Widziałem cię, jak wybiegasz na dwór – niczym ćma
spowita własnym blaskiem. Naga, łaknąca poziomek, które odkryliśmy dopiero
wczoraj między dwiema, ukradzionymi z lasu sosnami, rosnącymi teraz tak, że aromat
żywicy w słoneczny dzień otumaniał nawet łasice i owady zmuszał do chwili
relaksu. Biegłaś, nie bacząc, że sąsiad od godziny dogorywa w oknie i udaje
donicę z pelargoniami, przyklejony do okularów lornety Zeissa, żeby nacieszyć zmysły
pięknem twojej skóry. O tej porze poziomki posypane były pudrem diamentowej
rosy, rozśpiewane trelami ptaków kryjących się w skibach i gęstwinach brzóz
rosnących na nieużytkach.
Jutro…
Jutro pójdziemy tam, kiedy tylko słońce zetrzeć może
z traw szkliste łzy nocy. Pójdziemy, po kanie, po maślaki. Po kozackie łby
czerwieńsze od wina. Tylko nie powiedz nikomu, bo zawistni nas uprzedzą i
zdepczą, albo rozszabrują wszystko, czym mogłabyś ozdobić jajecznicę. Cieknie
mi ślinka na samą myśl i niemal widzę twoje biodra, kiedy tańczą nad patelnią,
gdy rumienisz cebulkę, kiedy wędzony boczek skwierczy, a ty mieszasz to
wszystko z jajkami i kosztujesz raz po raz, czy już dobre, czy warto więcej
wysmażyć, albo dosypać pieprzu pachnącego niemal tym samym uniesieniem, które
towarzyszyło naszym wieczorom, kiedy tylko księżyc umiał dostrzec tajemnicę i
ze szczyptą złośliwości uśmiechał się półgębkiem
Wciąż pytałaś, czy możemy dać się uwieść nocy, czy
wszechświat może być naszą kołdrą, poduszką i snem. Dachem. Pytałaś, jak pachną
dęby o północy, albo po czym rozpoznać, aromat bukowego ogniska. Prosiłaś, bym
zbudował dla ciebie oazę pełną ważek uwielbiających siadywać na pałkach
tataraku, na kłosach trzciny, której wiatr nie potrafi złamać. Kopałem. Tam,
gdzie spadały gwiazdy w bezsenne noce. Tam, gdzie lis-chytrus zwalniał idąc na
paluszkach, żeby nie zakłócić świętości. Tam… miały zamieszkać jednodniowe
jętki, kosaćce spijające znad rzęsy fioletowe tchnienia przypraw nieznanych
kuchni włoskiej, czy perskiej. Z dna wyrosnąć miała wodna mięta i mamić tych,
co ulęgną pokusie, by przysiąść na chwilę zaledwie, albo pozostać na wieki. Nas
miała omamić do granic sumienia.
Pokazywałaś palcem przez małe szybki kuchennych okiennic
podzielonych na okruchy ćwierci, że tam, za lasem, gdybym mógł w końcu śnieżną górę
ci wymyślić, to już nic więcej byś nie chciała, ale ja, o tej zaokiennej górze
mogłem jedynie opowiadać. Zbyt wielkie dzieło dla krótkiego żywota. Klaskałaś w
ręce, bo opowieści lubiłaś nawet bardziej niż góry, więc malowałem ci ją każdej
nocy, kiedy ściągałaś kołdrę z nas i mówiłaś konspiracyjnym szeptem:
- Chodźmy! Popatrz, za lasem twoja-nasza góra właśnie
traci ostrość, zaczynając płynąć lawiną. Opowiedz raz jeszcze. Proszę!
I plaskałaś bosymi stopami o deski, łaszące się do ciebie tak, że aż mnie zazdrość brała, bo pozwalały sobie na zbyt wiele. Wychodziłaś
oknem - do drzwi było zawsze daleko. Odsuwałaś pelargonie śpiące w skrzynkach i
wychodziłaś na zewnątrz, by usiąść na trawie, opierając się o sztachety wiecznie
skrzypiące reumatyzm. Gęsia skórka bez zwłoki wspinała się na twoje ramiona,
brzuch, piersi, a ja usiłowałem gasić pożary, wygładzając jak szalony każdą,
najdrobniejszą nawet zmarszczkę. Śmiałaś się ze mnie, aż w końcu zrzucałaś
nocną koszulę utkaną z jedwabiu pajęczyn, lichą, przejrzystą na wskroś.
Oddechem łatwiej było wygładzić skórę. Pachniałaś miłością. Soczystą, nie
znającą wieku, ani ograniczeń. Gdy kładłaś się na plecach, pozwalając kolanom
rozkwitnąć kobiecością byłem już szaleńcem bezrozumnym. Niewiele było trzeba,
byśmy niemal jednocześnie zawyli księżycową serenadę, jaką śpiewają zimą wilki.
Naprawdę niewiele.
A potem księżyc okrywał nas stygnącym zapachem lasu, kurzem
nie znajdującym między kłosami dość miejsca. Zbudzony naszą euforią szary ptak
dramatyzował w gęstwinach klonu, czy lipy, a maciejka – lepiej nie wspominać,
na co stać ów niepozorny chwast, kiedy gasnące słońce pozwoli mu posiać
rozpustę.
- Popatrz – szeptałaś, kiedy wiatr porywał dmuchawce
i mimo nocy nie potrafił się zdecydować, gdzie ukryć swój łup, by za rok
zakwitł ciepłym złotem mleczu. Mówiłaś, że to anioły, które zamiast skrzydeł
mają parasolki, że są kalekie, że pomocy im trzeba, by przetrwać i na dłoniach
wyławiać je chciałaś z kałuży, żeby nie zdeptał je ktoś nieuważny. Łajałaś
mnie, okładając piąstkami, że nie przykładam właściwej wagi, że jestem toporny
jak zydel z nieheblowanych desek, że przy mnie trzepoczące, studzące lato rusałki
musiałyby zhardzieć i odziać się w zbroję z kevlaru, bo tak jestem
niedoskonały.
Zasypiałem, wiedząc, że mówisz to z czułości, a nie
złośliwością napędzona. Przecież uwielbiałaś we mnie niezgrabnego, mrukliwego
misia, który nawet podczas pieszczot potrafił wytatuować na twojej delikatności
siniaczka, którego później zmierzymy palcami, by odkryć znaczenie, przesłanie,
czy wróżbę.
-Nie gniewaj się proszę – mruczę zawstydzony, całując
na skórze każde miejsce, w którym (jak twierdzisz zerkając filuternie spod oka)
nie byłem dostatecznie miękki – nie potrafię się powstrzymać, gdy jesteś tak
blisko. Nie potrafię, gdy jesteś… Naprawdę nie potrafię… Przepraszam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz