poniedziałek, 2 sierpnia 2021

Niepewność.

 

Oprawiłem intymność w stare srebro. Patyna sprawiła, że twoja kobiecość wijąc się w uwięzi - łka splamioną niewinnością, a przecież jeszcze wczoraj krzyczałaś pod niebiosa dziewicze łzy. Dziś opętałem cię całkiem. Do szaleństwa, w którym unurzałem cię wbrew podejrzeniom, nim odzyskałaś rozum. Na sprzedaż? Podobno, wszystko jest wyłącznie kwestią ceny, a ty, mimo mnie, wciąż możesz jawić się nowalijką, po którą sięgną majętni obłudnicy. Warta jesteś każdego źdźbła srebra, dotykanego wcześniej rękami średniowiecznych satyrów, romantycznych oszołomów i barokowych rozpustników. Pierwsza lepsza dziwka w fotoplastykonie, gnąca się w ukłonach przed niewidzialnymi dłońmi miętolącymi zachłannie nastoletnie niespełnienia zgodziłaby się na najzuchwalsze bezeceństwo, żeby przypominać choć trochę ciebie. Żeby potrafiła szczerze zagryźć wstyd do krwi, kiedy kunszt miłosnych uniesień przekroczy wciąż żywe granice nieśmiałości, malujące się drżeniem warg w płomieniach kwitnących spontanicznie na policzkach szybciej, niż oddech gnający na złamanie karku ku przepaściom, za którymi tkwią nienazwane dotąd piekła i raje.

 

Krzyczałaś ból w trakcie pionierskiej eksploracji, na jaką nigdy nie pozwoliłaś własnym palcom w zaciszu alkowej. Jawnie żebrałaś o ciąg dalszy, kiedy amok sięgnął najsubtelniejszych nerwów, ukrytych pod topniejącą nieśmiałością, pozostawiając moim opuszkom i kubkom smakowym drogowskazy świadczące, że przebyłaś dopiero początek drogi ku nieskończoności. Patrzyłem, jak mdlały twoje oczy, a tęczówki rozcieńczone niewidzialnymi kroplami wilgotnych nadziei szukały punktu zaczepienia bezradne, niczym ślepe szczeniaki, węchem szukające ociekających słodyczą sutków matki. W niecce pomiędzy teraz, a teraz, nasycałaś krew niepokojem, pragnieniami i modliłaś się, by ktoś inny wziął na siebie ciężar decyzji, jak daleko zabrniesz. W nicość, w nieznane, w euforię, od której wykipi najgłębiej zakorzeniony zakaz, anatema, przestroga.

 

Cyzelowałem na skórze mantry i hieroglify, jakich nie rozczyta eteryczny szaman. Patrzyłem, jak wijesz się pod dotykiem miękkim, niczym oddech wiatru, który chce uśpić czujność ofiary. Uwierzyłaś i otworzyłaś się na mnie, a koncha tajemnic czekała jedynie na szept, by tajemne zaklęcie otworzyło ją na wieki i filuternie spytała, czy to naprawdę koniec drogi, czy nie istnieje jakieś „dalej” dostępne wytrawnym wędrowcom, bo przecież w pół drogi stanąć może jedynie serce, a jeśli to uczyni – okaże się niegodnym, by trzepotać w klatce żeber i czekać na jutro pełne złudzeń.

 

Utkałem dla ciebie kokon tak jedwabisty i subtelny, że nawet stygnące ciało nie zdążyło zareagować, nim cię posiadłem. Pływałaś wiedziona rytmem mojego oddechu, który zaczynał się drzeć i puszczać na szwach. Nie było cię stać na coś podobnego jeszcze wczoraj, ale teraz sięgnęłaś po mnie, bez wstydu realizując postulaty zrodzone na dnie muszli zatopionej w porywach spełnienia. Byłaś perłą uwięzioną w dyskretnej sieci srebrzystych neuronów, snem nastolatka, który domyśla się fizycznego ubóstwa, bo nie zaznał dotąd tego, co przenieść potrafi domniemana, wyrachowana dorosłość. Byłaś brylantem zdobiącym serdeczny palec lewej dłoni, nie skażoną blichtrem oficjalnych zaręczyn, czy też prozaiczną obrączką zaciśniętą paroksyzmem na palcu w obliczu następstw, lecz tą, która zaciska krtań, nie pozwalając na żadne zrozumiałe słowo. Z własnych niedoskonałości zaplatam warkocz, z niedostatku patrzę w oczy wszechświatom. Głodny, pazerny, bezwzględny.

 

Nawet komar nie siada równie cicho na skórze, jak opuszki wypełniające ciepłem twoją dłoń. Sprawdzasz mimochodem, czy moszna zmarszczyła mi się wystarczająco na twoją wizytę, czy wypleniłem wszystko, co tobie odebrać może poczucie bliskości, trzymając dłoń na dystans futrem wyścielonej granicy pomiędzy ja-ty, a MY. Kląłem samego siebie, że nie przewidziałem, jak szybko dojrzejesz. Budząc się, sprawdzając na wszelki wypadek, czy nie zawiodę, nie sięgnąłem śmiałością idei spełnienia, a co dopiero inicjatywy z twojej strony! Przecież tylekroć już zmierzałem do celu, a ty, ze śmiechem, bądź gniewem, łajałaś mnie, odsuwałaś moją niecierpliwość poza bliskość i choćby niewinne ciągi dalsze. A teraz? Poczułem siebie w twojej dłoni, poczułem, że jeśli jest jakieś jutro, to nastąpić może dopiero po. Po tobie, po spełnieniu, po wszystkim, na co czekałem. I dziś właśnie ubrałaś moją męskość we własne ciepło, a ja kwiliłem niczym niemowlę czekające pokarmu.

 

- Jesteś mój! – wyszeptałaś, a wszechświat nie zna innych istot niż kobiety, które potrafią krzyczeć, szepcząc.

 

Nie kłamałaś. Ukradłaś mnie sobie dla siebie i byłem w twoich rękach oseskiem – bezbronnym, bezradnym, zależnym… A ledwie wczoraj… jawiłem się przewodnikiem. Traperem wytyczającym szlaki i niezawodnie węszącym niebezpieczeństwa. Oczami sięgam mgławic, nerwami, ledwie twojej dłoni. Rozumem nie sięgam już nigdzie, bo zawładnęłaś mną do cna i bez reszty. Jestem twój. Wygrałaś. Resztkami zmysłów pogrążam się w dylemacie:

 

- Nauczyłem cię tego, czy zostałem bezwolną ofiarą?

2 komentarze:

  1. Nikt nikogo nie może zniewolić. To tylko iluzja. Dopiero, gdy śmierć zedrze zasłonę, Ty zobaczysz jej truchło, a ona Twoje puste kości.

    OdpowiedzUsuń