Dzieckiem będąc trzymałem kciuki za mróweczki rozbierające stos usypany dla
Kopciuszka, mający zniechęcić go do myśli o czymś więcej niż praca, żeby
odpoczął, żeby zrealizował marzenia, bo każde z dzieci je ma i często są to
marzenia tak fantastyczne, żeby żaden Lem, Verne, czy da Vinci nawet nie otarł
się o ścieżkę wiodącą ku ich zuchwałości.
Bezsennymi nocami strzelałem do podłych wilków i starych wiedźm, które gdy
nie zbierały na polach ziół i nie czyniły aborcji niepiśmiennym wieśniaczkom,
zajmowały się magią czarniejszą od płuc upartego palacza. Wspinałem się na
szklane góry pokonywałem złotołuskie smoki o nietoperzych skrzydłach, cuchnące
siarką, smołą i zachłannością bezgraniczną. Oswobadzałem księżniczki
omdlewające, albinoskie, siedzące na wieżach zamkniętych przez szubrawcę i
pijących rosę z baranich sierści cumulusów.
Marzyłem, że gdybym schwytał zimnokrwistą złotą rybkę, dopiero pokazałbym
światu, na co mnie stać. Do dziś na wspomnienie owej nieokiełznanej żądzy
czuję, jak kurczy mi się moszna, wymagając, bym podjął kolejną próbę.
Przy tak ukształtowanej młodości – musiałem zostać rybakiem.
Wędkarzem-amatorem, albo szeryfem oceanicznego kutra, z którego pokładu strzela
się do morskich jednorożców, do ryb latających, czy wszystkożernych,
słodkowodnych kanibali. Musiałem…
W wolnym czasie, gdy tylko krytyczny wzrok otoczenia zelżał i barometr
wskazywał coś więcej, niż skrajny niż – łowiłem. Na wędkę, bo sentymentalne i
romantyczne uniesienia nie pozwalały używać prądu, granatów, czy saka na
przesmyku między wodami. Gdybym był milionerem – byłbym ekscentrykiem.
Pogrążony w ubóstwie byłem jednak jedynie głupcem, bo na haczyk, zamiast
tłustej pierścienicy wijącej się w mękach wieszałem pierścionek, który dostałem
od Zuzi – miała siedem, a może osiem lat, kiedy Zygfryd zagnał ją na drzewo, na
które wspięła się zwinniej niż kotka liżąca dziś sierść na szerokim drewnianym
parapecie. Siedziała tam drżąc z obawy, bo pod nią wataha Zygfryda usiłowała ją
strącić otoczakami z pobliskiego strumienia, seryjnie wystrzeliwanymi z proc.
Każdy posikałbym się ze strachu, a co dopiero mała dziewczynka. Dąb spijał
niewinną wilgoć, ale majtki przesiąkły żółkniejącą plamą mapy nieistniejącego
dotąd kontynentu strachu. A chociaż mama czym prędzej dała jej czysta bieliznę
– strach został. I nigdy już nie dostała paszportu, który pozwoliłby jej
opuścić tę paskudną wyspę.
Pomogłem, choć rany lizać musiałem przez tydzień, a wiejskie osiłki przez
długie lata ważyły wewnątrz pustawych czaszek, czy stać ich na powtórne
wyzwanie. Nie powiem – często, wracając opłotkami, czułem na plecach toksyn
wyzwań. A Zuzia? Kiedy już rozpierzchli się napastnicy, a pod drzewem krwawiłem
tak, że tylko leśne jagody chciały pić sok płynący wprost spod mojego serca –
zeszła i nie przestając szlochać oddała swoja chusteczkę, bym ją skrwawił
śmiertelnie, na wskroś, bez szans na dziewiczą szlachetność. I dostałem
buziaka, jakiego już nikt nigdy nie zamierzał mi ofiarować. Nim uciekła zawstydzona
swoją odwagą – zdjęła z paluszka odpustowy pierścionek. Z oczkiem w kolorze
krwi, którą właśnie zatamowała. Popatrzyła na nie i odtąd każde zawsze, czy
nigdy nabrało innego znaczenia. Przynajmniej dla mnie.
Dorosłem, nie mając wielkiego wyboru, bo rodzice obumarli, jak czynią stare
drzewa w puszczy. Teraz ja byłem nestorem, chociaż pierwszy wąs ledwie łaskotał
wargi. Napinałem muskuły, grzebiąc głęboko suchą, lipcową darń, żeby nie
wykopały ich szczątków lisy, szopy, czy inne padlinożerne stworzenia.
Sprzedałem siebie, idąc na wynajem u sołtysa, żeby zarobić tyle, by wiejskie
moczymordy pomogły wtoczyć głaz na grób rodzinny. A kiedy w końcu się udało –
uciekłem. Od głazu, wspomnień, od pamięci pocałunku Zuzki na policzku i razów
pasem wyciętym z krowiej skóry, które ukształtować miały mój charakter, mi dupa
mi zhardzieje.
Łowiłem na niewinny pierścionek ze skrzącym się oczkiem i czekałem na złotą
rybkę. Musiała chwycić! Ja, gdybym zobaczył TAKI pierścień – n pewno dałbym się
schwytać. Łowiłem w Tajlandii, na Grenlandii, na norweskich fiordach i w morzu
sargassowym. Szukałem nawet w morzu martwym, umierających jeziorach, czy
strumieniach płynących w miasteczkach zapadłych, europejskich dziur, jakich nie
odwiedzają oficjele, nie mając bladego pojęcia o ich istnieniu. Wszak ich
wiedza sięgała ledwie stolic Europy, i to tych, co bardziej znaczących ślady na
geopolityce, czy gospodarce.
Siadywałem bladym świtem, wyruszałem w środku nocy. Ilekroć nostalgia
dotknęła policzka, albo pierścienia z taniego jarmarku… brałem wędkę i pijanym
wzrokiem usiłowałem przeniknąć mrok gęstszy, niż noc świętojańska wypadająca w
nowiu. Łowiłem w sezonowych rzekach i podbiegunowych roztopach, pływałem po
Trójkącie Bermudzkim i szukałem zatopionej Atlantydy. Czepiałem się mitów i w
pościgu za słupami Herkulesa, czy Scyllą i Charybdą – gnała mnie gorączka żeby
nocą, kiedy nikt nie widzi zanurzyć pierścień Zuzanny w nieodgadnionej toni i
skusić nim Złotą Rybę!
Mijały wiosny jesienie, mijały dekady pełne susz, albo potopów, a ja z
niezachwianą pewnością nurzałem haczyk we wciąż nowych wodach. Może jestem
szalony, jednak podczas nowiu zarzucałem tak, jakbym chciał złowić mamidło
pośród gwiazd – zamach brałem potężny i rzucałem ciężką kotwę wskroś nieba, a
zanim zanurzyła się w bezimiennej toni zdążyła zwiedzić Oriona, Kasandrę,
Bliźnięta i wszystkie, nawet niewidoczne słońca krążące nieopodal Krzyża
Południa.
Sił coraz mniej i zamach wciąż bledszy na tle nocy, ale policzek
zaskorupiony wokół l blizny Guzkowego pocałunku wciąż gorzał. Nie mogłem do
niej wrócić bez. Nie mogłem. Albo byłem zbyt głupi, albo zbyt pazerny, jednak
wrócić jak okaleczony tyralierą nagonki kaszalot – naprawdę nie mogłem. Nerki
pękają od nadmiaru wilgoci, którą wdycham całymi godzinami, a ja nie umiem
przestać patrzyć w iskrę spławika, tworzącego wciąż nowe, większe i fascynujące
znaki zapytania.
- Uda się? Złowię wreszcie? Przecież nawet Syzyf nie cierpiał tak długo, bo
tylko naiwniak uwierzy, że stado sępów poprzestanie na parującej wątrobie. A
gdzie sęp doleci, dolecą i kruki, gustujące w jeszcze żywych oczach, dotrą mewy
wszystkożerne, podniebne hieny, szukające gnijącego łupu pod skrzydłami.
Przydrepczą mrówki śliniące się na samo słowo „żerowisko”, a więzień w kantar
ujęty dla drobiazgu staje się tatarem, ambrozją, cudem natury który należy się
zdobywcom wystarczająco zuchwałym, by sięgnąć po drżące ze strachu mięso.
Świat płonął, prósząc mi głowę popielem pożogi. Udawałem, że nie widzę, że
mimo wszystko przetrwam, choć panika i pragnienia innych uzurpowały sobie prawo
do mojego istnienia. Zuzka? Pewnie już nie żyła, bo ileż można czekać w
niespełnieniu? A ja bez łupu wrócić nie mogłem. Gdy przychodziły niedospane,
przekrwione poranki – plułem w lustro, sobie w gębę, że taki jestem.
- Boże, Boże, Boże! Wybacz mi, że taki jestem. Że nieusłuchany krnąbrny i
zapieczony w nadziejach! Ale wiesz… ty wiesz, bo przecież na Twoje podobieństwo
mnie stworzyłeś… Wiesz, że MUSZĘ! Czyż nie po to mnie stworzyłeś? A jeśli nawet
nie, to trzeba mi było udzielić czytelniejszej wskazówki! Wiesz przecież, że
sam sobie nie radziłem nigdy i zawsze wymagałem wsparcia innych,
niechby podobnych mnie nieudaczników, obdarzonych grubszą warstwą pychy.
Wierzyłem im, bo zdawali się być monumentem – trwałym granitowym sięgającym
tysięcy lat w przód!
Łowiłem w zapadłych dziurach i na przedmieściach Londynów czy Paryży.
Pływałem szlakiem faraonów i eksploratorów górskiego kajakarstwa. Zerkałem w
głębiny jaskiniowych jezior, które nie widziały dziennego światła od zarania. I
w każdy, niechby prozaiczny zbiornik wpuszczałem wędkę, na której końcu,
zaczepiony o hak, wisiał PIERŚCIEŃ ZUZY!
Śmiej się, jeśli potrzebujesz. Śmiej się, jeśli nie brałeś udziału w
podróży do mojej Nirwany. Ty masz przecież swoje życie i nie moim zadaniem jest
oceniać co i jak czynisz. Ja? Robię, co muszę, wszystko, czym gra we mnie
eteryczna, niewysławialna muzyka. Łowię, niechby w kałuży błotnej, która
zatopiła szereg wiosek w Panamie. W roztopach peruwiańskiej lawiny, lub w
czasie. gdy wiosna słońce spala interior duszącą, piaszczystą łachą wiszącą nad
ziemią, niczym vendetta nad skisłym sumieniem grzesznika.
Wypluwałem kolejne zęby, których termin przydatności skończył się dekadę
wcześniej, niż samodzielnie je usunąłem. Zostawiałem ciernie tarniny pełne
siwych włosów, jakie zdzierały ze mnie, gdym w pijanym widzie niespełnienia
wracał na sen nerwowy, krótki, ogrzany zimnym światłem lichego sierpa księżyca
i złudnym blaskiem gwiazd. A jednak wierzyłem nadal, mimo tego, że wiara
zaczynała się jąkać, wyrażając słowa zbyt buńczuczne dla wieku nosiciela
podobnych słów. Chmury zwątpienia kołysały się ponad moją głową, kiedy
przekraczając nieskończoność rzucałem wędką po raz en-plus-pierwszy i jeszcze
dalej.
Kiedy wystygła już ostatnia iskra nadziei, a taka świeci jedynie szaleńcom
i geniuszom – udało się! Spławik wreszcie drgnął, a strumień spływający z gór
miał nazwę dostępną wyłącznie tambylcom. Nawet nie wiem, jakim językiem
porozumiewali się między sobą, bo w krtani urósł balon większy od tych, jakie
wznoszą się nad krajobrazem, by chwalić materializm bogatszych od woźniców
zatrudnionych do kierowania mydlaną bańką. Ogłuchłem, otępiałem powiłem
nasienie Onana daremne, wtórne i jałowe, prozaiczne tak, że nikt nie zamierzał
zachwycać się, albo kpić.
Zwijałem żyłkę w szaleńczym zapale, aż brzeg zatrzepotał złotą falą łusek,
płetw i nienawiści zniewolonej dopiero przez chwilą. Tak potrafi gorzeć tylko
świeżo upieczony łup schwytany we wnyki, na lasso, bolasy, czy w ekonomiczną
pułapkę podszeptów łudzących małych, że stać ich na więcej.
Brzeg cały zaświecił światłem, jakie tylko świętojańskie robaczki potrafią
nadać dzikim ostępom, a tętnił życiem, jakby powił w jednym miocie miliard
cykad. Chwyciłem łup, na jaki czekałem całe życie. Ryba dyszała. Nie była
piękną. Na brzegu zdawała się być wulgarną wersją siebie. Przerysowaną
karykaturą tego, co opowiada się dzieciom, żeby usnęły, nim dosięgną ich
zwierzęce pożądania i prerogatyw każący dłoniom wedrzeć się pod nicość nocnej
bielizny, by noc uczynić krótszą, niżby chciała być.
Schwytałem ofiarę za skrzela, żeby trzepotała tuż poniżej wzroku, a pysk
pozbawiony makijażu skierowałem ku oczom.
- Ech! – sapnęło zimnokrwiste, cyniczne zwierzę – Aleś ty uparty człowieku!
Miałam nadzieję, że zrezygnujesz, że lata niepowodzeń skierują twoje majaki w
kierunku łatwiej osiągalnych celów, ale dzisiaj mnie zdenerwowałeś Dość!. Skoro
jesteś tak uparty i bezwzględny, zgoda! Sam tego chciałeś! Możesz spełnić moje
trzy życzenia, choć do tej pory nikomu nie udało się przebrnąć pierwszego. Nie
zapytam, czy jesteś gotowy, bo byłoby to szyderstwo ponad moją klasę, więc
powiem krótko:
- Po pierwsze – zuchwale wykrztusiła dławiąc się nadmiarem tlenu - Spier…
Nie wytrzymałem. Zacisnąłem pięść i zanim dostrzegłem
efekt mojej reakcji, Złota Ryba już dogorywała, imitując doskonale „Taniec
szkieletów”.
W konwulsjach była ideałem. Otarłem poturbowaną pięść
o wargi. Krew, co by o niej nie mówić była słodka. Może nawet bardziej, niż
wargi Zuzanny?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz