Oprawiłem intymność w stare
srebro. Patyna sprawiła, że twoja kobiecość wijąc się w uwięzi - łka splamioną
niewinnością, a przecież jeszcze wczoraj krzyczałaś pod niebiosa dziewicze
łzy. Dziś opętałem cię całkiem. Do szaleństwa, w którym unurzałem cię wbrew podejrzeniom,
nim odzyskałaś rozum. Na sprzedaż? Podobno, wszystko jest wyłącznie kwestią
ceny, a ty, mimo mnie, wciąż możesz jawić się nowalijką, po którą sięgną majętni obłudnicy.
Warta jesteś każdego źdźbła srebra, dotykanego wcześniej rękami średniowiecznych
satyrów, romantycznych oszołomów i barokowych rozpustników. Pierwsza lepsza dziwka
w fotoplastykonie, gnąca się w ukłonach przed niewidzialnymi dłońmi miętolącymi
zachłannie nastoletnie niespełnienia zgodziłaby się na najzuchwalsze
bezeceństwo, żeby przypominać choć trochę ciebie. Żeby potrafiła szczerze zagryźć wstyd do krwi, kiedy kunszt miłosnych uniesień przekroczy wciąż żywe
granice nieśmiałości, malujące się drżeniem warg w płomieniach kwitnących spontanicznie
na policzkach szybciej, niż oddech gnający na złamanie karku ku przepaściom, za
którymi tkwią nienazwane dotąd piekła i raje.
Krzyczałaś ból w trakcie pionierskiej
eksploracji, na jaką nigdy nie pozwoliłaś własnym palcom w zaciszu alkowej. Jawnie
żebrałaś o ciąg dalszy, kiedy amok sięgnął najsubtelniejszych nerwów, ukrytych
pod topniejącą nieśmiałością, pozostawiając moim opuszkom i kubkom smakowym drogowskazy
świadczące, że przebyłaś dopiero początek drogi ku nieskończoności. Patrzyłem,
jak mdlały twoje oczy, a tęczówki rozcieńczone niewidzialnymi kroplami
wilgotnych nadziei szukały punktu zaczepienia bezradne, niczym ślepe
szczeniaki, węchem szukające ociekających słodyczą sutków matki. W niecce
pomiędzy teraz, a teraz, nasycałaś krew niepokojem, pragnieniami i modliłaś się,
by ktoś inny wziął na siebie ciężar decyzji, jak daleko zabrniesz. W nicość, w
nieznane, w euforię, od której wykipi najgłębiej zakorzeniony zakaz, anatema,
przestroga.
Cyzelowałem na skórze mantry i
hieroglify, jakich nie rozczyta eteryczny szaman. Patrzyłem, jak wijesz się pod dotykiem
miękkim, niczym oddech wiatru, który chce uśpić czujność ofiary. Uwierzyłaś i otworzyłaś
się na mnie, a koncha tajemnic czekała jedynie na szept, by tajemne zaklęcie
otworzyło ją na wieki i filuternie spytała, czy to naprawdę koniec drogi, czy
nie istnieje jakieś „dalej” dostępne wytrawnym wędrowcom, bo przecież w pół
drogi stanąć może jedynie serce, a jeśli to uczyni – okaże się niegodnym, by
trzepotać w klatce żeber i czekać na jutro pełne złudzeń.
Utkałem dla ciebie kokon tak jedwabisty
i subtelny, że nawet stygnące ciało nie zdążyło zareagować, nim cię posiadłem. Pływałaś
wiedziona rytmem mojego oddechu, który zaczynał się drzeć i puszczać na szwach.
Nie było cię stać na coś podobnego jeszcze wczoraj, ale teraz sięgnęłaś po
mnie, bez wstydu realizując postulaty zrodzone na dnie muszli zatopionej w
porywach spełnienia. Byłaś perłą uwięzioną w dyskretnej sieci srebrzystych
neuronów, snem nastolatka, który domyśla się fizycznego ubóstwa, bo nie zaznał
dotąd tego, co przenieść potrafi domniemana, wyrachowana dorosłość. Byłaś
brylantem zdobiącym serdeczny palec lewej dłoni, nie skażoną blichtrem
oficjalnych zaręczyn, czy też prozaiczną obrączką zaciśniętą paroksyzmem na palcu w obliczu
następstw, lecz tą, która zaciska krtań, nie pozwalając na żadne zrozumiałe
słowo. Z własnych niedoskonałości zaplatam warkocz, z niedostatku patrzę w oczy
wszechświatom. Głodny, pazerny, bezwzględny.
Nawet komar nie siada równie cicho na
skórze, jak opuszki wypełniające ciepłem twoją dłoń. Sprawdzasz mimochodem, czy
moszna zmarszczyła mi się wystarczająco na twoją wizytę, czy wypleniłem
wszystko, co tobie odebrać może poczucie bliskości, trzymając dłoń na dystans
futrem wyścielonej granicy pomiędzy ja-ty, a MY. Kląłem samego siebie, że nie
przewidziałem, jak szybko dojrzejesz. Budząc się, sprawdzając na wszelki
wypadek, czy nie zawiodę, nie sięgnąłem śmiałością idei spełnienia, a co
dopiero inicjatywy z twojej strony! Przecież tylekroć już zmierzałem do celu, a
ty, ze śmiechem, bądź gniewem, łajałaś mnie, odsuwałaś moją niecierpliwość poza
bliskość i choćby niewinne ciągi dalsze. A teraz? Poczułem siebie w twojej
dłoni, poczułem, że jeśli jest jakieś jutro, to nastąpić może dopiero po. Po
tobie, po spełnieniu, po wszystkim, na co czekałem. I dziś właśnie ubrałaś moją
męskość we własne ciepło, a ja kwiliłem niczym niemowlę czekające pokarmu.
- Jesteś mój! – wyszeptałaś, a wszechświat nie zna innych istot niż kobiety, które potrafią krzyczeć, szepcząc.
Nie kłamałaś. Ukradłaś mnie sobie dla
siebie i byłem w twoich rękach oseskiem – bezbronnym, bezradnym, zależnym… A
ledwie wczoraj… jawiłem się przewodnikiem. Traperem wytyczającym szlaki i niezawodnie
węszącym niebezpieczeństwa. Oczami sięgam mgławic, nerwami, ledwie twojej
dłoni. Rozumem nie sięgam już nigdzie, bo zawładnęłaś mną do cna i bez reszty.
Jestem twój. Wygrałaś. Resztkami zmysłów pogrążam się w dylemacie:
- Nauczyłem cię tego, czy zostałem bezwolną ofiarą?
Nikt nikogo nie może zniewolić. To tylko iluzja. Dopiero, gdy śmierć zedrze zasłonę, Ty zobaczysz jej truchło, a ona Twoje puste kości.
OdpowiedzUsuńboję się, że jednak można.
Usuń