Widoki
rozcieńczone mżawką zdają się spać, nieść przesłanie, jakie władza usiłuje
wmówić wszystkim, nawet niewierzącym, że warto zostać w domu i nie przejmować
się tym, czy kropelkowanie wirusa tej, czy innej choroby sięgnie naszych
owłosionych łydek, albo wydepilowanych torsów. O poranku zamarły wróble, czając
się w gęstwinie wybujałych tui, które aż drżały od wróblich emocji, choć nie
ujawniły ani źdźbła ptasiej intymności. Najwyraźniej nie trafiłem na
skrzydlatych celebrytów, gotowych poświęcić każdą z cnót dla popularności i
musiałem zadowolić wzrok sześciometrowym ostrosłupem zieloności, kwilącym z
uciechy i rozbrykanym bardziej, niż stado szczeniąt po posiłku. Z wysokości
balkonu wymyślam potopy bynajmniej nie szwedzkie, czy biblijne. Zerkam na
żłopiący wilgoć beton i stygnące po mozole lipca żywopłoty.
-Patrz! – chciałem
powiedzieć, ale nie ma cię tutaj, więc krzyk mój marnotrawnym pozostał i
zmierzał w pustkę, aż roztrzaskał się o ścianę naprzeciwko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz