Czerwone
róże układają się wyraźnym kontrastem na błękitnej ścianie budynku, choć świt
stara się jak może, żeby rozmyć granice. Czarno odziana młodzież poci się
hałaśliwie, psy dyszą ciężko, jakby dopiero co zdjęły z pysków maseczki,
starsze panie wytrwale torują sobie drogę laseczkami. Zniewolony kanarek łka
żałośnie z więzienia na jednym z niżej położonych balkonów blokowiska. Kobiety
piękne i różnorodne, jak polne chwasty na nieskoszonym firmamencie udającym
dziki trawnik pachną tak, że kwiaty z kwiaciarni gubią płatki z zazdrości. Podpieram
nadzieją dzień spotniały, idę pomimo, a nawet naprzód. Tam, gdzie wciąż dojrzewają
owoce i warzywa, nie licząc na łaskę ludzkości. I tylko troszeczkę żałuję, że
te Bieszczady takie małe – albo ja – taki mały, że nawet własnym Bieszczadem
nie potrafi się otulić i wymościć domu pachnącego uczuciami, piekącym się
chlebem, czy wędzonką kołyszącą się w przeciągach pod sufitem.
Za
oknem? Niech rześko biegają ważki, miododajne pszczoły i trzmiele, które przejęły rolę
zapładniaczy ziół na balkonach i tarasach, na miejskich rabatach ujętych w harde, betonowe rygle. Niech słońce prześwietli każdą niecnotę, myśli nieudolne, ale
żarliwe, niech wzrośnie drzewo, które nikogo o nic nie musi prosić. Wymyślam
wciąż na nowo takie okno, pełne ośnieżonych szczytów kąsanych zazdrością niedojrzałych świeczek daglezji,
czy sosen, lecz przecież wiem, że tylko złuda perspektywy daje im nadzieję by stanąć
w szranki, jak z równym.
Że
nie pada? A kto powiedział, że marzyć można jedynie w kołysce jesiennej wilgoci? Że tylko
spod śniegu może eksplodować żar, a noc rozstrzelana piorunem stanowić może wystarczające alibi, by bez wstydu westchnąć? Za dziką plażą, za polaną pośród gęstwiny krwawiącą słodkimi łzami poziomek… Za księżycem pijącym z kałuży, jak głuszec, którego pióra zwiędły, bo nie był godny wystąpić w sanktuarium życia i zaszczycić noc krzykiem spełnienia, dającego nieśmiertelność, miast przyziemnego bytu, więc depcze leśne ostępy, nie licząc się z głodem lisów, czy wilków, bo świat mu skarlał do imentu.
Idę - niech otrąbią mnie konserwy cuchnące spalaniem pochodnych węgla, niech kominy wyplują omamy, które urzekną mnie tak, bym zapomniał, że gdzieś tam pachnie ziemia - i ta spocona, i ta, której los do przesady pobłogosławił życiodajną wodą.
Wpisuje na próbę, bo wszędzie mnie dziś wywala...
OdpowiedzUsuńtu echo - próba udana!
Usuń