Raz.
Karcę własną
niedoskonałość, łajam siebie za brak wyobraźni, która każe mi co noc onanizować
się bez końca, upajać myślami, zamiast chwycić narzędzia i wydobyć z
niewzruszonego dębu ciepło i moc.
Dwa.
Ty to zrobiłaś! Dłuta
leżą posortowane rozmiarami. Patrzę na nie z obrzydzeniem, bo przypominają mi skwantowaną,
rosnącą falę monsunu, który stanie się potopem dla tych, co mieli odwagę
zamieszkać bliżej brzegu, chociaż nie potrafią pływać. Ja… też nie potrafię i
już mi oddech gaśnie w paroksyzmie agonii.
Trzy.
Przełykam ślinę,
jakbym zamierzał wypić ocean biblijnej powodzi. Dławię się, sięgam ręką nieba,
albo tego miejsca, które za niebo uważać nauczyła mnie matka. Pod sufitem
wścieka się naga żarówka wisząca na długim, czarnym kablu. Dostała w pysk, nie
wiedząc za co, a mnie światło poraża prądem niepokoju.
Cztery.
Dzień się budzi
ospale, najleniwiej jak można, ale przecież słońce sprawdza już mój pień, który
ma stać się dziełem życia. Pień mruczy, trzeszczy, wygrzewa się niczym kot na
południowym parapecie i nawet jazgot planktonu owadzich skrzydeł nie
przeszkadza mu trwać między nasturcjami. Gada ze słońcem ignorując mnie
zupełnie! MÓJ PIEŃ!
Pięć.
Mam spuchnięte
palce i mózg. Nie umiem myśleć, ani czynić. W spodniach tężeje mi mocznik
odbierając ostrość widzenia. Jestem struty fizjologią bardziej, niż sierpniowe nasturcje
mszycą. Tężeją mi sutki, a żołądek pyta, czy pozwolę mu się uzewnętrznić. Cały
jestem gównem?
Sześć.
Przebiegam
palcami po dłucich udach, jak cierpiący na bezsenność wirtuoz fortepianu, cierpiący
na schizę, ilekroć dotknie zrabowanych ciosów słoni okrywających fortepianowe
klawisze. Zzuwam domowe kapcie wytarte od moich pięt. Ręką sprawdzam, jak dalece czas
posunął depilację skroni.
Siedem.
Dąb jest
zdecydowanie stateczniejszy. On wie, że przetrwa nie tylko moją
pochopność, ale i pięćset następnych pokoleń. Może uczył się od sosny ościstej,
która potrafi przetrwać tysiąc ludzkich miotów? Może wiedział, że pośród moich
następców w końcu MUSI pojawić się odmieniec, który złamie genealogię,
pożądając związku, któremu przyroda odmawia pozwolenia na powielanie
marginalnej dzisiaj idei życia poczętego.
Osiem.
Dość dywagacji! W
dłoń pełną drzazg i odcisków chwytam młot, w drugą biorę ostry, zimny sztylet
dłuta. Największego! Tego na słonie właśnie, bo dzisiaj mam zamiar (jak one) odrzeć pień z
pozorów, pozwolić na płacz ostatni, żeby oddał nadmiar wilgoci, która mogłaby
skarykaturzyć dzieło.
Dziewięć.
Chyba tego się
boję najbardziej. Patrzę na lniane portki wciągnięte na owłosioną dupę i widzę,
jak z przodu rośnie brązowiejąca, parząca plama wilgoci, sięgając chwilowym
ciepłem kostek i drewniaków. Jaki facet chodzi dzisiaj w drewniakach? Boję się,
że doskonałość, która w mojej duszy jest precyzyjniejsza, niż narządy pomiarowe,
zostanie skalana samowolną, inicjatywą pozornie martwego drewna. Nachla się
taki pień i w głębokiej pogardzie mieć będzie kunszt i pietyzm, z jakim
przystępowałem do misterium tworzenia.
Dziesięć.
Rżnę! Wreszcie
zdobyłem się na paroksyzm! Wypiłem na jednym oddechu ostatnią butelkę
czerwonego jak krew wina i rżnę. Potrzebowałem odrobiny wyrachowania. Szaleństwa.
Zwierzęcej pasji, pozwalającej złamać każdą z reguł, byle tylko przetrwać choć
godzinę dłużej. Rżnę głębiej, niż dotychczas! Może to ja, jako pierwszy opanuję
rozpustę dębowego kołka. Niech nażłopie się później wilgoci tak, jak ja teraz wina. I niech
ludzie patrzą na ideał opoja. I wspomną mnie – choć raz.
Jedenaście.
Tak! Pozwalam sobie wreszcie na zuchwałość, zerkam w
oczy wszystkim Bogom i wiem, że mam rację! To jest mój czas. Gnę i łamię
tablice na kolanach, bo dekalog jest dla służby, a nie dla panów. JA JESTEM
PONAD! Wreszcie. Chwytam pień pod brodą, której wciąż nie wyrzeźbiłem i syczę
mu prosto w twarz, choć jeszcze jej nie ma:
- Jesteś moim! A ja na wieki pozostanę twoim Bogiem i
Ojcem. Nie spiesz się! Nauczę się być również Matką! Twoją. Dziś pozwolę ci
ssać moje wyschnięte sutki, żebyś miał preludium tego, czym możesz się upoić.
Przy mnie – wiarołomcy. I dam ci pierwszą lekcję cygańskiej zuchwałości. Po
pijaku, już dziś, niech utkwi kolcem w twojej podświadomości – nie wszystkie
prawdy są objawione – zazwyczaj światłem cieszą się jedynie te, które są
przychylne rządzącym.
- Ja? – uzbroję cię w niewygodną wiedzę! Na dębowej
niepokalaności zbuduję zamek mój! Poczekam, aż powiesz - DWANAŚCIE!
Przy tak śmiałym dekalogu, nie zdziwią kolejne punkty...
OdpowiedzUsuńtaki był zamiar. żeby było dosadnie i zachłannie. bezczelnie wręcz!
Usuń