piątek, 6 sierpnia 2021

Porcelanowe uczucia.

 

Widziałem cię, jak wybiegasz na dwór – niczym ćma spowita własnym blaskiem. Naga, łaknąca poziomek, które odkryliśmy dopiero wczoraj między dwiema, ukradzionymi z lasu sosnami, rosnącymi teraz tak, że aromat żywicy w słoneczny dzień otumaniał nawet łasice i owady zmuszał do chwili relaksu. Biegłaś, nie bacząc, że sąsiad od godziny dogorywa w oknie i udaje donicę z pelargoniami, przyklejony do okularów lornety Zeissa, żeby nacieszyć zmysły pięknem twojej skóry. O tej porze poziomki posypane były pudrem diamentowej rosy, rozśpiewane trelami ptaków kryjących się w skibach i gęstwinach brzóz rosnących na nieużytkach.

 

Jutro…

 

Jutro pójdziemy tam, kiedy tylko słońce zetrzeć może z traw szkliste łzy nocy. Pójdziemy, po kanie, po maślaki. Po kozackie łby czerwieńsze od wina. Tylko nie powiedz nikomu, bo zawistni nas uprzedzą i zdepczą, albo rozszabrują wszystko, czym mogłabyś ozdobić jajecznicę. Cieknie mi ślinka na samą myśl i niemal widzę twoje biodra, kiedy tańczą nad patelnią, gdy rumienisz cebulkę, kiedy wędzony boczek skwierczy, a ty mieszasz to wszystko z jajkami i kosztujesz raz po raz, czy już dobre, czy warto więcej wysmażyć, albo dosypać pieprzu pachnącego niemal tym samym uniesieniem, które towarzyszyło naszym wieczorom, kiedy tylko księżyc umiał dostrzec tajemnicę i ze szczyptą złośliwości uśmiechał się półgębkiem

 

Wciąż pytałaś, czy możemy dać się uwieść nocy, czy wszechświat może być naszą kołdrą, poduszką i snem. Dachem. Pytałaś, jak pachną dęby o północy, albo po czym rozpoznać, aromat bukowego ogniska. Prosiłaś, bym zbudował dla ciebie oazę pełną ważek uwielbiających siadywać na pałkach tataraku, na kłosach trzciny, której wiatr nie potrafi złamać. Kopałem. Tam, gdzie spadały gwiazdy w bezsenne noce. Tam, gdzie lis-chytrus zwalniał idąc na paluszkach, żeby nie zakłócić świętości. Tam… miały zamieszkać jednodniowe jętki, kosaćce spijające znad rzęsy fioletowe tchnienia przypraw nieznanych kuchni włoskiej, czy perskiej. Z dna wyrosnąć miała wodna mięta i mamić tych, co ulęgną pokusie, by przysiąść na chwilę zaledwie, albo pozostać na wieki. Nas miała omamić do granic sumienia.

 

Pokazywałaś palcem przez małe szybki kuchennych okiennic podzielonych na okruchy ćwierci, że tam, za lasem, gdybym mógł w końcu śnieżną górę ci wymyślić, to już nic więcej byś nie chciała, ale ja, o tej zaokiennej górze mogłem jedynie opowiadać. Zbyt wielkie dzieło dla krótkiego żywota. Klaskałaś w ręce, bo opowieści lubiłaś nawet bardziej niż góry, więc malowałem ci ją każdej nocy, kiedy ściągałaś kołdrę z nas i mówiłaś konspiracyjnym szeptem:

 

- Chodźmy! Popatrz, za lasem twoja-nasza góra właśnie traci ostrość, zaczynając płynąć lawiną. Opowiedz raz jeszcze. Proszę!

 

I plaskałaś bosymi stopami o deski, łaszące się do ciebie tak, że aż mnie zazdrość brała, bo pozwalały sobie na zbyt wiele. Wychodziłaś oknem - do drzwi było zawsze daleko. Odsuwałaś pelargonie śpiące w skrzynkach i wychodziłaś na zewnątrz, by usiąść na trawie, opierając się o sztachety wiecznie skrzypiące reumatyzm. Gęsia skórka bez zwłoki wspinała się na twoje ramiona, brzuch, piersi, a ja usiłowałem gasić pożary, wygładzając jak szalony każdą, najdrobniejszą nawet zmarszczkę. Śmiałaś się ze mnie, aż w końcu zrzucałaś nocną koszulę utkaną z jedwabiu pajęczyn, lichą, przejrzystą na wskroś. Oddechem łatwiej było wygładzić skórę. Pachniałaś miłością. Soczystą, nie znającą wieku, ani ograniczeń. Gdy kładłaś się na plecach, pozwalając kolanom rozkwitnąć kobiecością byłem już szaleńcem bezrozumnym. Niewiele było trzeba, byśmy niemal jednocześnie zawyli księżycową serenadę, jaką śpiewają zimą wilki. Naprawdę niewiele.

 

A potem księżyc okrywał nas stygnącym zapachem lasu, kurzem nie znajdującym między kłosami dość miejsca. Zbudzony naszą euforią szary ptak dramatyzował w gęstwinach klonu, czy lipy, a maciejka – lepiej nie wspominać, na co stać ów niepozorny chwast, kiedy gasnące słońce pozwoli mu posiać rozpustę.

 

- Popatrz – szeptałaś, kiedy wiatr porywał dmuchawce i mimo nocy nie potrafił się zdecydować, gdzie ukryć swój łup, by za rok zakwitł ciepłym złotem mleczu. Mówiłaś, że to anioły, które zamiast skrzydeł mają parasolki, że są kalekie, że pomocy im trzeba, by przetrwać i na dłoniach wyławiać je chciałaś z kałuży, żeby nie zdeptał je ktoś nieuważny. Łajałaś mnie, okładając piąstkami, że nie przykładam właściwej wagi, że jestem toporny jak zydel z nieheblowanych desek, że przy mnie trzepoczące, studzące lato rusałki musiałyby zhardzieć i odziać się w zbroję z kevlaru, bo tak jestem niedoskonały.

 

Zasypiałem, wiedząc, że mówisz to z czułości, a nie złośliwością napędzona. Przecież uwielbiałaś we mnie niezgrabnego, mrukliwego misia, który nawet podczas pieszczot potrafił wytatuować na twojej delikatności siniaczka, którego później zmierzymy palcami, by odkryć znaczenie, przesłanie, czy wróżbę.

 

-Nie gniewaj się proszę – mruczę zawstydzony, całując na skórze każde miejsce, w którym (jak twierdzisz zerkając filuternie spod oka) nie byłem dostatecznie miękki – nie potrafię się powstrzymać, gdy jesteś tak blisko. Nie potrafię, gdy jesteś… Naprawdę nie potrafię… Przepraszam.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz