środa, 31 marca 2021

Wódz.

 

Śledziłem ławicę. Drugi tydzień, w skupieniu i wielkiej tajemnicy podążałem za nią, a ona, bez świadomości, dryfowała z ciepłym prądem ku odległym krainom. Zapewne miała jakieś marzenia, nadzieje. Czuwałem, żeby się nie rozpierzchła, żeby nie przestała być stabilną masą, bo masą łatwo rządzić, a każdą z jednostek osobno, zdawało się wręcz niewykonalne, chyba, że się jest Bogiem. A ja nim nie byłem. Uzurpowałem oficjalnie i buńczucznie twierdziłem na zewnątrz, że owszem, ale kiedy tylko gasły światła sceny wiedziałem, że to była tylko gra pozorów. Szachy polityczne. Zarzucałem sieci ostrożnie i tak rozległe, żeby nikt się nie zorientował. Sak zaciska się dopiero, gdy łup jest wewnątrz. Nigdy wcześniej!

 

W końcu szarpnąłem z okrzykiem tryumfu!

 

- Jest! Moja!

 

Sieć poddawała się niechętnie, opór wody karykaturzył wysiłki łowcy, jednak zapas mocy był wystarczający, żeby macki niewoli spadły na ławicę. Znienacka.

 

- Teraz była moja!

 

Śliniłem się, głód odbierał rozum. W sieci kipiało. Woda gotowała się, zbiorowy rozum oszalał z bólu i rozpaczy. Szarpał, wierzgał i szukał drogi ucieczki. Nie sądziłem, że plankton ma taką siłę, jednak przezornie sieć zbudowałem, jakbym chciał okiełznać grecki Panteon wraz ze wszystkimi herosami. Złowiłem! Całe stado, po najdrobniejszy okruszek. Byli moi i skazani na gest Cezara. Byłem tak wielki, że nie miałem już komu się pochwalić. Mogłem tylko przyjmować czołobitne hołdy i zawiść skrywaną pod pozorem podziwu.

 

Czyste szaleństwo. Niemal narkotyczny amok. W saku zaciskałem granice świadomości i wszechświata, który kwiczał, wył, pomstował, a ja niewzruszenie dzierżyłem lejce! Wędzidło. Musiałem dać upust euforii, ale nikt nie zasługiwał, żebym podzielił się ekstazą, więc bezwstydnie zrealizowałem ją sam. Sam – sobie. Zuchwale oblizałem spierzchnięte spełnieniem wargi – tak musiał czuć się Bóg, kiedy sprawy poszły lepiej, niż się spodziewał.

 

Pijany, chwiałem się na nogach, kiedy niespodziewanie wodze naprężyły się. Roiłem sobie, że to złudzenie, że nietrzeźwość zmysłów płata mi figle i walczę z fatamorganą. Ale nie! Sak, pchany zbiorową paniką wypełnił się strachem, jakiego świat nie znał i podyktowanym przez anonimowy byt wektorem podążał ku wolności. Sieć nabrzmiała jak ciało kobiety przed rozwiązaniem i opanowana jedną ideą – parła przed siebie, jątrząc boskość, której z rąk nie zamierzałem wypuścić.

 

- Moi! Oni wszyscy byli moi! Dlaczego się buntują, po co męczą się broniąc przed nieuniknionym?

 

Krzyczałem na ławicę, nawoływałem do rozsądku, do odrobiny chłodnej myśli i konkluzji, że z Bogiem walczyć nie warto, bo to boli bardziej, niż uległość. Ławica, głucha na apele drążyła zbiorowy wektor i sunęła niewzruszenie ku nieznanemu. Napiąłem mięśnie! Zacisnąłem jarzmo mocniej. Ale, zamiast utrzymać w ryzach maleństwa – dałem się porwać pędowi instynktów. Sieć szarpała coraz zuchwalej i krew zaczęła ciec z kwitnących czerwienią ran.

 

- Do kogo modli się Bóg, kiedy trzeba mu wsparcia? – pomyślałem zaciskając zęby, bo kląć jakoś nie wypadało, nawet w obliczu zuchwalstwa plebsu – Kim są istoty mające siłę sprawczą, by wesprzeć wszechmocnych? Każdy świat ma swojego, czy jeden administruje wieloma?

 

Obłęd ogarnął mnie i gdybym był własnym psychoterapeutą wysłałbym siebie do zakładu dla obłąkanych, żeby prozac uwolnił mnie od mar i mrzonek. Myśli plątały się w głowie bardziej, niż słowa w gębie pacjenta izby wytrzeźwień. Sieć napierała. Mocna była. Wiedziałem to, dzięki krwi ściekającej na ziemię. Wciąż trzymałem wodze tej zuchwałej anarchii, chociaż organizm uprzedzał, że niebezpiecznie zbliżam się ku samozagładzie. Tępa, bezmyślna ławica narzucała mi swoją nierozumną wolę siłą. Broniłem się, chociaż przed chwilą zaledwie wywijałem biczyskiem i krzyczałem na zaprzęg:

 

- Jazda! Gamonie, szubrawcy i nikczemniki! Naprzód parchy! Lebiegi i darmozjady! Juuuuhuuuu!

 

A teraz, oni wszyscy naraz, poddali się myśli przewodniej i szarpnęli lejcami. Mną! Z wysiłku zaczęły mi łzawić oczy. Nie! Nie płakałem, bo Bóg płakać nie będzie w obliczu drobiazgu. To tylko pot, który wypływał wprost z płuc i sumienia. Bóg ma sumienie? Chyba ma, skoro dał je ludziom…

 

- Dlaczego tak? Skąd w nich zgoda, porozumienie i jedna myśl, wiodąca na manowce, poza zasięg mojej łaski? Przecież tam…. Czarny Lud, głębia zimnej, skostniałej nieskończoności, kiedy tu…

 

Lejce śliskie od krwi wymykają z rąk… Zamykam oczy – nie chcę tego widzieć! Fatum, czy kie inne licho?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz