Bez pośpiechu rozmnażałem kule bólu, wysiewając niemowlęta w zagłębienia niedostępne słońcu, żeby dojrzały w zimowych wichurach, powodziach,
lamencie pękających skał i lawinach wrzącej lawy. Potem… Miały się
przepoczwarzyć w pulsujące kłęby nerwów, poszukujących dawcy. Wtedy powinny
niepostrzeżenie wgryzać się pod skórę, kierując się instynktem i żądzą przetrwania.
Te, którym udawało się uśmiercić nosiciela wypijały jad z jego zakończeń
nerwowych, a nawet wprost z mózgu.
Przeznaczone by nieść zagładę, dopóki kokosiły się
niewinnie w szczelinach stawały się łupem nawet niezbyt wybieganych ślimaków, a
co dopiero hien, sępów, czy wszystkożernych szopów. Dlatego musiałem starannie
wybierać miejsce siewu. Bo kule, to nie główki maku z miliardem nasion w każdej
makówce. Kule musiałem najpierw urodzić, a nie było to szczególnie przyjemne. Poród
kamieni nerkowych jest łagodną pieszczotą wobec takiej kuli. A kiedy dojrzeje,
to już czyste szaleństwo. Jedna potrafi w sprzyjających warunkach wykosić sporą
wieś z trzy tygodnie i czekać cierpliwie na kolejnych nosicieli.
Ledwie jedną na ludzki rok byłem w stanie powić. Nim
nauczyłem się, zmarnowałem ich zbyt wiele, żeby działać bez przygotowania. Po
porodzie odpoczywałem, bo w gorączce łatwo o majaki, o złość odbierająca
ostrość widzenia. Chwilka nieuwagi i bach! Albo porwał ją głodny szczygieł,
albo przykleiła się lisowi do ogona, by ją wygryzł wraz z kleszczami przy
pierwszej okazji. Parę spaliło się pod głodnym spojrzeniem słońca, szukającego
tylko wyzwań, a nowonarodzone kule były tak bezbronnym obiektem, że aż się
prosiło przypalić im włosowate zakończenia nerwów. Zrozumiałem błędy, kiedy
jedna omskła się w otchłanie himalajskich przełęczy. Podświadomie usłyszałem
pomruk zadowolenia, jak mościła sobie gniazdo niczym w kokonie.
Patrzyłem na swoje maleństwa z czułością. Wiedziałem,
ile kosztowały trudu. A kiedy w końcu pojawiały się nad światem, głodne, zuchwałe
i bezwzględne – dopadając każdego bez względu na wiarę, czy preferowaną dietę, budziły moją dumę. Dojrzałym, żaden lis bezkarnie nie uszedłby, machając w jej
stronę kitą! Kule rzucały się na wielkie ludzkie osobniki, na niedźwiedzie z
ostępów, na wielbłądy o wzroku pełnym pogardy dla wszystkiego. Rzucały się i wygrywały.
Zawsze!
Wybierając cel, nie obawiały się niczego. Miały
przewagę nad każdym życiem. Strach przed śmiercią wyzwalał w moich kulach wściekłość.
Widząc pierwszy odruch wahania wgryzały się z zawziętością w jądro strachu i opanowywały
ścieżki bólu atakowanej istoty, doprowadzając do szaleństwa, rozpaczy i
samobójczych myśli. Karmiły się płaczem, wyciem cierpiących, błyskawicznie
tracąc zainteresowanie wraz z agonią. Spijały zaropiałe wydestylowane z ciał
krople stężonego bólu, by mogły rosnąć i natychmiast szukały kolejnego żeru.
Zabawne było, kiedy stawały się tak bezczelne, że
próbowały szukać łupu we mnie! Śmiałem się z tych prób dzieląc pobłażliwe
kuksańce i z niedowierzaniem kręcąc głową:
- Własnego ojca kąsać? Nie godzi się zuchwały
narybku!
Musiałem uważać, kiedy szykowałem się do kolejnego
porodu. Wtedy, wystarczyłaby chwila nieuwagi, a atak mógłby zakończyć się
nieprzyjemnie. Dlatego rodząc chowałem się przed dzieciarnią. I ukrywałem przed
nimi ich młodsze pokolenie. Kto wie, czy instynkt nie kazałby im pożreć już wydestylowany
ból, zamiast szukać go w postronnych? Wszak obserwowałem potyczki, kiedy kule
spotkały się przypadkiem i nie była to grzeczna zabawa, ale walka do upadłego. Rozdzielałem,
kiedy wydawało mi się, że przekroczyły bezpieczne granice.
Kule rosły. Pasły się bez ustanku i rosły.
Przetrzebiły co słabsze populacje zwierząt, z upodobaniem przesiadając się na
ludzkość, która niczym wirus rozprzestrzeniła się po lądach. I była tak uroczo
bezbronna wobec kul. Gustująca w wiecznym narzekaniu ludzkość aż się prosiła o
atak. I atak nadchodził bez ostrzeżenia. W tak wielkim paśniku kule mogły
kaprysić, gdyby znały taką dziwaczną formę zdobywania pożywienia. Może nawet znały? Jeśli
tak, to taktownie ukrywały preferencje, przesiadając się na jednostki
stacjonujące w pobliżu właśnie porzucanych zwłok.
Patrzyłem na moją trzódkę, na watahę rozproszoną po
świecie i zaczęła nurtować mnie myśl, że kul jest już wystarczająco dużo, jak
na tak ubogą w materię planetę. Postanowiłem przestać się rozmnażać, a
przynajmniej ograniczyć rozrodczość do rozsądnych rozmiarów. Pierwsze kule
wypasione były już tak, że lada chwila rozpękną się. Nie powinienem na to
pozwalać. Dlatego radykalnie ukróciłem lejce własnym żądzom i z mozołem
uprawiałem żywot emerytowanego ojca.
Przyzwyczajony do powtarzalnych cykli macierzyńskich
źle się czułem odstawiony do kąta. Jak porzucony kochanek, niegdyś
eksploatowany bez umiaru. Rosły we mnie jakieś gorycze, mętniał wzrok,
zaczynałem oglądać się za siebie, wspominać i wzdychać. Traciłem wiarę w siebie
i czujność. Pamięć zresztą też. Aż przyszedł dzień, kiedy nie skończyło się na
westchnięciu, lecz dobyłem z trzewi skargę.
A na to właśnie czekało moje stado. Zawyli wszyscy
razem i rzucili się hurmą! Nim się zorientowałem przenicowali moją doskonałość
otępiałą i porazili bólem istnienia. Teraz, nie miałem siły wzdychać – ból,
jaki potrafią sprawić moi wygłodniali potomkowie jest trudny do opisania. Gdybym
pomiędzy krzyk dał radę wcisnąć ojcowską dumę – uczyniłbym to bez wahania, ale
wataha przegryzała się przez najdrobniejsze z nerwów, by wstrzyknąć weń toksynę
boleści. Ból odbierał rozum. Siły nie starczyło, bym mógł utrzymać się na
nogach, a kiedy już mnie powaliły, obrały mnie do kości, szybciej niż piranie
ranną gazelę.
Gasłem ostatecznie pod ciężarem potomstwa
czekającego, aż uronię brylant najczystszej wody – kondensat bólu stworzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz