wtorek, 24 sierpnia 2021

Duma.

 

Bez pośpiechu rozmnażałem kule bólu, wysiewając niemowlęta w zagłębienia niedostępne słońcu, żeby dojrzały w zimowych wichurach, powodziach, lamencie pękających skał i lawinach wrzącej lawy. Potem… Miały się przepoczwarzyć w pulsujące kłęby nerwów, poszukujących dawcy. Wtedy powinny niepostrzeżenie wgryzać się pod skórę, kierując się instynktem i żądzą przetrwania. Te, którym udawało się uśmiercić nosiciela wypijały jad z jego zakończeń nerwowych, a nawet wprost z mózgu.

 

Przeznaczone by nieść zagładę, dopóki kokosiły się niewinnie w szczelinach stawały się łupem nawet niezbyt wybieganych ślimaków, a co dopiero hien, sępów, czy wszystkożernych szopów. Dlatego musiałem starannie wybierać miejsce siewu. Bo kule, to nie główki maku z miliardem nasion w każdej makówce. Kule musiałem najpierw urodzić, a nie było to szczególnie przyjemne. Poród kamieni nerkowych jest łagodną pieszczotą wobec takiej kuli. A kiedy dojrzeje, to już czyste szaleństwo. Jedna potrafi w sprzyjających warunkach wykosić sporą wieś z trzy tygodnie i czekać cierpliwie na kolejnych nosicieli.

 

Ledwie jedną na ludzki rok byłem w stanie powić. Nim nauczyłem się, zmarnowałem ich zbyt wiele, żeby działać bez przygotowania. Po porodzie odpoczywałem, bo w gorączce łatwo o majaki, o złość odbierająca ostrość widzenia. Chwilka nieuwagi i bach! Albo porwał ją głodny szczygieł, albo przykleiła się lisowi do ogona, by ją wygryzł wraz z kleszczami przy pierwszej okazji. Parę spaliło się pod głodnym spojrzeniem słońca, szukającego tylko wyzwań, a nowonarodzone kule były tak bezbronnym obiektem, że aż się prosiło przypalić im włosowate zakończenia nerwów. Zrozumiałem błędy, kiedy jedna omskła się w otchłanie himalajskich przełęczy. Podświadomie usłyszałem pomruk zadowolenia, jak mościła sobie gniazdo niczym w kokonie.

 

Patrzyłem na swoje maleństwa z czułością. Wiedziałem, ile kosztowały trudu. A kiedy w końcu pojawiały się nad światem, głodne, zuchwałe i bezwzględne – dopadając każdego bez względu na wiarę, czy preferowaną dietę, budziły moją dumę. Dojrzałym, żaden lis bezkarnie nie uszedłby, machając w jej stronę kitą! Kule rzucały się na wielkie ludzkie osobniki, na niedźwiedzie z ostępów, na wielbłądy o wzroku pełnym pogardy dla wszystkiego. Rzucały się i wygrywały. Zawsze!

 

Wybierając cel, nie obawiały się niczego. Miały przewagę nad każdym życiem. Strach przed śmiercią wyzwalał w moich kulach wściekłość. Widząc pierwszy odruch wahania wgryzały się z zawziętością w jądro strachu i opanowywały ścieżki bólu atakowanej istoty, doprowadzając do szaleństwa, rozpaczy i samobójczych myśli. Karmiły się płaczem, wyciem cierpiących, błyskawicznie tracąc zainteresowanie wraz z agonią. Spijały zaropiałe wydestylowane z ciał krople stężonego bólu, by mogły rosnąć i natychmiast szukały kolejnego żeru.

 

Zabawne było, kiedy stawały się tak bezczelne, że próbowały szukać łupu we mnie! Śmiałem się z tych prób dzieląc pobłażliwe kuksańce i z niedowierzaniem kręcąc głową:

 

- Własnego ojca kąsać? Nie godzi się zuchwały narybku!

 

Musiałem uważać, kiedy szykowałem się do kolejnego porodu. Wtedy, wystarczyłaby chwila nieuwagi, a atak mógłby zakończyć się nieprzyjemnie. Dlatego rodząc chowałem się przed dzieciarnią. I ukrywałem przed nimi ich młodsze pokolenie. Kto wie, czy instynkt nie kazałby im pożreć już wydestylowany ból, zamiast szukać go w postronnych? Wszak obserwowałem potyczki, kiedy kule spotkały się przypadkiem i nie była to grzeczna zabawa, ale walka do upadłego. Rozdzielałem, kiedy wydawało mi się, że przekroczyły bezpieczne granice.

 

Kule rosły. Pasły się bez ustanku i rosły. Przetrzebiły co słabsze populacje zwierząt, z upodobaniem przesiadając się na ludzkość, która niczym wirus rozprzestrzeniła się po lądach. I była tak uroczo bezbronna wobec kul. Gustująca w wiecznym narzekaniu ludzkość aż się prosiła o atak. I atak nadchodził bez ostrzeżenia. W tak wielkim paśniku kule mogły kaprysić, gdyby znały taką dziwaczną formę zdobywania pożywienia. Może nawet znały? Jeśli tak, to taktownie ukrywały preferencje, przesiadając się na jednostki stacjonujące w pobliżu właśnie porzucanych zwłok.

 

Patrzyłem na moją trzódkę, na watahę rozproszoną po świecie i zaczęła nurtować mnie myśl, że kul jest już wystarczająco dużo, jak na tak ubogą w materię planetę. Postanowiłem przestać się rozmnażać, a przynajmniej ograniczyć rozrodczość do rozsądnych rozmiarów. Pierwsze kule wypasione były już tak, że lada chwila rozpękną się. Nie powinienem na to pozwalać. Dlatego radykalnie ukróciłem lejce własnym żądzom i z mozołem uprawiałem żywot emerytowanego ojca.

 

Przyzwyczajony do powtarzalnych cykli macierzyńskich źle się czułem odstawiony do kąta. Jak porzucony kochanek, niegdyś eksploatowany bez umiaru. Rosły we mnie jakieś gorycze, mętniał wzrok, zaczynałem oglądać się za siebie, wspominać i wzdychać. Traciłem wiarę w siebie i czujność. Pamięć zresztą też. Aż przyszedł dzień, kiedy nie skończyło się na westchnięciu, lecz dobyłem z trzewi skargę.

 

A na to właśnie czekało moje stado. Zawyli wszyscy razem i rzucili się hurmą! Nim się zorientowałem przenicowali moją doskonałość otępiałą i porazili bólem istnienia. Teraz, nie miałem siły wzdychać – ból, jaki potrafią sprawić moi wygłodniali potomkowie jest trudny do opisania. Gdybym pomiędzy krzyk dał radę wcisnąć ojcowską dumę – uczyniłbym to bez wahania, ale wataha przegryzała się przez najdrobniejsze z nerwów, by wstrzyknąć weń toksynę boleści. Ból odbierał rozum. Siły nie starczyło, bym mógł utrzymać się na nogach, a kiedy już mnie powaliły, obrały mnie do kości, szybciej niż piranie ranną gazelę.

 

Gasłem ostatecznie pod ciężarem potomstwa czekającego, aż uronię brylant najczystszej wody – kondensat bólu stworzenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz