Szedłem ścieżką
uwikłaną już w niestworzone dotychczas ciągi dalsze, jakimi bluszcze, perz, czy
inne chwasty nie zaprzątają sobie głowy, wiedząc, że i tak opanują teren, jeśli
zamiast dywagować – przystąpią do działania. Szedłem dalej i dalej, aż światy
realne zaczęły niepokojąco migotać skrząc się bursztynowym okruchem na
wilgotnym liściu, bądź kaboszonem brylantowej rozpusty pośród igieł daglezji.
Szedłem mimo i na
przekór. Dalej, niż wiodą turystyczne przewodniki i survivalowe wyzwania. Dopiero
tam, na ostrzu widnokręgu gdzie przestają obowiązywać definicje, zaczynał się
świat. Mój. Niczyj. Otwarty na wszelakie prawdy, mogące się objawić tym zbyt
starym, aby mogli osobiście skonsumować wiedzę i w naiwności mających nadzieję,
że nazajutrz, gdyby takowe nastąpiło w ogóle jest możliwe.
Bezmiar wolności
opętał moją podświadomość. Szedłem wytyczając maczetą zuchwałości drogę,
nieustannie wzwiedzionym prąciem, bo inne kierunki znaczenia nie miay. Pasłem
się ciepłem i cieniem. Aromatem usiłującym uwieść mnie na manowce, poza ścieżkę
i cel. Szedłem niemal śpiewając psalm pochwalny. Słońce było już domniemaniem,
które malowało cienie na pasmach wytyczonych wiekuistymi pniami drzew, a noc
podgryzała kostki krzewów pachnących tak, że co bardziej romantyczna dusza
powinna omdleć na sto lat i czekać pocałunku księcia z nienapisanego jeszcze kłamstwa.
Ci, z już napisanych byli strupieszali, cuchnący, i zaskorupiali w letargu
klątw, w kokonie chorób przypinanych tym, co wbrew światu żyją zbyt długo,
siejąc niesmak pośród tych, co bezskutecznie doganiają wiek nestorów.
Och! Nienawidzę
nawet siebie, kiedy patrzę na sadło spoconych, wierzgających w rozpuście
władców spieszących do promocyjnych kas najbliższego dyskontu. Głupi jestem, że
zamiast zniknąć ze świata, ciągle go zaludniam. W porywie szaleństwa skłoniłem
ciało i plastik karty kredytowej do wizyty w Ogrodzie Bajek. Mozół totalnie
analogowy, chociaż cyfrowe zajawki uprzedzały, że zmysły oszaleją, nim trafią na
apogeum zaplanowanych z pietyzmem rozkoszy.
Obcy, wredny
świat w bajkowym wystroju. Kolory, którymi omamić można każdą samicę wrażliwą
na barwy. Samce, odporniejsi, bo mniej spostrzegawczy, albo bardziej skupieni
na realiach ujętych w liczby, tłoczyły się wokół metek obiecujących spełnić
marzenia nawet chudych portfeli. Cyfry mamiły, osaczały ślinotok zbiorowego
pożądania. W powietrzu unosił się zapach gorącego chleba, aromat muzyki, sączącej
w uszy przekaz – nie spiesz się, zostań przysiądź gdzieś na skraju alei kolorów
i zapachów. Poczekaj, odpocznij. I wędruj dalej sytością błogą napełniony
bardziej niż drzewo balonowe helem – tak to tęczowe drzewo, trzymane kostropatą
dłonią drobnego sprzedawcy zliczającego dzieciarnię zachwyconą iluzjami wydętymi
bardziej niż pączki po wstrzyknięciu w nie różanej konfitury.
Nie miałem prawa
się obronić. Zbyt słabym byłem, zbyt dosłownym. Kup, weź przymierz, skosztuj…
Już wiem, skąd wzięły się biesy na świecie. Przecież, by nie ulec, trzeba być
świętym, albo tak biednym, że bramki cyfrowe zawyją żałośnie już przy wejściu,
nie czekając na wysoce prawdopodobną zuchwałą kradzież. Pchałem koszyk cięższy
niż sumienie, a nawet moja dla mnie pobłażliwość zauważyć musiała niegodziwości
i bardziej niż szare działania. Pchałem, a pot płynął każda skazą na skórze,
rysą, przedziałkiem, czy zmarszczką. Stanąłem przed szlabanem kas w kolejce
dłuższej, niż te które obsługuje Święty Piotr i pogrążyłem się w
niepewnościach.
- Czy nie za
mało? A może jednak trzeba byłoby wziąć jeszcze to i owo, bo dziś, za pół ceny
mógłbym kupić coś, czego w życiu nie potrzebowałem, a teraz dostałbym aż dwie
sztuki! Oczyma wyobraźni widziałem siebie siedzącego w standaryzowanym fotelu z
Ikei, naprzeciw wspólniczki, dzielącej ze mną niecne zamiary złupienia owych
przestrzeni z dóbr pospolitych i tych dla koneserów. Widziałem, jak obracamy
gadgety nikomu niepotrzebne i szukamy dla nich miejsca w naszym świecie.
Widziałem, jak zgodnie dochodzimy do konstatacji że nasze lokum –
Stałem. Patrzyłem
w zwierciadlane odbicie mizerii pragnień kotłujących się w koszu do którego
przyrosły mi dłonie. Poczułem, jak parzy, więc cofnąłem. Niechętnie,
instynktownie, ale przecież TO MOJE! Chwyciłem i prąd ponownie opanował
mięśnie. Uciekłem od bólu i wróciłem, bo pisklę wraca do gniazda, zanim
dojrzeje, a ludzkie wraca dopiero gdy dojrzeje. Czyżbym dorósł do powrotu?
Chwytam po raz trzeci i jak wspomniany wyżej Piotr – trzeci raz się zapieram, a
biust pani ozdobiony emblematem – mam na imię Kasia, w czym mogę pomóc? Ciągle
odległy, jak spełnienie starego kawalera, któremu brakło odwagi odezwać się do
którejkolwiek kobiety, by dać sobie szanse. Jako facet nie mam pojęcia, jak
wygląda świat z damskiej perspektywy, dlatego nie wiem, czy można liczyć na
uśmiech zrozumienia, czy raczej policzek za natarczywość i zuchwałość
terroryzującą obce wszak istnienie.
Stałem, a nade
mną wisiały sine chmury niepewności. Wracać i uzupełnić ten budzący powszechny
wstyd wóz, skromniejszy od wszystkich pozostałych, cierpliwie czekających u
bram pobierających myto od każdego kto ku miastu zmierza? Uciec w gęstwinę aut
stojących w osłupiałem letargu na parkingu większym od narodowego lotniska i
skryć się w cieniu smrodu, który zdążył już lekko zwietrzeć porzucony na tyle,
by pod kołami zazieleniła się trawa. Ale trawy, co wie każdy, zielenią się
nawet na dachach, w rynnach, w fugach wypełnionych żrącym cementem i każdej
przestrzeni, której pozwolimy na chwilę nieuwagi, braku dozoru, czy
prozaicznemu lenistwu.
Pot właśnie
sięgnął skarpet (po 2,99 za sztukę przy zakupie pięciu par), wilgotne bokserki
(po 5,99 w czteropaku) przestały już przyjmować cokolwiek, łącznie z DNA,
moczem, nasieniem i metanem usiłującym nerwowo zapłonąć w obliczu czekającej
mnie Odysei. Nawet Mojżesz nie uwiódł tak dużego stada, jakie czekało na
ostrzynie, oskubanie, lifting, czy depilację – nieważne słowa. Staliśmy karnie,
zgodnie i potulnie. Wszyscy. Czując głód sięgnąłem po bagietkę (już nie
pamiętałem ceny, ale koma 99 było wpisane w mój jadłospis od urodzenia) i
ciesząc się, że nie obciąłem szponów – drapałem próżniowe opakowanie pełne
wędzonego aromatu, jakim nafaszerowano kiełbasę chwalącą się suchością, a
ociekającą, jakby wróciła po spacerze podczas oberwania chmury. Zachrzęściłem –
znak, że zęby nadal działają, a kiełbasa, w czosnek bogata odbiła mi się
wzbudzając żałosną pogardę pośród tych, co nie odważyli się sięgnąć do koszyka
– a przecież jeszcze ze trzy wieczności przed uśmiechem steranej pani, której
nikt (pod groźbą dyscyplinarnego zwolnienia i wilczego biletu) nie pozwoli
skroplić się, gdy kasy szturmuje ławica drobnych detalistów. Drobnych, bo
zamiast w tonach – zamawiają w opakowaniach jednostkowy (kup trzy, a dostaniesz
w gratisie tusz do drukarki firmy XXX – hmmm, nie to miałem na myśli, że tylko
dla dorosłych, bo blond grzywa nie sprawdza dowodów osobistych, nawet, kiedy
chłopina ssie cukrowego smoczka).
Stoję, umieram,
czuję się cokołem na którym zimne oko z Panteonu sław nie zdecydowało dotąd,
jak ubóstwianą stopkę ustawić. Nie śmiem sugerować, że ani z sąsiedniej kasy
piękniejszą jest nawet od greckiej Wenus, jednak, w porywie uczuć zmieniam
kolejkę, tracąc nadzieje, że w tym tygodniu uda się zachłysnąć świeżym
powietrzem z pobliskiej betoniarni, uwikłanej w nieustający konflikt z
sześciopasmowym asfaltem tłumnie nawiedzanym przez pozbawione katalizatorów
parchy ściągnięte za bezcen z sezamu, jakim jawi się wszystko, co pochodzi z
lewej strony zachodniej granicy.
Zrzuciłem już letnią sierść, kolejka cuchnie moczem, miesiączkami przenoszonymi, a nawet urojonymi ciążami. Sumienie szubrawców zdążyło zaskwierczeć w piekielnych ogniach, gdy nadal oglądałem plamę na tyłku poprzedzającego mnie pana i drobnego siniaczka zdobiącego udo (zachwycające wciąż bardziej) pani, ukrywającej fakty pod farbą o jakimś skomplikowanym składzie chemicznym, jednak nadającym jej barwę niespłowiałej wiewiórki. Wdycham estrogeny, testosteron daremnie rozprzestrzeniający się w ciżbie, wdycham kurz i niewysłowione perwersje. Niechby tej pani, co gabarytem mogłaby objąć niejedną rzeczywistość, a zdaje się marzyć o obrazku, w którym stojący przed nią pan przypominający zabiedzonego jamnika wspinać się będzie na plakietkę:
– Dzień dobry, mam na imię
Kasia… Nie – nie Figura, chociaż figurę, to owszem, posiadam niebanalną!
Muchy komponowały
właśnie taniec z szablami, krążąc bezpiecznie zawieszone poza zasięgiem rąk i
ultrafioletu, kiedy panika i duszność chwyciły mnie za gardło. Łapczywie
sięgałem tlenu każda porą ciała, instynkt przetrwania wyzwolił siły nieznane
codziennym ablucjom, palcom czy nawet pobłażliwym sądom. Zdychałem. Więdłem.
Liniałem. Powietrze stało się zbyt rzadkie, zupełnie, jakbym na szczycie
Everestu usiłował zorganizować bieg maratoński. Prąd nienawiści ukąsił moje
dłonie, wciąż kurczowo zaciśnięte na wózku. Pchnąłem. Mocno, konwulsyjnie. Pani
przede mną miała pośladki, na których mógłby bezpiecznie zacumować transatlantyk, odwróciła się ku mnie i z nienawiścią godną głodnego węża z drzewa złych i dobrych wiadomości, syknęła:
- Świnia!
Wtedy już
wiedziałem, że nie doczekam dnia rozgrzeszenia, że nie dla mnie amnestia, czy czynny
żal, okupiony łzą karty kredytowej. Uciekłem. Porzuciłem zebrane łupy i
czmychnąłem do strefy bezcłowej, ku zdumieniu służb porządkowych. Przemknąłem
przez bramkę dla tych co nic-nigdy-nikomu, choć naprawdę unosiłem w trzewiach
kawałek bagietki, wędzonej ryby, soczku dla dzieci, kilku kawałków sera
skropionego grecka czy włoską przyprawą. Porzuciłem wózek pełen
wyselekcjonowanych łupów, by pobiec daleko i zaczerpnąć oddechu. Zaciągnąć się
wonią skoszonej trawy, kwitnących polnych kwiatów, albo chociaż swobodą.
Uciekłem,
łapczywie chwytając powietrze w zapadające się właśnie płuca, niczym pijany
zataczając się i chwytając pień drzewa stylizowanego na murzyńskie afro.
Wymiotowałem i jakaś pani, skażona nowoczesną modą troskliwie zapytała, czy nie
jestem w ciąży, a może jedynie zjadłem coś ciężkostrawnego? Była gotowa poświęcić mi
dzień, niechby i noc – niewinność ledwie skosztowaną przez każdą z możliwych
płci. Odmówiłem i uciekłem zataczając się nadal, zerkając trwożnie, czy
niebieskie koguty władzy nie zechcą objąć patronatem mojej niepewności w
najdroższym z miejskich hoteli, ale nie. Nikogo więcej nie było. Tylko ja,
wspomnienia i koszyk porzucony na autostradzie wiodącej ku kasie, za którą
siedziała prześliczna pani z służbową plakietką w dziewiczej bieli, na której pysznił się
komunikat:
- Dzień dobry,
mam na imię Kasia, w czym mogę pomóc?
Wracać? Uwierzyć
zapewnieniu, że tak młoda osoba gotowa byłaby zająć się moimi wątpliwościami?
Ale ja... nie pamiętałem już drogi powrotnej, bo w gorączce uciekłem, pełen obaw i gnijących
we mnie egoizmów.
- Kasiu? Jesteś
tam? Znajdź mnie proszę i pomóż, jeśli plakietka nie była tylko reklamą, podobną tym
od kleju do protez, czy chipsów (niepokoi mnie, że mój słownik bez modyfikacji
zna to słowo) grubszych, niż jakiekolwiek inne wytwory pochodzenia ziemniaczanego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz