Logika, to nie tylko odniesienie do wyniku umysłowej
analizy danych, ale i dział matematyki, która (nie wnikając w osobliwość zera i
jedynki, które nie mają żadnego podparcia poza teologicznym, pozostają
aksjomatami uzależniającymi resztę od prawdziwości ich protoplastów) jest
bezwzględna, skostniała bardziej niż katolicki kościół, zmieniający dogmaty raz
na życie wieczne, a i to niechętnie.
Najwyraźniej jestem skażony doczesną logiką, chociaż
czytający te słowa od czasu do czasu zauważają, że miewam ciągoty ku fantazjom
sprzecznym z nauką. Ba! Podejrzewany jestem o herezję poezji, choć literki
ustawiam w karnych, wyjustowanych rzędach, nie dbając o liczbę zgłosek w
wersie. W średniowieczu zapewne zapłonąłbym na stosie inkwizycji za bezeceństwa
i oportunizm. Zerkam na owe sugestie, chociaż wierszami własnego autorstwa mógłbym
opatrzyć teksty discopolowe, ewentualnie drzwi szaletów miejskich od wewnątrz w
pomrocznym natchnieniu zatwardzenia, bo na więcej nie stać mnie i raczej stać
nie będzie. A przynajmniej moja wyobraźnia nie sięga takich szczytów. Cóż… na
starość wzrok szwankuje, bo kto chciałby widzieć śmierć wydumanych młodością
ideałów?
Czytam. Dostrzegam różnice pomiędzy „I”, a „LUB”,
zwracam uwagę na detale, jakimi różnią się pozornie jednakowe dni. Zerkam ku
zdarzeniom spoza Wielkich Liczb Znaczących i skupiam się na Peryferiach. Tam,
gdzie godzina zmienia pejzaż, miesiąc – widnokrąg, a rok – życie jednostki.
- Prostak! – możesz pomyśleć. I owszem, tak! Chłop,
który patrzy na dzisiaj nowym, nie wczorajszym wzrokiem. Jesień nadciąga
niepostrzeżenie w kategoriach godzin, czy dni. Ale podglądana w miesiącach
objawia się rewolucją zmian w środowisku. Wystarczy chcieć zauważyć, albo
wspomnieć czerwcowe czereśnie, majowe konwalie, czy fiołki, a dziś już wrzosy przedzierają
się przez gąszcz traw schnących, spoconych lipcem i sierpniową pokutą.
Rozumiem, kiedy kobieta, która od urodzenia jest
obdarzona innym grzechem niż mężczyzna marszczy twarz, bo jej katalog wartości
determinuje jej codzienność i wagę problemów do rozwiązania bądź przetrwania
ustawiając priorytety inaczej niż moje. I nie uwierzę, że płcie są równe, bo to
jawne nadużycie, szukające skorumpowanych sumień. Jesteśmy inni, różne wartości
napędzają nasze działania, inną przyszłość marzymy poprzez różowe, czy czarne
okulary.
Nie wiem, które są dobre, lepsze, albo jedynie
słuszne, bo każdy uzurpuje sobie prawo do boskiej nieomylności, a wszystkim pod
tyłkiem płonie ogień świadomości, że jest na tym świecie jedynie przypadkiem,
zrządzenie losu, które za chwilę użyźni glebę – jak się poczujesz na końcu
przewodu pokarmowego pierścienicy, jaka natknie się na ciebie po wiekach
postnych posiłków?
Zuchwalcy szczekają, niczym wiejskie burki, kiedy
nocą dowolna nieciągłość nicości wyzwoli w nich potrzebę uległości, czujności
nakazanej ręką pana, która karmi i wymaga, więc hałasują pośród gwiazdozbiorów,
jakby odpierały wraży atak na zagon marchewki, której wszak nie jedzą żadne z
psów – oswojonych, czy dzikich, jeśli takie wciąż drepczą zapomniane przez
cywilizację ostępy.
Patrzę na ciebie i słucham słów. Wiem, nie wierzysz,
że stać mnie na tak wielkie poświęcenie, że rozprasza mnie miliard innych
nieistotności, a ty zżymasz się, bo właśnie chciałaś podzielić się widzeniem, a
ja zdążyłem mieć inne, równie banalne, bądź ważkie. Słucham. A jeśli nawet nie,
to przez skórę wgryzasz się swoją myślą we mnie i nie pozwalasz mi spać. Pocę
się pośród nocy. Nerwowymi ruchami skopuję niewolę zaborczej kołdry.
- Kiedy mówisz… zawsze dociera. Czasem się spóźni,
czasem dotrze po wiekach. Ale słyszę, choćbym nie słuchał. Bo jesteś mądra. Nie
wiem, jak logika sobie poradzi z moim nieuzasadnionym przekonaniem, ale tak
jest i basta! Masz w sobie inteligencję użytkową. Nie coś wydumanego
teoretycznie. Nie ślad maszyny na płaszczyźnie metalowej płyty, ale
werbalizację instynktu przetrwania.
Nie musisz wierzyć, ale nie pytaj więcej. Nie
potrafię MOJĄ LOGIKĄ trafić w TWOJĄ. Próbowałem nie raz. I poddawałem się
pływom twoich idei. Podziwiam, zachwycam się, ale nie nazwę tego słowami,
powymykasz się wszelkim znanym mi definicjom. Nawet nie wiesz, bo czasami
złowię w twoich oczach haczyk znaku zapytania.
Cóż… Mnie to zachwyca. Że tak różni, a przecież
trudno znaleźć większą radość, niż to, co oferuje bliskość. Kiedy poczuję twoją
dłoń na biodrze, kiedy twoje ciało odpowie podświadomie na mój szept wilgocący
dno pępka… Logika z podkulonym ogonem, ze skargą zawiedzionych nadziei ucieka,
ciągnąc za sobą chmury pełne wątpliwości. Byś się stała jasną jak słońce.
Dobrodusznie nie kpisz, gdy zauważasz, głaszcząc mój
słowotok, że przecież dawno wiedziałaś, lecz nie chciałaś odzierać mnie ze
złudzeń. Gdy tylko zauważyłaś w moich oczach niepewność – pozwoliłaś sobie na
wyjaśnienie. Na twoją logikę, gdzie następstwa siedziały tak mocno zakotwiczone
w gruncie, w lichej teraźniejszości i obowiązku przetrwania mimo wszystko co
złe że zachwyt nad wytrwałością niemal nie wysadził mnie z siodła pędu ku
przyszłości.
I teraz już nie wiem, którym ulec argumentom. Zostać,
czy cwałować? Przecież obie ścieżki wiodą kozaka naprzód.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz