pozorów. Szachy polityczne. Zarzucałem sieci ostrożnie i tak rozległe, żeby nikt się nie zorientował. Sak zaciska się dopiero, gdy łup
jest wewnątrz. Nigdy wcześniej!
W końcu szarpnąłem z okrzykiem tryumfu!
- Jest! Moja!
Sieć poddawała się niechętnie, opór wody karykaturzył
wysiłki łowcy, jednak zapas mocy był wystarczający, żeby macki niewoli spadły
na ławicę. Znienacka.
- Teraz była moja!
Śliniłem się, głód odbierał rozum. W sieci kipiało. Woda
gotowała się, zbiorowy rozum oszalał z bólu i rozpaczy. Szarpał, wierzgał i
szukał drogi ucieczki. Nie sądziłem, że plankton ma taką siłę, jednak
przezornie sieć zbudowałem, jakbym chciał okiełznać grecki Panteon wraz ze
wszystkimi herosami. Złowiłem! Całe stado, po najdrobniejszy okruszek. Byli moi
i skazani na gest Cezara. Byłem tak wielki, że nie miałem już komu się
pochwalić. Mogłem tylko przyjmować czołobitne hołdy i zawiść skrywaną pod
pozorem podziwu.
Czyste szaleństwo. Niemal narkotyczny amok. W saku
zaciskałem granice świadomości i wszechświata, który kwiczał, wył, pomstował, a ja
niewzruszenie dzierżyłem lejce! Wędzidło. Musiałem dać upust euforii, ale nikt
nie zasługiwał, żebym podzielił się ekstazą, więc bezwstydnie zrealizowałem ją sam. Sam – sobie. Zuchwale oblizałem spierzchnięte spełnieniem wargi – tak musiał czuć się Bóg, kiedy
sprawy poszły lepiej, niż się spodziewał.
Pijany, chwiałem się na nogach, kiedy niespodziewanie wodze naprężyły
się. Roiłem sobie, że to złudzenie, że nietrzeźwość zmysłów płata mi figle i
walczę z fatamorganą. Ale nie! Sak, pchany zbiorową paniką wypełnił się
strachem, jakiego świat nie znał i podyktowanym przez anonimowy byt wektorem
podążał ku wolności. Sieć nabrzmiała jak ciało kobiety przed rozwiązaniem i
opanowana jedną ideą – parła przed siebie, jątrząc boskość, której z rąk nie
zamierzałem wypuścić.
- Moi! Oni wszyscy byli moi! Dlaczego się buntują, po
co męczą się broniąc przed nieuniknionym?
Krzyczałem na ławicę, nawoływałem do rozsądku, do
odrobiny chłodnej myśli i konkluzji, że z Bogiem walczyć nie warto, bo to boli
bardziej, niż uległość. Ławica, głucha na apele drążyła zbiorowy wektor i sunęła
niewzruszenie ku nieznanemu. Napiąłem mięśnie! Zacisnąłem jarzmo mocniej. Ale,
zamiast utrzymać w ryzach maleństwa – dałem się porwać pędowi instynktów. Sieć szarpała
coraz zuchwalej i krew zaczęła ciec z kwitnących czerwienią ran.
- Do kogo modli się Bóg, kiedy trzeba mu wsparcia? – pomyślałem
zaciskając zęby, bo kląć jakoś nie wypadało, nawet w obliczu zuchwalstwa plebsu
– Kim są istoty mające siłę sprawczą, by wesprzeć wszechmocnych? Każdy świat ma
swojego, czy jeden administruje wieloma?
Obłęd ogarnął mnie i gdybym był własnym
psychoterapeutą wysłałbym siebie do zakładu dla obłąkanych, żeby prozac uwolnił
mnie od mar i mrzonek. Myśli plątały się w głowie bardziej, niż słowa w gębie
pacjenta izby wytrzeźwień. Sieć napierała. Mocna była. Wiedziałem to, dzięki
krwi ściekającej na ziemię. Wciąż trzymałem wodze tej zuchwałej anarchii,
chociaż organizm uprzedzał, że niebezpiecznie zbliżam się ku samozagładzie. Tępa,
bezmyślna ławica narzucała mi swoją nierozumną wolę siłą. Broniłem się, chociaż
przed chwilą zaledwie wywijałem biczyskiem i krzyczałem na zaprzęg:
- Jazda! Gamonie, szubrawcy i nikczemniki! Naprzód
parchy! Lebiegi i darmozjady! Juuuuhuuuu!
A teraz, oni wszyscy naraz, poddali się myśli
przewodniej i szarpnęli lejcami. Mną! Z wysiłku zaczęły mi łzawić oczy. Nie!
Nie płakałem, bo Bóg płakać nie będzie w obliczu drobiazgu. To tylko pot, który
wypływał wprost z płuc i sumienia. Bóg ma sumienie? Chyba ma, skoro dał je
ludziom…
- Dlaczego tak? Skąd w nich zgoda, porozumienie i
jedna myśl, wiodąca na manowce, poza zasięg mojej łaski? Przecież tam…. Czarny Lud,
głębia zimnej, skostniałej nieskończoności, kiedy tu…
Lejce śliskie od krwi wymykają z rąk… Zamykam oczy –
nie chcę tego widzieć! Fatum, czy kie inne licho?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz