Od zarania moich dziejów nękało mnie przeświadczenie
że myśl, chęć i wola są czymś, co potrafi przekraczać granice niedostępne
prawom fizyki. Dojrzewałem pełen nocy pozbawionych śnień, bo nie znajdowałem
argumentów, wystarczających, by zrezygnować z piękna otaczającej rzeczywistości
na rzecz domysłów. A w nich…
Był taki czas, kiedy niewprawną dłonią chwyciłem
pędzel i na szorstkim płótnie usiłowałem wykreślić pętlę czasu. Lustrzane
odbicie Boga bez majtek. O tego ubranego dużo wcześniej zadbali ci, którym
rumieńce eksplodowałyby na podobną bezczelność. Jednak im udało się namalować,
a ja jedynie pogrążałem się w mrzonkach, mimo trudów, kosztów i farb wciąż
doskonalszych, mamiących poświatą, jaką mogłaby się szczycić najdoskonalsza
aureola.
- Nie! – Krzyczałem w noc – Nie zgadzam się,
potrzebuję trochę więcej czasu i nic więcej. Nauczę swoją dłoń ruchu, w którym
zamieszkają idealne linie, godne tego, by kreślić ciało doskonałe.
Upajałem się własnymi słowami, rzucanymi w kosmos
nowiu, bo przy księżycu odwagi już nie starczało. Kopałem pnie drzew
wyrastających na mojej drodze, albo rozchlapywałem kałuże, w których nawet
najzuchwalsze gwiazdy nie chciały migotać – tak były mętne.
A potem stawałem przed sztalugą i psułem obraz
pochopnością. Brakiem talentu. Raz, drugi, piętnastotysięczny… Sztyletem pędzla
szlachtowałem płótno. Mordowałem niemowlęta nie poczętych jeszcze obrazów i
kupowałem kolejne nie zapisane tablice popadając w rozpacz, alkoholizm,
hedonizm, rozpustę , zapadając na wszelkie możliwe choroby umysłu, nawet te,
które dopiero mają nawiedzić świat, jako pokuta za nieumiejętne używanie ciał.
Ciało znosiło to gorzej niż ja. Tę moją gorączkę,
bezradność i beztroskę przypłaciło wątrobowymi plamami, czerwonym nosem,
kilkoma zaleczonymi w paroksyzmie złamaniami. Skóra pomarszczyła się, bo tak
mniej boli, kiedy w nią wrazić ostrze. Dlatego ludzie hodowali shar-peie, żeby
te w walce nie czuły bólu, żeby mimo sierści w pysku buldoga potrafiły obrócić
się i zgruchotać krtań napastnikowi zajętemu przełykaniem pcheł z grzbietu. Ja
też… byłem shar-peiem, tylko wciąż nie obróciłem się, by zagryźć mojego
oprawcę-stwórcę.
Skóra więdła, stawała się wciąż bardziej za duża.
Poszarzała, a słońce raczej ją paliło, niż lizało. Sierść, liniała nieustannie,
nie czekając pór roku, by przystroić mnie w letnie, czy zimowe szaty.
Oskarżałem piekło i niebo o niepowodzenia. Bo tam zasiadają odpowiedzialni za
moja niedoskonałość i płochą, ledwie zauważalną obecność. Milczeli – ci z lewej
i prawej. Wszyscy milczeli. Widać, byłem zbyt małym, żeby chcieli dyskutować z
psem, podczas, gdy karawana… ech!
Szarpałem uwięzią niedoskonałości, arkanem
beztalencia, który chciał mnie powstrzymać przed uchwyceniem tego, czego nikt
przede mną nie namalował. Kancerowałem płótna, dźgając je, gdy pierwsza,
niedoskonała kreska skaleczyła obraz. Chwytałem pędzel, jak sztylet i uderzałem
w szale, w ferworze, w agonii, zapale młodości, nienawiści, która gotowa
podpalić nie Rzym, a wszechświat, tak jest urażona.
Sztaluga witała się z nowymi płótnami raz po raz, a
ja bez końca szukałem kreski. Barwy. Zapachu. Intencji. Szukałem każdego ze
zmysłów, martwiąc się, czy zmieszczą się na czubku małego przecież pędzla,
którym sięga się detali – błysku w oku, zapowiedzi pioruna w chmurze gradowej,
dziewictwa księżniczki zaklętego w jednej z tysiąca falban sukni udrapowanej
tak, że tyraliera eunuchów cierpieć gotowa bezsenność na wieki wieków amen.
Mijał okres przydatności do spożycia dla węgla
brunatnego, a i bursztyny matowiały ze starości, kiedy się poddałem. Widać –
stworzony zostałem beztalenciem, nieumiejętnym insektem, który pobzyczał chwilę
zbyt długą, jednak ktoś większy ode mnie był sadystą i zamiast zgasić
niewyrafinowane życie – pozwala mu męczyć się bez końca. Każdego dnia ciężej
było stać przed sztalugą, aż nieuchronnie nadszedł dzień, kiedy musiałem
usiąść.
Wściekłość we mnie wykipiała już niemal całkiem i
tylko na dnie gara skwierczały ostatnie iskry, które zużyłem na ostatnią wolę:
- Skoro tak! – pomyślałem ostatnim podrygiem
młodzieńczej zuchwałości – namaluję siebie, żebyś musiał znosić mnie po kres
dzieła. A dzieła życia nie odważysz się zniszczyć i zesłać na zapomnienie!
Prawda?
Po lnianych spodniach rozlała się wrząca struga
moczu. Zuchwałość kosztuje, ale gorączka twórcza ledwie zauważyła, że stalo się
coś poza ramą powstającego obrazu. Pędzel znajdował droge ku wciąż nowym
kreskom, plamom, cieniom i głębiom. Nie wiem, jak to robiłem, ale malując
siebie – stawałem się piękny i młody. Silniejszy, niż byłem kiedykolwiek,
zdrowszy. Doskonalszy, budzący podziw.
Sięgałem farb bez wzroku, sięgałem płótna, czując,
jak maluję każdy mięsień, każdą nitkę nerwów biegnących pomiędzy…
- Czuję! – krzyknąłem, gdy kolejna kreska zaczęła
skwierczeć nie na obrazie, a we mnie – Nareszcie!
Spieszyłem się, bo nie wiedziałem, czy na podobną
zuchwałość pozwolić może piekło, czy niebo, a ja… chciałem żyć. To, co poczułem
dotąd było tak nieznanym wrażeniem, uczuciem, z jakim Bóg pewnie rodzi się z
każdego snu, że przestałem się dziwić, że tak zazdrośnie strzeże tajemnicy.
Zapomniałem o popędach, o głodzie i senności. Czułem,
jak z każdym pociągnięciem pędzla staję się! STAJĘ SIĘ!. Malowałem, a krew we
mnie zaczynała kipieć. Gorączka, po której snuł się lichy, letni wiatr. Czułem,
jak targa mi włoski – każdy jeden, który zdążyłem namalować, a nowe dołączały
do tego chóru i kołysały się w zgodnym rytmie z wcześniej nakreślonymi.
Nie podejrzewałem nawet, że tak smakuje życie, więc
malowałem bez końca, czerpiąc farby z palety bez wzroku i węchu – nie wiem, kto
i jakim zaklęciem sprawił, że każdy kolejny gest dłoni, każdy łuk pędzla był
jeszcze doskonalszym, od poprzednich, a niedociągnięcia wygładzał subtelnie
tak, żeby nie wyrządzić krzywdy. Czułem, nie wiem iloma zmysłami, ale czułem
wciąż więcej i więcej… A blejtram trzymał pazernie ramy mojego czucia, które
usiłowało zejść z obrazu i poczuć się niezależnością, wolną od ram.
Kreska po kresce, z każda plamką, czy kroplą
niewidzialna gołym okiem stawałem się bardziej trójwymiarowym, wieloczuciowym,
mądrzejszym. Oblizywałem pędzel, żeby sterczący włos nie skaleczył wizerunku,
Plułem potem, wymiotowałem, bo farby były więcej niż trujące. Ale warto było.
Choćbym miał zdechnąć podczas dzieła – wolałem to, od wieków nieudanych prób
namalowania gołego Boga. Teraz, gdy malowałem nagość własną – wiedziałem, czego
podświadomie pragnąłem. Poznać siebie. Miałem wokół tyle farb, że gdybym tylko
zechciał, mógłbym być piękniejszym. Mieć dłuższe, gęściejsze rzęsy, tors
bardziej upakowany mięśniami, a ta blizna nieopodal lewego biodra – mogłaby
zniknąć.
Nie chciałem. Mogłem i sama świadomość, że mogę
pozwalała mi pobłażliwiej patrzyć na drobne deficyty. Różnice, dzięki którym
stawałem się rozpoznawalny nie tylko dla siebie. Malowałem w zapale
pozbawiającym mnie odruchów i wrażliwości na to, co dziać się mogło wokół.
Byłem ja-pędzel i płótno, którego sięgałem koniuszkiem kropel wymieszanych kobaltów
i sepii. Iskry malowałem żywym ogniem, a niewinność – krwią mieszaną z mlekiem.
Nie wiem, skąd się wzięły na palecie, nie wiem, jak znajdowałem punkt, w którym
tornado osiągało odcień doskonale odpowiadający potrzebom, choć w jego widmie
było więcej niż miliard tonacji.
Czułem, jak słabną mi mięśnie, jak chwyt pędzla staje
się konwulsją, ale obraz był już gotowy. Idealny. Jeszcze tylko ostatnia
plamka, zasłaniająca to, co widzieć wolno tylko wybrańcom. I już. Pędzel
grzechotał spadając poprzez drobną półeczkę sztalugi, nogi z bukowego drewna na
bruk niemal wiecznego granitu. Między moje nogi w ciżmach lekkich, by ochronić
dno stóp przed brudem zalegającym na bruku.
Wdychałem powietrze, czując przypalony czosnek,
smażoną rybę, kwiaty ścięte przedwczoraj, by dziś ozdobiły pierś niewiasty,
poczułem woń krwi z wędliniarni, starodruków, jakich pełen jest antykwariat,
Czułem nawet zapach mleka, gdy niemowlęciu śpiącemu w letnim wózeczku odbiło
się po karmieniu gdzieś tam, w zaciszu zwisających gałęzi wierzby płaczącej.
Patrzyłem na dłonie wolne od pędzla i przebierałem palcami, jakbym był wirtuozem,
obawiającym się, że skala dwustuletni instrument fałszem.
Zapłonąłem dumą, a najbardziej z tego, że byłem, co
nie było dotąd oczywiste. Teraz czułem. Można było sprawić mi ból, albo
przyjemność. Można było dać się dotknąć światu. Krzyczeć, bądź tańczyć! Teraz, można
było WSZYSTKO. Otarłem palce o spodnie poniżej bioder. Pomyślałem zuchwale, że
skoro jestem, trzeba skorzystać z okazji i sprawdzić kim – w okolicach bioder i
obojczyków zdawałem się być mężczyzną, ale dopiero wzrok kobiet mijających moją
pazerną kontrolę ciała uświadomił mi, że powinienem się miarkować w badaniach
cielesności. No – chyba, że spotkam drugą połówkę jabłka.
Nie potrafiłem już znaleźć pędzla, nie umiałem skupić
wzroku na pustej sztaludze, a sił zabrakło, żeby nowe płótno zawiesić, gdy
wokół tyle wrażeń.
- Świat jest piękny – westchnąłem – a ja, przez tyle
wieków żyłem tylko nadziejami!
- No właśnie! – znienacka zawtórował mi głos, zapewne cyfrowo
przeniesiony w skalę głębokich, natchnionych basów – Straciłem już nadzieję, że się odważysz. Cóż… Są
tacy, którym wystarcza istnienie umysłowe. Niewielu porywa się, by zaistnieć fizycznie.
Ci mądrzejszy wiedzą, że to boli! Ale sam wybrałeś. Jesteś teraz czymś innym,
niż bytem intelektualnym. Zachciało ci się cielesności, to ją masz. Wymyśliłeś ją
sobie, więc noś z godnością. I nie skarż się, gdy dojdziesz do wniosku, że mogłeś
się tak nie spieszyć… Ech! Nie macie za grosz smaku. Naprawdę TAK CHCIAŁEŚ
WYGLĄDAĆ? Do zobaczenia, gdy wrócisz na kolanach, żebym zapomniał o tej zuchwalej fanaberii.
Odwieczny problem ludzkości - żyć krótko i w pełni, czy długo i na pół gwizdka...
OdpowiedzUsuńa mawiają - że lepiej być zdrowym i bogatym, niż chorym i biednym...
Usuń