poniedziałek, 30 grudnia 2019

Lekarstwo

Ta trójka siedząca przede mną... W nich wszystkich było tyle samo ciepła, co w zaokiennym termometrze w połowie stycznia. Patrzyli na mnie rybimi, martwymi oczyma i milczeli, bo powiedzieli już wszystko. Reszta zależała ode mnie. Rak pożerał moje tkanki w takim tempie, że decyzję trzeba było podjąć natychmiast. Albo wcale - można było wziąć morfiny wystarczająco dużo, żeby ostatnie chwile spędzić na tak głębokim haju, że nie zauważyłbym kiedy stanę się przeszłością.

Przede mną stała szklanka, w której kłębił się absurdalnie błękitny płyn podobny kolorem do nieba zanim burzowe chmury zasnują widnokrąg czernią. Lek, który mnie uratuje lub zniszczy. Jedyny jaki może cokolwiek zdziałać w czasie, który mi pozostał. Ale nie za darmo. Stanę się mutantem. Pół-maszyną. Albo zdechnę, jeśli nie przetrwam kuracji. Miałem więc być oblatywaczem tej substancji, a święte trio było przekonane, że zdecyduję się ją wypić. Pot perlił się na moim czole i pierwszy strumyczek połaskotał mnie koło ucha, gdy ześlizgiwał się na pierś. Płyn w szklance zadrżał, gdy sięgnąłem po naczynie niepewną dłonią. Płuca Kłuły mnie bólem, który mógł tylko wzrosnąć, a ręce miałem białe, jakbym nigdy w życiu nie widział słońca. Bałem się to za małe słowa. Byłem przerażony diagnozą. Reakcja we mnie już się zaczęła i do wieczora miała objąć wszystkie kości. Osiem godzin żebym składał się z bólu i wycia. Ze smrodu śmierci. Na powierzchni płynu otworzył się lej tornada. Zbliżałem szklankę do ust, a trio patrzyło w milczeniu. Suche, spierzchnięte wargi oparły się o szkło naczynia. Płyn był cierpki, ohydny - leki nigdy nie są smaczne, chyba że te nieskuteczne. Ta konkluzja dodała mi otuchy i przełykałem ze wstrętem do dna. Udało się powstrzymać torsje. Tylko wzrok zaczął pływać, jakbym upił się dokumentnie. 

Ten z lewej chwycił moją dłoń, odwrócił wierzchem do góry i głęboko ciął w nadgarstku. Nim krzyknąłem zobaczyłem czarną krew. Przez chwilę, bo rana zabliźniła się niebywale szybko. Drugi próbował wbić gwóźdź w moje udo, a kiedy mu się nie udało pokiwał głową z uznaniem i pokazał reszcie wygięty w kabłąk pięciocalowy kawał stali. Oparłem dłonie o stół, zacisnąłem w pięści, a potem patrzyłem w zdumieniu, że wydałem w blacie dwie nierównomierne dziury. Kiedy otworzyłem pięści wysypały się z nich trociny. W oczach całej trójki zamigotał strach. Wreszcie jakieś uczucie! Bali się mnie. Ja też się bałem siebie. Nie miałem pojęcia na co mnie stać i czym jestem. Nie wiedziałem też jak długo będę. Choć się nie zdradziłem nawet drgnięciem powieki, wiedziałem, że jestem od nich zależny. Może trzeba powtarzać dawki żeby podtrzymać życie? Byłem ich niewolnikiem, ale oni też nie byli wolni. Strach wypełzał ze mnie i wypełniał trójcę. Byli moi. Paradoks. Żaden nawet nie próbował uciec czy podejść beztrosko do drzwi. Ja podszedłem... to znaczy chciałem podejść, ale dotarłem tam szybciej niż myśl wybijając sobą dziurę. Po tej demonstracji żaden już nie drgnął. Mój strach przeszedł na nich i choć podzielił się na trzech, to nie był ani trochę mniejszy.

sobota, 28 grudnia 2019

Opiekuńczość

Nie martw się – mówisz do mnie, jakby to zależało tylko i wyłącznie od mojego chcenia, a zaraz potem pytasz się, czy uczucia mieszczą się gdzie indziej niż w sercu. Tak. Są tam, w żołądku i płucach – są wszędzie, mogą wymioty spowodować, albo wysypkę. Śpiączkę, lub bezsenność w zależności od okoliczności. Nie martw się i już. Uśmiechem nerwowym kryjesz własne przerażenie, nieszczerym, wyczuwalnym nawet na odległość – nie twoim – tylko demonami w tobie mieszkającymi napędzony śmiech.

Nie martw się… Oczywiście. Nie martwię się, bo przecież powiedziałaś. Tak wiem, nic nie mówić, nie wspominać, odepchnąć wszystkie myśli na bok i do widzenia. Zapomnimy o tym wszystkim, albo będziemy udawali trzymając się za rękę. Że dobrze jest, że cudowny dzień wstaje, a że zęby zacisnąć trzeba niemal do krwi, żeby nie było bólu widać na twarzy, że oczy zamiast błyszczeć z pasji i radości mgłą łez są zasnute, to udawajmy. I nie martw się, tak jak ja się nie martwię. Może jeszcze kogoś okłamiemy, a ty się zaśmiejesz niewesoło i będziesz patrzyła mu w oczy z takim natężeniem, że być może on też uwierzy. Może nawet nie będzie się martwił.

No tak... Powiedziałaś i niech się stanie. Bo ja chciałbym, żeby tak było można. Powiedzieć i zmienić. Wykarczować te myśli po samo dno i zupełnie się wtedy nie martwić, bo po temacie, po sprawie i po bólu. Tak. Nie martw się. Nie musisz być silna, nie musisz być samodzielna, chociaż jesteś, bo wolisz wierzyć w siebie, bo zbyt długo tak musiało być. Więc dobrze. Udawajmy. Udawajmy łykając łzy, aż nam rozmiękczą żołądki, aż rozboli wątroba i tańczyć będziemy niczym cienie, którym tak świetnie jest, kiedy mogą wywalić precz wszystko, bo przecież – powodu do zmartwień nie ma.

A ja… Jakoś nie potrafię, nie nauczyłem się nie martwić, bo nauczyłem się myśleć. I od bardzo dawna raczej korzystam z tej umiejętności w sposób nadmierny, niż powierzchowny. Czasem wręcz kosztem snu, kiedy dnia brakuje. Być może robisz podobnie do mnie – spacerując. Bo wtedy w głowie się układa, a spokojny, rytmiczny marsz powoduje, że myśli uspokajają się, systematyzują i doprecyzowują. Udaje się nawet je ponazywać. Imieniem obarczyć, a stąd już tylko jeden wysiłek, żeby zdefiniowany problem zacząć jakoś rozwiązywać. Jakoś… Wymyślić schemat działania, kolejność zdarzeń i próbować rozwikłać, nawet, gdy nierozwiązywalne jest do rozwiązania. Może w marszu, kiedy nie trzeba pilnować mimiki twarzy, kiedy nie trzeba przez ramię się oglądać, kiedy wreszcie można być szczerym do końca i samemu sobie powiedzieć nawet brzydką, niechcianą prawdę rodzi się spokój. Rodzi się pomysł i myśli stają się grzeczniejsze, pokorniejsze i ustawiają się w szeregu niczym porządne wojsko na musztrze.

Ale – nie martw się. To brzmi jak poczekaj, a wiesz, jakim uczuciem darzę taką czynność, o ile w przypadku tego czasownika można o czynności mówić – dla mnie powinno się to słowo zdegradować i broń Boże ładną nazwą żadną nie namaszczać – czasownik to zbyt wiele dla słowa czekać.
Ale dobrze. Dla ciebie gotów jestem na poświęcenia. Nie wiem jak duże, ale jestem gotów, więc poczekam i martwić się nie będę. Za to, kiedy już na spacer pójdę i nad rzeką stanę sam, w półmroku zimnego poranka, ciepłym popołudniem, lub w środku mokrej nocy – dowolnie – powiem prawdę.

Martwię się i wcale mnie nie cieszy twój śmiech udawany i beztroska pozorna. Martwię się i wcale mi się nie podoba, że próbujesz utrzymać te zmartwienia głębiej niż musisz – w sobie tylko. Bo ty z sobą chyba nie rozmawiasz za często? Nie na głos. Więc ze mną porozmawiaj, bo nie wiem, czy oprócz mnie z kimkolwiek mogłabyś. Z nią? Może, lecz nie teraz. Nie, bo ona własnych ma więcej, niż ty swoich kłopotów, a do telefonu się nie przytulisz przecież.

Czyli ja. Zostałem jedynym, z którym można, bo w końcu twoi bliscy, już od dawna wiedzą, że z tobą krucho i każdy dodatkowy wybryk, każde następne nieszczęście, może skutkować już dożywotnio, lub śmiertelnie. Więc nie chcesz i trzymasz ich w nieświadomości. Mnie też wolisz trzymać z daleka od nich, żebyśmy kiedyś tam, przy jakiejś kawie, czy lodach nie padli sobie w ramiona z płaczem, że znowu jest źle, że tym razem, to już nie wiadomo co i rany boskie, niech nie będzie najgorsze, niech przyjdzie cokolwiek mniej niż w głowie już nam się wspólnie wykluło, ale niech przyjdzie, bo nie-wiadomo-co jest gorsze jeszcze niż słabiutka nawet wiedza. Niech się rozstrzygnie we łzach z emocji gorzkich, niech łatka zostanie uszyta i przyklejona werdyktem jakimś, ale niech będzie wiadomo.

Nie martw się. Dobrze. Pójdę nad rzekę i jej to powiem, niech zaniesie słowa do ciebie sama, jeśli zechcesz słuchać. Powiem jej nawet to, czego tobie odwagi nie mam powiedzieć. Jej powiem i niech płyną słowa tam, gdzie odbiorcę znajdą – nie słowami, lecz tymi zmysłami które tam głęboko i w sercu, żołądku i płucach mieszkają. W człowieku mieszkają całym. Niech płyną do tego człowieka moje słowa, a ty mój człowieku słuchaj ich płucami i nosem słuchaj, kiedy wreszcie dotrą. Sprawdź na języku, czy smaczne są i zrozumiałe. Posłuchaj mnie więc wtedy, kiedy będę mówił do ciebie słowami, które mężczyznom trudno z gardła wydrzeć.

Boję się. O ciebie się boję i wyobraźnią już namalowanych obrazów. A wyobraźnię mam dość rozpasaną i te parę słów mimochodem rzuconych w przelocie nazwą choroby… nie poradzę, że kierunek myślom narzucają i są jak te klamry spinające myślenie mottem narzucającym się nachalnie. Boję się i czuję te uczucia we wszystkich podrobach i wcale nie podoba mi się to czucie i nie chcę go takim w sobie. Bo chcę, żeby było tam miejsce na inne, inaczej działające i takie, które z wdzięcznością się odwzajemnia, te pożądane i wytęsknione.

Dlaczego? Dlaczego teraz, kiedy się stało niemożliwe ma stać się coś, co mogłoby zaprzeczyć, zrównoważyć i w niwecz obrócić? Nie chcę, nie zgadzam się i protestuję w bardzo niecenzuralnych słowach. Nie mam w sobie zgody na takie słowa. Na czekanie i na myśli zbyt czarne, żeby je powtarzać. Więc nie mów mi, żebym martwić się przestał, żebym zapomniał i udawał, bo nie mam w sobie takiej zgody. Proszę – nie każ mi być spokojnym, bo tego mam za dużo na zewnątrz. A w środku, w tych płucach i żołądkach wcale spokój nie mieszka i żółcią jakąś mnie oblać potrafi znienacka myślą trzepnąć w potylicę aż zahuczy i obraz w oczach zemglić.

Gdybyś jednak rację miała chcę powiedzieć ci tylko jedno. Tam, nie wiem gdzie ono jest i jak trafić można za życia, więc tam zaczekaj na mnie, tak, jak ja czekał będę na ciebie, gdy pierwszy dotrę. Będę szukał dziewczyny spacerującej, co ze śmiechem kwitnącym łąki przemierza, a ty szukaj chłopca, który za często zamyśla się nad niepozornym detalem natury. Poczekaj na mnie i weź mnie za rękę, żebym się nie pomylił, nie zabłądził i zbyt długo nie szukał – jak teraz. Bo ja, tam, gdy przyjdzie czas będę i podam ci dłoń, żebyś się zagrzała i drżeć przestała, a ty położysz mi głowę na ramieniu, żebym się zapachem twoim zdążył nacieszyć do pełna. I pójdziemy razem – ty i ja do nowego życia, do kolejnego wcielenia, do tutaj, ale już nie teraz, tylko kiedyś, gdy przyjdzie czas na kolejny obrót klepsydry i może wtedy ty i ja będziemy już my? Może wtedy zanim ktoś zdąży ci oczy zgasić podłym czynem i wspomnieniem niecnym zdławi zaufanie. Może wtedy będziemy umieli powiedzieć wszystko. Zupełnie wszystko i płakać sobie w dłonie wzajemnie, żeby oczyścić się, żeby wykrzyczeć niemoc i chwilę złą.

Nie martw się…

Dobrze – nie będę. Nie będę mówił, będę udawał i wesoły będę jak młody szczygieł i beztroski jak motyl w słoneczny dzień. Dobrze. Będę udawał. Sam będę udawał, jak ty udajesz teraz. Kiedy dotrzesz do rzeki, a wiem, że będziesz tam na pewno – posłuchaj, jak dzielnie udawałem. A gdybyś miała kiedyś zapomnieć, gdybyś mnie znaleźć nie mogła w kolejnej karmy odsłonie – spotkajmy się tu – nad brzegiem. Będę się uczył wciąż, jak szukać ciebie skutecznie, jak z wodą rozmawiać, żeby czytelne słowa płynęły tylko do ciebie…

Nie martwię się… Płaczę…

środa, 25 grudnia 2019

Wspomnienie jutra

Pamiętasz? Malowałaś mi ciepłym oddechem śnieg za oknem. Ten  śpiący na zboczach gór tak starych, że już się ruszać nie chciały, a drzewa śpiące równie skwapliwie nizały na igły spierzchnięty mrok, który nie potrafił pokonać skrzącej w blasku gwiazd bieli. Malowałaś sad, w którym kosztele robiły miejsce włoskim orzechom i wiśniom szklankom tak soczystym, że już rwąc je z drzewa dłonie krwawiły sokiem po łokcie. Patrzyłem twoimi oczami jak śnieg usiłuje ukryć przed moim wzrokiem dzikie łąki porośnięte motylami maków i chabrów, żółtych biedronek wrotyczy i fioletowych dzwonków pochylających się nad dziewięćsiłami. Liliowe miłki chowające się w trawach kołysanych zadyszką wiatru...

Łaskotałaś gwiazdy nieśpiesznie głaszcząc je po brzuszkach, a one nadstawiały się niczym koty. Zazdrościłem im. Naprawdę zazdrościłem. Choć opierałaś się o parapet, na którym przycupnęło stado doniczek, chciałem wślizgnąć się między wilgotną od ciepła szybę, a twój palec, którym ściągałaś chłód wprost z podwórza. 

Wiatr zamiótł śnieg tak, żeby ukryć nasze ślady, dopiero co zostawione, gdy uczyłaś mnie tańczyć po kolana w śniegu - zapewne dlatego, że słabym byłem tancerzem, czy uczniem. Śmiałaś się z moich ruchów niezdarnych i kanciastych, gdy potykałem się nie potrafiąc ominąć stopami ukrytych pod śniegiem nierówności, aż złapałem cię za rękę i pociągnąłem do kuchni, gdzie zmierzch usiadł na zapiecku, a my piliśmy herbatę parującą niemal tak, jak twój oddech na śniegu.  
Księżyc wąskim sierpem wycinał nad górami skraj wszechświata, a pod las wiatr zapędził stado spóźnionych saren, które pośród pól szukały czegoś jadalnego zbyt długo i nie zdążyły w świetle dnia wrócić w matecznik. Pośród słoi i warkoczy, pęt suchej jak kość kiełbasy, schnących bukietów ziół pachnących wszystkim zaplątany w miliardy drobiazgów ze szkła, porcelany, kamienia, drewna i metalu strawionego ręką artysty, w uśmiechach kłaniających się płomyczków świec patrzyłem na twoje policzki, by po raz nie wiem który obiecać sobie, że już tej nocy uda się wreszcie policzyć wszystkie piegi, nawet te, które już o lecie zapomniały.

Oświetlałaś noc blaskiem oczu i chyba wycinałaś w śniegu jakieś zaklęcie. Chciałem zgadnąć czy usiłujesz czas zawrócić, czy przyszłości szyki zaplątać, żeby ten wieczór, ta noc trwała po kres wszechświata, a ty trzymałaś mnie za rękę i szeptałaś opowieść o świecie, który przecież oglądaliśmy razem. Zamknęłaś mi usta i nie wiem czy to świat jutra, czy wczoraj. Może dziś? 
Patrz... Pierwsze płatki tego wieczoru już się sypią z nieba.

poniedziałek, 23 grudnia 2019

Przetwory

Przyśniło mi się trzy miliony malin. Już miałem w zachwyceniu krzyknąć dziewczęcym głosem: „ach ile malin, a jakie różowe”, kiedy sam siebie głośno skarciłem za ignorancję. Świat nieoficjalnie fetuje rok Leśmiana – a tu taki afront! Kalendarz zobowiązuje i jeśli fetować, to właściwego poetę - niech więc trwa dookoła chruśniak malinowy, niech nacicha w milczeniu zawstydzony moją bezczelnością zapewne. Patrzyłem na owoce nieprzebrane i nawet palnąć w ucho chciałem pana Bolesława, za przybyłe tej nocy maliny, jednak on przezornie się nie objawił. Cóż uczynić z wyśnionym mrowiem? – myślałem zanurzony w witaminową nieskończoność? Gdybym był Kleopatrą, rozkazałbym wsypać rzecz do wanny, żeby się w nich marnotrawnie wykąpać, a potem kazałbym niewolnym eunuchom wylizać do czysta. Zarówno wannę, jak i siebie. Najwyraźniej na egipską królową się nie nadaję, gdyż sama myśl, że kaleki niewolnik miałby mnie skrupulatnie wylizywać z pogniecionych owoców, obrzydliwą mi się zdała tak bardzo, że zrezygnowałem z koronacji bezzwłocznie.
Przyśniło mi się trzy miliony malin zawierających kosmiczne ilości pektyn i proszę mnie nie pytać, czym są wyśnione pektyny, bo nie wiem. Może pani Krysia z Sanepidu dysponuje wiedzą – mieszka po sąsiedzku, więc zapytam, kiedy z pracy wróci. Chwilowo tkwiłem w epicentrum malinowej eksplozji obarczony przeświadczeniem graniczącym z pewnością, że są one pożyteczne, a nawet niezbędne do prawidłowego funkcjonowania organizmu. Roztargnionym snem spałem i dlatego nie wiedziałem ile zjeść można bezkarnie, więc postanowiłem zapobiegliwie posortować dobra materialne. Malin na pewno zjeść mogę po kres wyporności własnej, a z pozostałego zakresu dokształcę się, kiedy pani Krysia znajdzie dla mnie popołudniową chwilkę i rozproszy mgły niepewności.
Powiedziałem „posortować”, ponieważ podejrzewam, że pektyny, to te białe robaczki, które spacerują wewnątrz owoców. Sortuję skrupulatnie niczym Kopciuszek, a szepcząc nadal klnę pana Bolesława, bo palce na oślep skrwawione owszem mam – ale nie sokiem malin, lecz innym. Ruchliwe, wijące się larwy starają się uciec, a kiedy wzmacniam chwyt rozlewają się w niezgrabnych dłoniach zgniłymi żółcieniami i zieleniami. Palce skrwawione myję po raz sto pięćdziesiąty w przeciągu godziny, chruśniak wstrząśnięty jatką trwa, maliny kłębią się po widnokrąg i kolaborują z robaczkami. Wypełniają wszystko, nawet fugi pomiędzy kaflami na podłodze i co większe oczka w firankach. Zapodziany po głowę, tonę nieomal ujęty falą mieszanej powodzi i powoli zaczynam się czuć jak owa anonimowa pektyna. Organizm już próbuje się nawet wić, a bladość lica osiągam niemalże marmurowo-idealną.
Aby nie oszaleć, zagoniłem myśli do pracy, jak spożytkować dobra nieskończone. Soki? Dżemy? Cukrem zasypać i w słoiki zamknąć na zimową rozpustę? Na obiad podać z ryżem i śmietaną? Być może – pomyślałem cynicznie - na jutrzejszy lub zgoła pojutrze, bo dzisiaj to już niemożliwe. Zanim skończę sortować, jutro nastanie niechybnie. A komu podam ów obiad? Mógłbym uwolnić się od nadmiaru owoców, gdybym zaprosił pobliską jednostkę wojskową. Całą. Jest nadzieja, że wtedy horyzont obdarłbym z bieżącej dominanty botanicznej. Mimochodem przegryzam pojedynczy owoc i słyszę drobne pestki strzelające pomiędzy zębami, a język zazdrości malinie barwy i usiłuje się trwale zarazić różową słodyczą. Może handel uliczny stałby się zbawiennym rozwiązaniem? Bladym świtem zająć miejsce na ruchliwym, miejskim deptaku wymieniając wytrwale owoce na drobne monety, które mniej zachodu wymagają przy przechowywaniu i dłuższą przydatność do spożycie zachowują? Może zgoła przed osiedlowym sklepikiem stanąć i sąsiadkom (nawet tym nieznanym) po torbach i siatkach rozsypać za grosz, a one wnet sprawią, że wielka, różowa mgła kipiących aromatów, uniesie się nad dzielnicą synchronicznie, monotonnie i przewidywalnie, aby słodkim cumulusem odpłynąć w stronę ratusza i tam wywołać niepokój, albo błogostan autorytetów społecznych.
Szklankę pektyn odstawiłem do lodówki, żeby były mniej ruchliwe - schłodzone, mniejszą ciekawością się charakteryzują i turystyczne zapędy zamierają w nich, jak woda w krajobrazie arktycznym. Może się uda oprószyć nimi pizzę, zamiast bekonem okładać? Albo przyprawić spaghetti… Intrygujące, że włoskie potrawy do głowy przychodzą, ale taka lasagne’a…? Aż się prosi, żeby każdą kartkę makaronu napiętnować garstką pektyn, niby guzem rdzawym na chorym liściu. Takie niesforne anchois. Ręczny zbiór, kulinarna cepelia, stanowiąca drugi koniec na gastronomicznej szali, jako przeciwwaga fast-foodowych fabryk i punktów masowego żywienia. Przyszłość kuchni białkowej ponoć kryje się w świecie owadów, co ustawia mnie w szeregu prekursorów. Hodowli jeszcze nie posiadam, jednak druga szklanka czerwi przywyka do stagnacji na półce lodówki, a czas kuchennych eksperymentów zbliża się nieubłaganie. Kiedy ludzkość mnoży się bez opamiętania, ostatnim białkiem dostępnym hurtowo staje się wszechobecny plankton potrafiący dotrzymać tempa człowieczej płodności, co z kolei pozwala domknąć koło łańcucha pokarmowego. Dotychczas duże organizmy padały łupem lekceważonego drobiazgu i to dla nich stawaliśmy się pośmiertnie suto zastawionym stołem – nadchodzi czas rewanżu!
Dzień krótki, a malin krocie czeka na Kopciuszka pocąc się słodko. Już ściany zapachem pomalowane stały się różowe, z sufitu kapią łzy wonnego syropu, a nieskończoność malinowa goreje oślepiając zmysły. Histeria złośliwym basem zahuczała do mnie, że od malin duszno, ręce drżeć poczęły i sumienie straciło pewność siebie. Pocę się malinowo, malinowo płaczę, owocowe plamy na koszuli stają się tak liczne, że przejmują kontrolę kolorystyczną na jej powierzchni i tylko nieliczne wyspy bezludnie kołyszą się pierwotną barwą na falach stygnącego miąższu. W tym szale zacząłem rozumieć kobiecą nadwrażliwość i pojmowanie świata – tak! One, od niemowlęctwa katowane różowością wszechobecną, przeżywać muszą to, co moim obecnie udziałem. Nie wiem jak się stało, że zatknięty myślą w miękkości barwy na długie godziny, w jednym okamgnieniu kłaniać się począłem każdej kobiecie, która zdołała dorosnąć i nie zwariować. Z marszu dołączyłem do matriarchalnego świata, za pośrednictwem oceanu owoców, tętniącego życiem czerwi, rozsianych ławicami po kres widnokręgu różowego. Stałem się duszą współczulną połączoną w bólu nagłego zrozumienia. Jak silną jednostką musi być stworzenie, piętnowane od pierwszego krzyku różowatością puchatą, miękką i dogmatyczną, żeby wytrwać pomimo i nie wypłakać całego swojego istnienia, nim pierwsze samodzielne decyzje wykrztusi? Jak odporne na zew barwy, która przecież jest bliższa żywemu mięsu, niż czemukolwiek na świecie? Skąd tradycja iście szatańska, aby słabą podobno kobietę, na dodatek niedojrzałą
i bezwolną, obarczać całodobowo odzieniem maści krwistego ochłapu, kiedy siła obdarzonych członkiem stworzeń krzepnie dostojnie w spokojnych błękitach nieba? Ech! Westchnąłem tylko, zbliżając się właśnie do rozwiązania tajemnicy, dlaczego kobiety wybierają zielone posiłki, zadowalając się trawnikiem, miast się raczyć kotletem. Od dzisiaj przepraszał je będę wszystkie za dotychczasowe zdumienie, za konkluzje uszczypliwe, że wolą liście sałaty, niż stek soczysty. Teraz, gdy wiem – przeproszę za dzisiejszą bezmyślność.
Trzy miliony malin mi się przyśniły i ręce miałem w nich zanurzone po sam pępek chyba, a pektyny rozpierzchały się niczym mrówki ze zniszczonego mrowiska, żeby rozpoznać, zapobiec, zwalczyć
i spacyfikować siłę, która spowodowała dramat chaosu w uporządkowanej hierarchii. A tymczasem zaburzeniem byłem ja pośród malin, tak jak niegdysiejszy Leśmian pośród chruśniaka, chociaż on perfidnie do niczego się nie przyznał – do śmierci wypierał się przed księdzem i przed rodziną. Cóż on tam robił? Kogo podglądał lub kogo skusił na płochą miłość w otoczeniu kicz na myśl przywodzącym? We wszystkie możliwe miękkości i łagodności powiódł dziewczę naiwne, czy też dał się porwać sentymentalnej białogłowie, znikając w piernatach natury na długie godziny? Znalazł pan Bolesław zbiór skończony puzzli i napisał westchnienie ostateczne, napisał raj dla dwojga, którego nie sposób uzupełnić wykwintnym słowem, żeby nie zepsuć. Myśli błądziły mi meandrami szerokimi, palce cierpły od malin, od peptyn zbieranych wytrwale, a trzecia szklanka czerwi zwalczać zaczęła zapędy turystyczne przyglądając się wcześniejszym, niemrawo już stygnącym na lodówkowej półce.
Przegapiłem. Popołudnie i panią Krysię. Wieczór przegapiłem i sam nie wiem co jeszcze, ale ciemno wokół tak bardzo, że tylko gęstniejący aromat fermentujących powoli malin i zawiły, niezborny ruch pektyn rozpraszał mroczność absolutną dokoła - jeżeli jakiekolwiek dookoła jeszcze istniało. Z jakiejś miski wygarnąłem wargami wcześniej posortowane maliny, nie zważając na brak kobiecej dłoni, ani śladową zawartość czerwi rozpełzających się beztrosko po ciemności, bo w gardle mi zaschło, a oprócz owoców w granicach widzenia nic innego nie wykryłem. Nawet włącznika światła znaleźć nie umiałem i korzystałem z blasku sinusoidalnego ruchu bladych larw, żeby oglądać swój skarlały świat. Garnki, słoiki i patelnie wypełnione były już owocami, którym natenczas zapachu odmówiłem – one wręcz śmierdziały. Nieskończonością, przy której oczyszczenie dwóch wagonów grzybów zdawało się być krotochwilą. Noc, pektyny i maliny. Może jeszcze ja, szepczący błagalne i daremne klątwy do pana Bolesława, że miłość owszem lecz maliny to już gruba przesada… Powiem szczerze, że w słowach nie byłem aż tak purytański, lecz fakty skryły się w łaskawym mroku i blado wiły się ruchami robaczkowymi przez niezmierzone, malinowe oceany.
Przyśniło mi się trzy miliony malin, pośród których ja - sam, samotny i bezradny. Udawałem. Udawałem, że wytrzymam, że dam radę. Buńczucznie wypinałem pierś lecz nie znam faceta, który w takiej chwili głowę schyli i powie – za dużo. Stanąłem do walki i przegrałem, noc we mnie zamieszkała upiorna. Na zewnątrz podobny mrok z resztką zmęczonego księżyca, który ziewać już poczyna i umyka, jak spłoszony kamieniem wiejski burek wiedzący od lat, że pijanemu chłopu z oczu trzeba zejść, choć nie po drodze i w gnatach strzyka… Księżyc też wie, że słońce siedzi mu na ogonie i da mu popalić, jeśli nie umknie wystarczająco szybko. On zemknął, a ja? Umorusany w różowości selekcję kontynuowałem mechanicznie już bez udziału wzroku, z wyłączonymi zmysłami, kląłem maliny, insekty, poezję zbyt wyszukaną, zbyt subtelną, żeby pamiętać o drobnych nieszczęściach. Ktoś mądry dostrzegł, że wakacje muszą być krótkie i rzadko, żeby zdążyć zapomnieć o komarach i kleszczach, o wilgoci w namiocie, czy kamieniu pod nerką rosnącym już kolejną noc. Brodzę zagubiony pośród bezkresu malin, a one stają się wyłącznie przeszkodą, już są nieszczęściem i przekleństwem bogów, kamieniem na szyi stojącego samotnie w balustradach mostu pośród nocy, albo tym Syzyfowym, pchanym każdego świtu, żeby wieczór niezawodnie strącił go w dolin otchłanie.
Na cóż mi malin pełen firmament? Po cóż milionów trzy mi się śniło, aż na karku pot gęsty od soli, a spoconego czoła wargami nikt nie ukoi? Zmęczone dłonie, kręgosłup i duch połamane, znikąd nadziei
na zakończenie szczęśliwe. Chcę kląć! Protestować głośno, albo drzwiami trzasnąć, bo ileż można pośród smrodu owej piekielnej różowości siedzieć i lepić się od stygnących fruktoz, które nawet pojedynczym procentem nie chcą przynieść innego upojenia, w którym dałoby się utopić smutki i zgasić ból stężałych mięśni? Czym zasłużyłem sobie na piekło bezkresu? Wprosiłem się sam… ach tak… oczywiście… Jak ostatni kretyn… przecież przymusu nie było – sam sobie piekło trzech milionów malin urządziłem i teraz kwękam pozbawiony wyobraźni całkiem. Klepnąć dłonią w czoło się boję, bo się przyklei i jak kompletny idiota będę sterczał pośród tych malin. A mogłem ich odmówić przecież…
Próbuję wzdychać, ale wzdychanie „na różowo” wydaje mi się nieadekwatne, kiedy kręgosłup pękł mi już siedemnaście razy, za każdym razem mocniej i w innym miejscu. Ostatnim, dotychczas nieznanym mięśniom zegar wypomniał już dawno temu, że minął czas ich połowicznego rozpadu, a wszelkie uczucia zapuściły korzenie i spłynęły tym szlakiem ze mnie, pozostawiając mnie pustego niby skorupki jaj po wylęgu aligatorów. Zamieszkała we mnie bezpańska dotąd, bezkresna beznadzieja – oczywiście w kolorze różowym, żeby mnie ostatecznie pognębić. Jak bardzo pragnąłem, żeby tylko przelotnie, ale nie. Gdybym znalazł w sobie siłę, powiesiłbym się, ale jej również nie było – żadnej determinacji ani narzędzi. Rozszarpałem koszulę niczym Rejtan w sejmie i pierś pektynom na pożarcie oddałem lecz one nie gustowały w niemłodym, spoconym mięsie i szukały na mnie raczej wodopoju, soli mineralnych, albo schronienia przed słońcem, które lada moment miało pojawić się za oknem. Spróbowałem utonąć w malinach, jednak tylko zachrypiałem ciężko, a życie obroniło się przed osłabłą wolą i wyciągnęło mnie na powierzchnię. Bardzo brutalnie i jednoznacznie.
- Panie kolego – usłyszałem męski, zdecydowany głos, który powinienem kojarzyć z zawodowej codzienności, jednak teraz wydawał się głosem wybawiciela wołającego na ostatnią wieczerzę, więc boskim był echem i taki we mnie zachwyt wzbudził, że wzniosłem oczy swoje niegodne, aby Majestatem je nakarmić niezwłocznie.
Panie kolego, miał pan zreferować… źle się pan czuje?
W obliczu Majestatu? Czuć się źle? Zdumiony byłem, że pyta, bo sąd ostateczny nie jest kolacyjką przy kieliszku z kolegami i raczej nikogo nie zainteresuje moje samopoczucie - prędzej historycznie udowodnione winy. No… może jakieś zasługi naciągane znajdę w samoobronie i żebraczym głosem pozbawionym pewności siebie wydukam, jednak pytanie o samopoczucie jest równie nieprawdopodobne, jak Majestat rękę na ramieniu mi kładący. Mnie! Który z trzema zaledwie milionami malin nie potrafi sobie poradzić. Spociłem się – kto wie, czy to nie jest prowokacja jakaś sceniczna, ku przestrodze maluczkich, albo wręcz sarkazm, czy retoryczne zapytanie, zanim zdecydowanym i ostatecznym kopniakiem zostanę strącony w różowe czeluści już dożywotnio….
- Panie kolego – z nieskończoną cierpliwością powtórzył głos Majestatu – miał pan przedstawić opracowanie statystyki zestawień zbiorów malin
na obszarze województwa lubelskiego z okresu poprzedniej dekady wraz z analizą aspektów fiskalnych, ekonomiczno-społecznych i wpływem dofinansowania upraw wieloletnich na poziom zatrudnienia oraz jakość życia na terenach gmin objętych pilotażowym projektem, a także przeanalizować macierz rozwoju lokalnego przemysłu przetwórczego, agroturystyki, i działalności rolniczej w ramach preferowanej polityki bieżącej wraz z sugestiami dotyczącymi rentowności działań doraźnych i perspektywicznych na lata następne w aspekcie budżetowym i wizerunkowym przy uwzględnieniu realnych możliwości budżetowych z rezerw kasy wojewódzkiej…

sobota, 21 grudnia 2019

Raj

Lokalny autobus trząsł się pokonując codzienną trasę, jakby w obawie przed czekającymi go wzniesieniami. Ciche rozmowy tubylców przeplatały się z głośnymi, wesołymi okrzykami przybyszów szukających chociażby kilkugodzinnej ucieczki od cywilizacji. W siódmej odsłonie łańcuchowej wsi pożegnałem wzrokiem autobus, który westchnął wdzięcznie i już po chwili pozostała z niego plamka niknąca w serpentynie drogi. Równolegle do asfaltu rozłożył się spory strumień wartko przemierzający świat, zapraszając w swe progi pomniejsze języczki wody spływającej z gór. Nie kłócił się z drogą, która choć młodsza panoszyła się tuż obok, ni z wioską niewiele od drogi starszą. Po obu stronach rosły wzniesienia ubrane w gęsto tkane swetry sosnowych lasów, wysłużone już, bo uwidaczniające łaty polan.

Zdając się na los wybrałem jedną ze ścieżek. W gęstym starodrzewiu panował półmrok, jakby zwiastował burzę. Mozolną wspinaczkę ścieżką wśród wykrotów, korzeni i zwałów kamieni obrośniętych ostrą, schnącą już trawą urozmaicały ukłony jeżyn podające do stóp dojrzałe owoce. Nieco wyżej las młodniał i gęstniał. Zielone wyspy zostały niżej bawiąc się słońcem. Zrobiło się chłodniej, pomimo wysiłku włożonego w ostre podejście. Po półgodzinie, gdy pierwsze wątpliwości, czy wybrałem dobrą drogę zaczęły przebijać się nad posapywanie ścieżka wykonała zwrot idąc jeszcze ostrzej pod górę. Jednak w prześwicie drzew pojawiła się obietnica zmian. Przed szczytem wzniesienia las otworzył się jak dojrzały kasztan. Widok zapierał dech w piersiach....Słowa stały się mdłe, bezbarwne i dwuwymiarowe...Czas przestał istnieć.

Przede mną rozpościerała się łąka niczym miniatura Bieszczad – łagodne, pokryte zielenią pagórki połączone siodłami przełęczy i kryjące się w dolinach osiedla kwiatów nieznanych klatkom miejskich kwiaciarni. Zielony dywan graniczył z bukowym lasem, których dostojna czerwień kontrastowała z miękką zielenią modrzewi. Wrześniowe niebo łagodnie układało się na ostatni letni wypoczynek pieszcząc ten rajski ogród ciepłym oddechem południowego wiatru. Nawet sterane wielomiesięczną pracą słońce zatrzymało się na chwilę w tym miejscu, aby rozgrzać krew sosen dumnie wyciągających szyje i szukających schronienia w rzadkich cumulusach z owczego runa. Aromat natury układał się w bukiet wnikających w siebie i przenikających nawzajem zapachów, przy którym najlepsze z win padało na kolana, a wiązanki ślubne więdły przed czasem.

Powoli odzyskiwałem pozostałe zmysły. Drzewa dyskretnie plotkowały, uprzejmie kłaniając się sobie. Nieprzeliczona ciżba owadzich nacji pilnując porządku zaglądała w każdy zakątek świątyni ziemi. Jakiś szerszeń ostrożnie sprawdził, czy nie zbrukam swą obecnością tej oazy niewinności. Chwilę później wysłany po mnie świerszcz kłaniając się z wysokości moich zmęczonych nóg zaprosił mnie w gościnę. Chór ptaków powitał mnie w imieniu gospodarza. Ułożyłem wypieszczone zmysły na rozgrzanym dywanie...Później...- „A co to w ogóle oznacza?! – później...”

czwartek, 19 grudnia 2019

Sen

Tę niezwykłą ciszę tłumaczyć można było wyłącznie wczesną porą i faktem, że wstawał drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia. Znany latem na pamięć szlak zmienił się nie do poznania. Prześcieradło puszystego, miękkiego śniegu pokryło całą okolicę ponad półmetrową warstwą. Droga - o ile można tak nazywać wąski pas pomiędzy ostatnimi zabudowaniami , czy też prześwit między drzewami – spała pod puchową kołdrą. Nieliczne strumienie odprowadzające wodę z tego spękanego ze starości skalnego płaskowyżu haftowały cienką nicią niepowtarzalne monogramy. Wielkie miękkie poduchy spały w gałęziach drzew, niczym w ramionach troskliwej niańki. Dziewiczy bezkres śpiącego świata kusił i wabił milionem skrzących się gwiazd ukrytych pod zaspami. Najdelikatniej nawet stawiane kroki pozostawiały szerokie, głębokie ślady porównywalne chyba tylko z efektem pracy lodołamaczy na zamarzniętych wodach. Barbarzyństwo. Jednak tam, gdzieś wysoko czekały fantasmagorie senne nie dotknięte jeszcze ludzkim okiem. Być może czekały na mnie...Wielka niewiadoma śpiąca pod puchem składała się z tysiąca skalnych stopni. Zbliżając się do szczytu obserwowałem zmieniające się otoczenie. Tam, gdzie dotarł wiatr, miast miękkiej otuliny, drzewa wystrojone były w diamentowy kurz. Trójwymiarowy obraz porównać można było do dzieła mrozu, tworzącego fenomeny na szklanych taflach.
Głęboki sen schroniska podkreślony był ciężkimi, zamkniętymi powiekami drewnianych okiennic. Niespiesznie mijałem skalnych, śpiących rycerzy czekających cudu odrodzenia. W miejscach, gdzie niepodzielną władzę sprawował wiatr, niestrudzenie odwiedzający okolicę wciąż z jednego kierunku powstały śnieżne baldachimy o kształtach tak fantastycznych, że jedynie wapienne proporce nacieków jaskiniowych mogły konkurować z ich urodą. Przejrzałem się w lodowym lustrze powieszonym na ścianie korytarza wiodącego w najgłębszą rozpadlinę. Nie ryzykując zejścia po schodach pokrytych puchową pościelą usiadłem, by dziecięcą metodą bezpiecznie zjechać na dno. Ściany sięgały trzydziestu metrów, a zebrany tu anielski puch sięgał pasa. Stojąc w środku tego śpiącego, białego świata, w niezmąconej ciszy i spokoju uświadomiłem sobie, że jestem tu jedyną istotą zdolną nie spać w zimowym łożu natury.

środa, 18 grudnia 2019

Posucha

Usiadłem, aby powić myśl płochą. Siedziałem bez ruchu, aby nie uciekła niczym sikoreczka. Dobrze jej było w cieple i ani myślała o poczęciu. Próbowała zwodzić i udawać niedojrzałą - młodszą niż była. Może nawet stroiła się w makijaże, aby ukryć wiek dojrzały, włoski gumką w kucyki spinała. Przeczekałem niczym doświadczony traper czy wędkarz, aż figle ustaną, Niech się wyszumi. Niech poukrywa do woli. W końcu sama się wynurzy, bo myśli już tak mają, że świata są ciekawe.

Nieśmiałą była i ukradkiem chciała na świat zerknąć, ale zdechła. Chyba chora była lub wirus jakiś ją dopadł i powalił zanim zdołała pożyć. Żal chuchra, na szczęście nie zdążyłem zapłonąć rodzicielskim uczuciem - przeczekałem, Podobnie zrobiłby chyba krokodyl nilowy, gdy jedno z jaj pękłoby daremnie. Wzruszyłby tym, czym wzruszają krokodyle, uronił łzę i czekałby na kolejne, żwawsze narybki.

Martwa myśl zwisała z krzesła jak mokry ręcznik, albo porzucone w pośpiechu slipy, gdy chuć wzywa do boju i kopia tępym końcem w serce tarczy mierzyć powinna. Ja, siedząc na krześle, wyglądałem niewiele lepiej. Odrobinę jednak nie do końca martwą naturą będąc. Skupiłem się w sobie, aby nie rozpraszać otoczeniem i bladą pokusą wabiącą zmysły w zatracenie. W skupieniu można powić i większe myśli, nawet gdy ciało cherlawe. Oby nie zbyt wielką, bo wdać się może zatwardzenie albo jakiś zator, zakrzep czy też niedrożność, bo to kłopot, a kolejki do specjalistów wykazują tendencję wzrostu i powoli zaczynają przekraczać wartość oczekiwaną przeciętnego żywota.

Zalążki myśli ślizgały się po wilgotnych bruzdach mózgowia i ani myślały ukorzenić się i owocować. Żadna nie chciała zapłodnić mnie do działania, choćby miało grzeszyć małostkowością organizmu ukierunkowanego na hedonizm. Niepostrzeżenie zacząłem obrastać mchem i grzybami, choć wcale nie czułem się lasem, czy kamiennym murem - pozostałością średniowiecznego gniazda, skąd na łupieskie wyprawy ruszał kniaź ryżawy i wielce szczerbaty. Układ nerwowy powoli degenerował się, gdyż bezruch potrafi namieszać w systemie nawet bardziej, niż nadmiar impulsów do przetworzenia. Gasnące iskry leciały w nicość nie zapalając umysłu, ciało popadło w apatię godząc się na martwy ciąg braku zdarzeń. Stoicyzm to ponoć jakaś forma dojrzałości, a gwałtowność i nadmierna ekspresja są objawem małoletniej pochopności. Bezmyślnie dojrzewałem i tylko lekki niepokój drążył mnie niczym robak gruszkę. Jak dalece można dojrzeć i nie zgnić? Gniją nawet prawdy objawione, a co dopiero organizmy niedoskonałe.

poniedziałek, 16 grudnia 2019

Żywy kamień

Pełnoletni namiot postawiony uprzedniej nocy nad brzegiem górskiego potoku rozpływał się w zachwytach nad szemrzącą baśnią wysłuchaną pierwszomajową nocą. Choć zziębnięty porannym przymrozkiem próbował ją przekazać swym lokatorom, gdy tylko pierwsze promienie słońca wiatr tchnął w ich stronę. Niezakłócony cywilizacją poranek rozpoczął się leniwym śniadaniem i wędrówką palców po sfatygowanej mapie. Wkrótce nogi zastąpiły palce, a natura mapę. Wygodna piaszczysta droga oferowała niezliczone krajobrazy, choć różne, zawierały się w jednej treści. Skalne olbrzymy, większe od miejskich, betonowych kuzynów wdarły się w sosnowe lasy i pozostały tu, chyba na zawsze. Ich niepowtarzalne kształty zdolne były opisać jedynie dłonie alpinistów, niestrudzenie penetrujące korony obelisków, oraz oczy poetów. Efekty ich pracy widoczne były w przewodnikach, pełnych niecodziennych imion przypisanych kolejno mijanym rzeźbom. Na obrzeżach pamięci szukam istot z podań i legend, które za dotknięciem słonecznej dłoni kończyły swą ziemską wędrówkę oblekając się kamiennym lukrem. Trolle!!! Tak, to najlepsze określenie, jakie byłem w stanie wymyślić. Żyjące pod ziemią, sterane ciężką pracą olbrzymy, o udręczonych ciemnością ciałach, zgorzkniałe, spękane i wielkie. Czyżbym mijał właśnie akt zbiorowego samobójstwa? Łaskawy świt ustawił postacie w pełnym słońcu, dzięki czemu, ich ciemne ciała wyblakły z czasem, nabierając piaskowej karnacji. Podobny los spotkał ośmiornicę siedzącą wprost na drodze. Bryła piaskowca, rzeźbiona dziecięcymi stópkami nabrała kształtu o jednoznacznym skojarzeniu, przyciągając wzrok pielgrzymów. Odgałęzienie szlaku zapowiadało coś specjalnego. Krótkie podejście prowadziło do naturalnego punktu widokowego. Po drugiej stronie doliny, wśród sosnowego trawnika, trwała przytulona do siebie para zakochanych. Nawet wyniosłym sosnom widok rozpalał krew w żyłach, roztaczając wokół bursztynowy aromat ciepłej, słodkiej żywicy. Kamienne ręce, niezdolne wykonać najmniejszego ruchu wyręczyło słońce, pieszcząc kochanków drżącą, lekko zawstydzoną dłonią. Cóż uczynili nieszczęśni, że zamiast kosztować owoców, nie zaznawszy rozkoszy trwali tu w kamiennym uścisku? Jakich dopuścili się grzechów, by ten pierwszy, nie do zapomnienia pocałunek czekać musiał spełnienia? Ona, wsparta na jego ramieniu słuchała wyznań, już składając wargi w obietnicę. On w nią wpatrzony, świata poza nią nie widząc, tulił wybrankę do piersi jak kruchy klejnot. Niepodobni trollom, kim być mogli? Z jakiej pochodzili baśni? Kiedy nadejdzie czas dobrej wróżki, która pozwoli im poznać smak spełnienia?

niedziela, 15 grudnia 2019

Zmierzch

Mówią, że kiedy słońce zachodzi na czerwono na ziemi mogą dziać się rzeczy złe. A dziś nie tylko słońce krwawiło ale rozlewało się fioletową rzeką na chmury tak intensywnie, że nawet cegły zapłonęły purpurą. Patrzyłem i czekałem na ciąg dalszy widowiska. Ranne słońce zwiędło gdzieś na zachodzie, a jego tropem zmierzał już zmierzch jak wytrawny myśliwy podążający za ranną zwierzyną. Trwałem bez jednego słowa i ruchu wpatrzony w pościg i w agonię. Niby to takie dla natury typowe, że śmierć jednego staje się życiem dla drugiego. Można obserwować przez całe życie obserwować cyklicznie powtarzające się zjawisko - nie znudzi fascynując bezwzględnością. 

Dwa kroki przed cieniem umykał bezdomny kundel z ogonem podwiniętym pod siebie i zerkający trwożliwie na boki, aby przyśpieszyć gdyby pościg wzmógł tempo. Jakaś parka schowała się w cień portalu strupieszałej kamiennicy i chyba tam chcieli przeczekać obławę. Chłopak przytulał dziewczynę, która zamknąwszy oczy szukała ustami jego ciepła i spijała wyznania grzejąc się nimi. Ktoś podbiegał do tramwaju podjeżdżającego na opustoszały przystanek. Kilka martwych twarzy w środku przeżywało miniony dzień, choć nie wyglądały na takie, którym ciąg dalszy został już napisany, więc trawiły w myślach warianty jakie miały dopiero nastąpić. 

Drzewa rzucały coraz bardziej pazerne cienie, a sodowe światło latarni rozlewało się żółtymi plamami po asfalcie. Wiatr z nudów gonił suche liście we wszystkie strony aż się znudził i odszedł tarmosić rosnącą na maleńkiej wysepce pośród fosy zmęczoną życiem wierzbę. Okna mrugały perłowym blaskiem telewizorów czekając aż tę poświatę uwiężą w środku rolety lub grube zasłony, Elewacje szarzały szybciej niż należałoby się spodziewać. 

Niebo spochmurniało i ani myślało uśmiechem bladego księżyca rozproszyć czerń. W taką noc tylko karaluchy nieskończoną tyralierą penetrowały pozostałości po ludzkiej uczcie, a szczurom nikt nie przeszkadzał w zwiedzaniu hałd śmieci. Kloszardzi układali się do snu usiłując ukryć oczy i ciała pod czymkolwiek, choć oni akurat do mroku byli przyzwyczajeni i nawet go oczekiwali, by zniknąć światu z pola widzenia. Mrok dusił nadzieje i kolory. Mordował nawet najruchliwsze cienie i tylko ulicznym lampom odpuszczał, chyba tylko po to, by zwiększyć grozę. W milczeniu zaglądał w zapyziałe zakamarki, cuchnące moczem zaułki i do piwnic szczerzących się szczerbami okien o szybach podziurawionych od tak dawna, że szkło już zapomniało być przeźroczystym. 

Patrzyłem na zamierający świat bez pośpiechu. Nie oczekiwałem nic i nie spodziewałem się zbyt wiele. Patrzyłem wzrokiem kogoś kto nic lepszego nie ma do roboty. Zmierzch okrył mnie całunem i unieruchomił. Może miałem być świadkiem jego tryumfu? Czemu nie - mogłem patrzeć i podziwiać jak pożera kształty, gasi kolory, jak płoszy gołębie nawykłe do szukania pokarmu między ludzkimi sylwetkami, które pochłonięte architekturą gubiły okruchy dopiero co kupionych potraw.

Intrygujące, że w takim mroku trudno mówić o odległości, bo można w nim wydzielić jedynie TU - czyli wszystko co daje się ogarnąć wzrokiem i dotykiem - oraz TAM - czyli wszystko inne bez względu na nieistniejącą skalę odległości. Tymczasem TAM słyszałem kroki, które zdawały się zbliżać, czyli można skalować odległość w ciemności. Wytężałem wzrok i słuch. Ciekawość przeważała nad niepokojem. Kroki były zdecydowane, konkretne i kobiece. Podejrzewałem to bo obcasy wydają inne dźwięki - nawet od podkutych oficerek. Złapałem się na tym, że do rytmu tych kroków dorobiłem melodię i nuciłem ją korzystając z akompaniamentu. Rytm był coraz głośniejszy i bliższy, więc i ja śpiewałem odrobinę głośniej, Nie spodziewałem się po sobie takiej odwagi, lecz zapewne zaraziłem się od mroku i stąd moja ekspresja. Cisza sprawiła, że pojawiające się w niej kroki znaczyły świat perforując noc niczym overlock dżinsy. W końcu dotarły do mnie. Czarno odziana kobieta wyciągnęła do mnie dłoń i poszliśmy. Do TAM. 

sobota, 14 grudnia 2019

Morze

Skały przybyły tu pierwsze. Magia okolicy sprawiła, że pozostały, rozsiadając się na stoku blisko siebie. W przeciwieństwie do ludzi grzane słońcem i smagane wiatrami pojaśniały niemalże do bieli. Towarzystwo borowin i wrzosów nie stanowiło dla nich konkurencji, dodając tylko uroku. Bardziej nieufne drzewa pojawiły się dużo później, skuszone majestatycznym spokojem. Kolonie sosen stanęły poniżej kryjąc się przed wiatrem u stóp skał. Niektóre brały ślub z piaskowymi grzybami tuląc się wzajemnie na wieczność. W miłosnym uniesieniu drzewa gięły się na wszystkie strony, by jak najmocniej czuć szorstki dotyk fantazyjnie ukształtowanych przez naturę partnerów. Część skalnych postaci naruszona zębem czasu krwawiła piaszczystymi poletkami z szacunkiem omijanymi przez niższą roślinność. Ślady przegranej walki z erozją można było dostrzec również wśród kolonistów. Wielkie piaskowe bryły w pośmiertnej konwulsji stoczyły się pomiędzy sosny, gdzie śpią otulone całunem mchu. Płynący jeszcze niżej strumień nucił wesołą melodię, a iskierki śmiechu odbijał w słonecznych refleksach. Wszędobylski wiatr pieścił sosny i pohukiwał na niewzruszone olbrzymy skalne. Wąska, kamienista ścieżka eksploratorów ciągnęła się klucząc w tej oazie spokoju odsłaniając wciąż nowe oblicza okolicy. Wznosiła się i opadała. Po kolejnym zwrocie minęła skalny obelisk, za którym zmieniał się krajobraz. Pojawiła się świerkowa i sosnowa dziatwa, ciekawie rozglądające się ze swoich stanowisk. Pomiędzy nimi, niczym lawina lub górski potok torował sobie drogę piaszczysty trakt niestworzony ludzką ręką, ni też ludziom potrzebny. Sens jego istnienia znany jest chyba wyłącznie stwórcy. Szeroki, pofalowany, mógłby śmiało konkurować z niejedną nadmorską plażą. Plecak rzucony niedbale na skraj drogi, ciepło rozgrzanego słońcem piasku, imitujący morskie fale szum pobliskiego starodrzewu...Pośród tego majestatu i ciszy, stworzonej dla zmysłów wystarczyło na chwilę przymknąć oczy. Nieskończenie prywatne morze. Dla każdego. Osobisty, wyśniony Rewal, Mikołajki, czy Jastarnia.

piątek, 13 grudnia 2019

Omen

Krew na piasku...
Noszę w głowie ten obraz od więcej niż tygodnia i wciąż nie wiem, co miałby oznaczać. Krew wsiąkająca w suchy, żółty piach, który zdaje się nie mieć końca. Pustynia? Brzeg morza z łatą piachu, żeby ptaki mogły odpocząć w trakcie sezonowej migracji? Nie wiem. Nie wiem, ale obraz budzi mój niepokój i sprawia, że pocą mi się dłonie, a wzrok zaczyna biegać i straszyć mnie fatamorganami, od których tętno rośnie do niebywałego cwału. Chyba tylko niemowlęta przed poczęciem mogą w podobnym pośpiechu spożywać życie z łona matki. 

Piach. Mdło żółty, bardzo drobny i nie stanowi przeszkody. Posoka wsiąka cicho i zostawia jasnoczerwonego kleksa, który płowieje od słońca. Pewnie tak samo wsiąka morze, gdy wiatr pchnie je na plażę. Czasem osiądzie brudną, tłustą pianą, która bezgłośnie pęka w kolejnych bąblach, aż zniknie zupełnie. Czerwone na żółtym zdaje się nieść uczucia ciepłe, przyjazne niemal jak malarska abstrakcja, której tylko poeta potrafi wymyślić imię, tytuł czy znaczenie. 

Boję się, bo nie wierzę podświadomie w ową dobroć obrazu, coś mnie ostrzega, że widzenie niesie wartości negatywne. Wzrokiem przeskakuję mijane po drodze piaskownice, a kupka piasku na chodniku przygotowana, by wymieszać ją z cementem sprawia, że pokrywam się gęsią skórką i odruchem przyspieszam krok. Dopiero gdy piach staje się wspomnieniem wypuszczam powietrze z płuc. Okropnie dyszę. Psychoza urojonego strachu przed czymś nieokreślonym sprawia, że nie potrafię podlać kwiatów w skrzynkach na balkonie, choć jest w nich jedynie ziemia torfowa - ciemna, włóknista i tłusta, zaprzeczająca wszystkiemu, co może kojarzyć się z piaskiem.  

Ukrywam się w przestrzeniach twardej cywilizacji. Beton, szkło, kamień, asfalt. Wszystko, co oferuje w swym bogactwie miasto. Szerokim łukiem omijam budowy i place zabaw, by nie popaść w histerię. To trudne ale nie graniczy z niemożliwym, a przecież każdy ma jakąś fobię. Moja właśnie mi się przyśniła wżerając się we mnie jak kleszcz wiecznie spragniony. Unikam, żeby nie karmić jej niepotrzebnie. Może minie, a jeśli nie popadnę w nałóg, w obłęd lub znajdę rozwiązanie. Chwilowo tchórzliwe chowam się, żeby zagłuszyć trwogę. A nuż się skończy?

Alkohol rozpina mi guzik koszuli, kołysze krok, ale nie pozwala zapomnieć. Idę pijany, bujając się niczym na morzu. Moja zmora szepcze mi do ucha, że nawet morze odpoczywa na plaży... Słyszę głośne trzaski. Z trudem rozpoznaję strzały z broni palnej. Ktoś szarpie mnie za ramię i ciągnie gdzieś przystawiając do głowy lufę gorącą od gazów spalonego prochu. Wbija mnie w fotel samochodu i zanim krzyk wydobędę jadę - nie wiem dokąd - pośród krzyków trzech zamaskowanych osób. Próbuję coś powiedzieć, ale lufa w ustach nie pozwala na nic więcej poza bełkotem. Samochód zatrzymuje się nagle. Ten, który siedział obok mnie kopniakiem wypycha mnie na zewnątrz. Kiedy ręce dotykają ziemi słyszę i czuję jednocześnie jak moje ciało perforują metalowe kule. Leżę i zdycham. Krew płynie cicho bez afiszowania się.
Unoszę powieki... Piach... Żółty… Suchy...
Już się nie boję...

czwartek, 12 grudnia 2019

Kot

W stężałym przedświcie podwórzem wędrował kot szary jak wylegująca się, wszędobylska noc. Szedł powoli. Cicho i ostrożnie jak potrafią koty. Nie musiał się wysilać - miał tę ciszę zakodowaną w genach i choćby chciał pewnie nie udałoby mu się trąć strun rwetesu. Zmierzał w stronę pękatych stalowo-szarych śmietników. Najwyraźniej zwęszył w nich śniadanie. Tłuste szczury musiały walczyć z wronami o lepsze kąski - kot nie pogardziłby żadnym. 

Dachowiec zatrzymywał się co chwilę, pantografem ogona czepiając się niesłyszalnego niepokoju. Cierpliwość kocia jest wręcz legendarna - potrafią rozłożyć każdy krok na elementy składowe i wetknąć pomiędzy nie pokaźną chwilę bezruchu. Ten obserwował ciemne prostokąty okien, gdyż ludzie są nieobliczalni i potrafią wstawać bez powodu w środku nocy, palić światło gapiąc się w mrok. Potrafią wsiąść w śmierdzące spalinami auto i kręcić się w nim po mieście bez celu i bez sensu, jakby utylizowali czas nocy.

Nim odszedł do śmietnika marszcząc pyszczek, z którego wystawały ostre szpilki kłów, o kominy i anteny oparło się zapuchnięte, pryszczate słońce i ziewając wściekle usiłowało wspiąć się na jeden z dachów. Blade, pożółkłe szczypnęło w ogon gołębia, który zagruchał trochę po pensjonarsku i odfrunął na gałąź miłorzębu pozbawionego liści. Tam czekał na kolejną zaczepkę. 

Słońce dostrzegło kota i objęło go swoim zaspanym wzrokiem. Po podwórku wiatr zaszeleścił liśćmi wierzby schnącymi na skrajach kałuż, a po klepisku zaczął przechadzać się drugi drapieżnik - cień kota. Ten szedł jeszcze ciszej przystając, by tej ciszy posłuchać. Przestałem oddychać, a puls zdał mi się wojskowym werblem na defiladzie. Cień kota popatrzył na mnie z wyrzutem i wrócił do swoich spraw. Patrzyłem jak odrywa się od kota, który z chwilą utraty kontaktu z cieniem padł martwy i stanowił już tylko szarą plamę, wypukłość na rozwłóczonych nocą śmieciach, posiłek dla padlinożerców, jacy czaili się w ukryciu. 

Cień rozglądał się nieustannie. Szukał. Wyglądało jakby kocie futro miało być przynętą. Zaintrygowane słońce wspięło się na palce, by popatrzeć, ale cień kota umknął za pień wierzby, minął śmietniki i wskoczył pomiędzy kratami w piwniczne okno. Wewnątrz... Na dawno nie bielonej ścianie nieobecny węgiel wymalował pasmo górskie z siodłami przełęczy i łagodnymi szczytami bardzo starych wzniesień. Cień szedł w stronę ściany jakby tam zamierzał odpocząć. Po drodze niczym krople rtęci dołączały do niego cienie martwych szczurów, bezdomnego psa, paru ptaków. Plama zatraciła już kształt kota i gęstym, ciemnym kisielem rozlała się po podłodze. Niechybnie czekała by pożreć następny cień na tyle nieroztropny by zawitać do piwnicy. Położyła się i czekała. Cierpliwie. Jak kot.

wtorek, 10 grudnia 2019

Przyszłość?

Maszyna wypluła kolejne szczenię. Świeżo wygrawerowany w delikatnej skórze kod kreskowy naznaczył je na całe życie niezawodnie. Nikt mu nie powie, że podskórnie ma wszczepione dwa inne na wypadek, gdyby życie sprawiło, że zewnętrzne znamię przestanie być czytelne. Co prawda większość urządzeń służących do odczytu niemal siłą bezwładności aktualizowała czytelność poprawiając niedoskonałości kodu, gdy ciało rosło i nabierało masy, ale wypadki chodzą po ludziach i maszyny nie chciały zostawić przypadkowi szansy na wprowadzenie choćby drobnej niepewności.

Nawet Cyganie opierający się wszelkim próbom ucywilizowania zostali spenetrowani i pośród głośnych lamentów, i licznych noży błyszczących złowrogo zostali napiętnowani. Władza nie lubiła anonimowych obywateli. Pod pozorem, że kod zastąpi karty płatnicze, dokumenty osobiste, książeczkę zdrowia i Bóg wie co jeszcze w krótkim czasie objęła nadzorem całą populację. Szczenięta zamiast lekkiego klapsa otrzymywały grawerkę wielorzędowych pasków, a ich żałosny płacz przywodził na myśl szloch utraconej wolności. Nim uspokoiły się na matczynej piersi wewnętrze przedramienia puchło od gwałtu.

Przyglądałem się tępo i bezmyślnie, jak taśmociąg znakuje dzieci nie bacząc na ich płacz, czy popuszczanie moczu. Pierwsze dane zapełniały bazy, a ich ilość przytłaczała. Mało który wiedział choć połowę tego, co zebrały maszyny. Inwigilacja i nadzór. Kontrola i importowanie.  Kamery posprzęgane w ciągi ustawione w rytm prawdopodobieństw mogły obserwować i gromadzić informacje korzystając z algorytmów. Maszyny uczyły się błyskawicznie nawyków swoich podkomendnych. Zdawały się nie istnieć, nie brać udziału w życiu mas, ale to tylko pozór - doskonale zakamuflowany nadzór posunięty poza granice jakiejkolwiek intymności trwał ciągle. 

Ciała nie miały żadnych tajemnic, których urządzenia nie umiałyby odkryć robiąc to z premedytacją i żelazną konsekwencją. Przegryzały się przez analizę odruchów, żeby odczytać myśli zanim dojrzeją. Mogły zniewolić działanie ZANIM wystąpiło. Prewencja. Absurdalna, bo realizowana przed zdarzeniem mogła zakończyć się ubezwłasnowolnieniem, gdy ilość niepożądanych odruchów przekroczyła wartość krytyczną. Krnąbrne jednostki system eliminował poza oficjalnym światem tak dyskretnie, że otoczenie pozostało niemal nieporuszone i tylko drobny niepokój incydentu na chwilę zaburzał myśli postronnych, którzy coś dostrzegli - zmianę, bo przecież nie zanik.

Bezmyślnie wetknąłem w tryby coś metalowego. Zazgrzytało i taśmociąg stanął w miejscu. Nie wiem dlaczego, ale do torby spakowałem szóstkę szczeniąt, którym maszyna nie zdążyła scyfryzować ciał. Uciekałem zdając się na łut szczęścia, by wspólnie z moim bagażem zapłakać pod jakimś mostem, a potem pójść spać głodnym. Jutro... Jutro będę ich karmił. A później nauczę kryć się przed kamerami.

niedziela, 8 grudnia 2019

Karma

Sterczałem pod murem, gdzieś w centrum miasta zbyt dużego i zbyt bezwzględnego dla mnie. Patrzyłem, jak mija dzień i pośpiech wędruje we wszystkich możliwych kierunkach, a mnie nie zauważa nikt – dopóki trwam na marginesie rzeczywistości, z dala od witryn i konsjerży, pośród śmieci i bylejakości ukrytej przed bogatym wzrokiem, bo bogacze nie patrzą na zakamarki i nie pod nogami szukają własnej codzienności. Uczyłem się żyć i trwałem sobie cokolwiek leniwie i bez jakiegokolwiek szlachetnego celu, poza przetrwaniem, które na bieżącą chwilę wydawało się atrakcyjną alternatywą dla pozostałych możliwości, kiedy zobaczyłem ją. A może to ona mnie zobaczyła…?

Była piękna, jednak tą pięknością, która wzbudza niepokój i nie daje zapomnieć o czujności, nawet w chwilach uniesienia i zachwytu. Zupełnie, jakby się miało świadomość, że za plecami czai się już jej cień niedopowiedziany, ostrzący nóż na krawężniku granitowym, żeby za chwilę precyzyjnym, szybkim ruchem, otworzyć tętnicę szyjną, tnąc jednocześnie tchawicę na wskroś, w jednoznacznym, nieodwracalnym akcie odbierającym głos i skracającym życiorys do pojedynczej minuty.

Patrzyłem w oczy, w których błękit mieszał się z zielenią i szarością, w barwach zimnych jak grenlandzki szelf. A przecież twarz miała ozdobioną uśmiechem o tysiącu znaczeń, z których, jak każdy samiec potrafiłem wydestylować te pasujące do moich potrzeb i własnego rozumienia.

Poszedłem za nią jak ćma, jak niewolnik z żelazną obrożą na szyi, w którym bat dawno już stłamsił ostatnie odruchy niezależności. Prowadziła mnie palcem o paznokciach wyostrzonych tak, że mogła używać ich jak wykałaczek do wyjmowania oliwek z martini, albo kostek żółtego sera spomiędzy drobnych przekąsek stojących na stoliku. Prowadziła mnie biodrami rozkołysanymi bardziej niż kroki bosmana schodzącego na ląd wyłącznie w celu uzupełnienia zapasów trunku. Szpilki – oczywiście, że miała szpilki, cienkie jak włos, chromowane, unoszące pięty kilkanaście centymetrów ponad poziom chodnika.

Płytki chodnikowe drżały i dźwięczały strwożone, że pękną pod naporem wibracji tych kroków. Mężczyźni zwalniali i podświadomie oblizywali się na jej widok, pompowali klatki piersiowe nadmiarem powietrza, mniej dyskretni poprawiali rosnące członki napierające od wewnątrz na zamki błyskawiczne spodni. Łydki w pończochach zwiastowały wszystkie kręgi piekieł i niebios, niedopowiedzianą granicę pomiędzy końcem jednej, a początkiem drugiej, czarnej, delikatnej materii, dyskretnie lecz kusząco skrywającej się pod spódniczką wystarczająco krótką, do snucia fantasmagorii.

Szedłem wiedziony zapachem jej perfum zmieszanych z mikroskopijnymi perełkami potu za uchem i naturalnym aromatem włosów rozsypanych po letniej bluzce, jakby usiłowały przykryć „zapomniany” biustonosz, pod którym zakwitły pestki wzwiedzione podmuchem wiatru, lub pieszczotą materiału. Męski wzrok zmasowanym atakiem przechodniów usiłował przepalić materiał tej bluzki, lecz chyba tonął w wirach, wsysany w dolinę pępka, któren dna chyba nie miał wcale.

Czułem aromat, stawiający pod znakiem zapytania męski rozsądek, cywilizacyjne nawyki, odbierający ostrość widzenia i zdolność do abstrakcyjnego myślenia, jednoczący się wokół lędźwi, instynktów i pożądania bardziej gorącego niż islandzkie gejzery i bardziej spienionego od nurtu wokół wszystkich katarakt wodospadu Wiktorii.

Wzięła mnie wprost z ulicy, jak gazetę reklamową, jak promocyjnego balonika reklamującego usługi bankowe, czy też miejską inicjatywę. Wyciągnęła tę swoją dłoń w moją stronę, a ja nawet nie wiem dlaczego, skąd w niej mniemanie, że zechcę i skąd potrzeba, żeby mnie posiadać, zniewolić wzrokiem – samym zapachem zniewolony zostałem, a pośród tego wzroku, w którym wszechświat wydawał się małą, osraną piaskownicą… nie znalazłem w sobie sił, żeby odmówić. Byłem głodny, spragniony i stęskniony. Potrzebowałem jej. Nawet nie umiem powiedzieć jak bardzo jej potrzebowałem, ale pojawiła się i namaściła moją obecność drobnym gestem, niesłyszalnym, ledwie zauważalnym – ale dla mnie czytelnym, jakby powiedziała – jesteś mój i będziesz teraz szedł obok mnie choćbyś miał zdechnąć z wysiłku.

Mijaliśmy mężczyzn wyprężonych wzwodami błagającymi o spełnienie, mijaliśmy kobiety patrzące z nienawiścią, plujące z odrazą, jakby chciały zademonstrować pogardę dla mojej pani, mijaliśmy młodzież wulgarną tak bardzo, że duchowny mijający nas, gdy usłyszał ich słowa rozpoczął mantrę bezgłośnej modlitwy w intencji zbłąkanych duszyczek, a jego wargi układały się w psalmy i hymny wielbiące jego pana – oby nie nadaremno.

Szliśmy deptakiem, wolnym od samochodowego ruchu, lecz przecież tak życiem tętniącego, gęstym od dzieci, tubylców i turystów, że tło emocjonalne wymieszane było bardziej niż kapusta w łazankach. Pilnowałem, żeby się nie zgubić, żeby nie stracić łączności z ową boskością, a jej pośladki stały się dla mnie latarnią morską, za której światłem zmierzałem do nieznanego mi jeszcze portu. Wiem – śmieszny jestem w tej swojej naiwności, widzę przecież, jak bardzo mnie lekceważy, jak pogardliwie traktuje, lecz zauważyła mnie – właśnie mnie i powiedziała do mnie „chodź!” Do nikogo innego, tylko do mnie, a ja się zgodziłem i narzekać teraz byłoby niegodziwością wielką.

Szliśmy mijając rynek i zagłębiając się w mniejsze, bardzo wiekowe uliczki, o elewacjach zdobionych aniołami i płaskorzeźbami tak licznymi, że turyści w zachwycie tracili czucie w napiętych karkach zanim policzyli te wszystkie gryfy, lwy, orły i niedźwiedzie. A my szliśmy – ona, niczym przewodnik stada i ja – już nie obok, lecz za nią, bo trotuary zbyt wąskie nie wystarczały, żebym się zmieścił. Nagle zatrzymaliśmy się, a ona wypielęgnowanym palcem pokazała mi kościelny mur i powiedziała:
- Zaczekaj tu na mnie.

Nie pytała, nie prosiła – rozkazała mi trwać, a ja zostałem, posłusznie kryjąc się w cień i chłód ściany z wilgotnych cegieł. Weszła do hotelu zostawiając mnie na czas nieokreślony, więc nawet ruszyć się bałem, że ją przegapię, kiedy wyjdzie wreszcie. Czas mijał i słońce pokonało sporą część podniebnej drogi i już świeciło na tę ścianę, pod którą skryć się próbowałem, z oka nie spuszczając hotelowych wierzei. Słońce kroczyło dalej, bez wahania opierając się o attyki kamienic, by stoczyć się po stromiznach dachów, wynaturzając ludzkie cienie i czyniąc je gigantami.

Trwałem napiętnowany jej palcem, usiadłem pod tym murem, czując zmęczenie i monotonię niezmienności. Znudziło się już podglądanie przechodniów, rozpoznawanie aromatów z kafejek, czy wymyślanie psot niespełnialnych – gdybym był sam, zapewne część z nich zrealizowałbym, bo przecież nie po to się psoty wymyśla, żeby niespełnione umarły w zapomnieniu. Ale tu i teraz byłem przypięty palcem, jak kajdanami do muru i nie mogłem się oddalić. Miałem czekać, więc czekałem.

Wyszła wreszcie. Zdecydowanym krokiem pokonała te kilka schodków dzielących wnętrze od zewnętrza, przeszła uliczkę z kocich łbów klnąc bardzo dyskretnie, kiedy iglice jej butów ślizgały się na wypolerowanym na półokrągło granicie i podeszła do mnie. Nie zapomniała, że czekam. A ja czekałem i radością zdążyłem umalować całą swoją postać, żeby wiedziała, że ja również nie zapomniałem i dotrzymałem słowa – czekałem tam, gdzie mnie zostawiła.

Przyszła do mnie najpiękniejsza kobieta jaką w życiu widziałem, a ona ignorowała wszystkich wokół – tych starszych i całkiem młodych i szła do mnie stukając metalowymi obcasami i patrząc na mnie pośród myśli, które w niej grały jakąś ciepłą melodię. Przyglądałem się jej i usiłowałem opanować emocje, chciałem ją przeczytać do nagości, zanim się zbliży na odległość dotyku, więc wszystkie zmysły wysiliłem, zatrudniłem do pracy analitycznej…

Zmęczona wyszła – widziałem, zmęczona, chociaż gdzieś w niej czaiła się nutka czegoś mniejszego niż satysfakcja – może poczucie bezpieczeństwa, na które sobie zasłużyła. Perfumy pachniały już zdecydowanie mniej intensywnie, za to kropelki potu były ostrzejsze, bardziej wyraziste, gęstsze. Co z tego, że wodą spłukane i przykryte świeżą warstwą kosmetyków? Czułem wyraźnie, że jej ciało domaga się nie prysznica, a długiej, gorącej kąpieli w wannie. Czułem obce, mocne dłonie, na wszystkich zakamarkach jej ciała, a ślad męskiego nasienia drażnił mój nos dotkliwie. Na pończochach zauważyłem pojedyncze drobniutkie i już zaschnięte kropelki brukające czerń materiału.

Odezwała się do mnie, a jej głos nie dźwięczał jak wtedy, kiedy mówiła mi „zostań” – w głosie czuć było rezygnację i zmęczenie, takie oswojone, powtarzalne i przewidywalne – widać nie pierwszy raz wychodziła po tych schodkach…

Zły byłem, że jakiś obcy ośmielił się ją dotknąć i jeszcze nasieniem własnym oznaczył, jakby jego suką była i mieliłem w zębach przekleństwa, a zęby zaciskałem, żeby nie skowyczeć. A ona uśmiechnęła się do mnie smutno i powiedziała:
- Chodź, kupię ci biżuterię, chociaż wiem, że to zbędna fatyga. Teraz, kiedy jestem bogata mogę pozwolić sobie na rozpieszczanie ciebie, bo ty będziesz mój już dożywotnio. I nigdy bezdomny.

Zgodziłem się natychmiast, żeby się nie rozmyśliła. Zgodziłbym się na wszystko, o co mogłaby mnie poprosić, a takiej łaski nawet nie śmiałem pomyśleć. Zgodziłem się na nią całą, pocałowałem ją w rękę, zamerdałem ogonem i poszliśmy – oboje z mokrymi oczami - widać byliśmy sobie pisani.

sobota, 7 grudnia 2019

Lawina

Myśli chcą myśleć o tobie i zupełnie mnie nie słuchają, kiedy usiłuję przekonać je, że nie jest to dobry pomysł. Że nie czas, nie pora, a i miejsce nie sprzyja. Mogę sobie gadać, a one wciąż swoje. Otwieram oczy szeroko i pokazuję, jak niesprzyjające są warunki. Nic z tego. Uparte jak osioł robią swoje, mnie lekceważąc tak dokładnie, jakbym nie istniał.

Naiwny. Myślałem, że jestem panem własnych myśli i tylko nocą, kiedy zmęczenia poluźnię wędzidło dobiegają do mnie koszmary i sobie-panki. Gdy noc czarna, a oczy zamknięte, przez nos i uszy wślizgują się niepostrzeżenie obce obrazy i światy niemożliwe, by pobuszować we łbie i zawrócić w głowie, odwieść od wszystkiego albo skusić na owoc, nie tyle zakazany, co absurdalny.  Czasem skopuję co zuchwalsze sny i palce im wrażam w oczy, żeby mi odpuściły i poszły precz, lecz potrafią złapać za gardło i wtedy ślinię się w bezdechu szukając ratunku. 

Ale w dzień? Niebywałe! W  świat krzyczący śmierdzące hałasy się wypuszczam i rozbieganym wzrokiem wypatruję niebezpieczeństw, węszę smrody i aromaty, kluczę, by zgubić pościg wściekłej watahy i gnam do jakiegoś celu, mniej lub bardziej uzasadnionego, a tu myśli przegryzają się przez podświadomość i kołaczą we łbie, klekoczą jak bociany wiosną, żeby przypomnieć okolicy, że już są.

Sam już nie wiem czy się wstydzić, że taką swobodę toleruję, czy pozwolić na ciąg dalszy, skoro i tak nie zdołałem schwytać owych myśli i stłumić je, przekonać, by poczekały stosownej chwili. A one pasą się moim niezdecydowaniem i wypływają na wierzch niczym tłuste oka w rosole, a każda myśl wpatrzona w ciebie kołysze się i rośnie w siłę. 

Próbowałem zagadywać, ignorować, zasypać stosem innych - tych błahych lub bardzo poważnych. Nic z tego. Radzą sobie równie dobrze jak nasiona w żyznej glebie, kiedy tylko majowe słońce zacznie im szeptać obietnice. Jeszcze trochę, a wszystko kojarzyć się będzie z tobą, bo myśli potrafią dokonać niezwykłej ekwilibrystyki, żeby widziane przetworzyć na własny użytek. 

Dziwnym byłoby, gdybym gestykulując sam sobie rację wykładał, więc ręce w kieszenie pcham i ust pilnuję, żeby słowotokiem nie zakwitły. Twarz staram się unieruchomić , ubrać w pozory i zobojętnić, lecz dlaczego... sam nie wiem. Jakby wstydem były myśli o drugim człowieku. 

Czytam. Pastwię się nad rzędami liter. Usypuję z nich stos ofiarny, gdzieś we mnie i gromadzę je podobny wiewiórkom utykającym nadmiar łakoci, gdzie tylko się da, bo zima przecież przyjść kiedyś musi. Utykam słowa i zdania. Myśli wielkie, a nawet banalne. Cieszę się, gdy słowa potrafią porwać mnie gdzieś, gdzie jeszcze nie byłem i wracam stamtąd z myślą, że dobrze byłoby wrócić tam z tobą. Pokazać znalezione, pochwalić się, albo podzielić. Najlepszy obiad w samotności traci na aromacie. A przecież czytam sam, z braku ciebie.

Strumień świadomości - nie wiem kto pierwszy użył tego określenia, lecz wiem, kto mnie namówił, abym skosztował tego dania. Raz, potem setny, aż weszło w krew i rosło sobie bez udziału świadomości. Skąd wiedzieć miałem, że strumień lawiną się stanie niepowstrzymaną i toczyć się będzie wciąż szybciej, i mocniej, i dźwięczeć będzie mosiądzem kościelnych dzwonów na trwogę, gdy myśli stłoczone, niespokojne runą w dolinę, grzane jedną ideą i jednym motywem? Łapię się na myśli zalążku, że teraz ów strumień rozbudzony nie potrzebuje już papieru. Toczy się bezwstydnie we mnie i ujścia szuka lub sprzymierzeńca. 
Znowu słowami kryję znaczenie - ciebie szuka. Bo tam znajdzie ukojenie.

czwartek, 5 grudnia 2019

Głód życia

Ćma mierzy nieskończoność sufitu drobnymi kroczkami, podpierając się nocnym skrzydłem. Idzie miarowo, niespiesznie przeskakując pęknięcia w tynku i szuka czegoś najwyraźniej. Jeszcze nie rozpoznaję celu jej wędrówki, lecz wzroku oderwać nie potrafię, kiedy półmrok przecina azymutem, kierując się w najciemniejszy narożnik pomieszczenia. Ucieka od okna i ostatnich, mizernych świateł o barwie dojrzałego miodu z gryki, które nawet nie potrafią cieniem zarazić ścian. Może to nie światło, a jego negatyw? Światło zachowuje się bardzo stabilnie i w kwestii cienia jest nieubłagane, więc to, co mrok rozprasza, światłem być nie może.
Ćma, pozbawiona moich dylematów podąża niespiesznie w narożnik, gdy ja spętany w kokonie, pocę się kwaśnym smrodem, który tężeje we mnie i zdaje się widzialną smugą unosić w stronę okna. Tylko czekać, aż skuszę naturę, żeby zainteresowała się pożywnym aromatem i przyszła po mnie. Kompletnie bezbronny, mogę najwyżej gryźć, choć cywilizacja oduczała ludzkość zagryzania wrogów tak długo, że teraz do gryzienia służą ludziom wyłącznie sztućce, a ciepłe, żywe mięso jest szczękom nieznane całkowicie. W Deszczowym Lesie, albo w odległej Amazonii, czy w świecie Pigmejów, jeszcze żyje może jednostka pamiętająca słodki smak mięsa, które nie zdążyło stężeć pośmiertnie i wije się w ustach wciąż żywym nerwem mięśni i ścięgien. Jednak nie we mnie i jeśli natura tutaj przydrepcze, z niepohamowanym łakomstwem sączącym się ślinotokiem spomiędzy zębów - nie wiem, co zrobię. Może przerażenie unieruchomi mnie i będę patrzył, jak pożerany żywcem znikam w żołądku i szczękach głodomora, notując podświadomie zadowolenie rosnące w oczach, kiedy błoga sytość napełni mu trzewia. Mną! Wciąż żywym i bezradnie patrzącym na potworną ucztę.
Nie… spokojnie… nie pozwolić panice na rozciąganie wizji, bo już czuję pot na plecach, a pęcherz nie wytrzymuje ciśnienia i wewnątrz kokonu rozpływam się ciepłem chwilowym i wonią, która dzikości na zewnątrz skojarzy się jednoznacznie. Posiłkiem czekającym na najszybszego, bo pozostali zastaną już opróżniony stół, z resztką kości do ogryzienia. Przybędzie owa dzikość pospiesznie, śliniąc się i tłocząc, głośno udowadniając rozmaite przewagi, a ja… w kokonie… spowity całkiem w bezruch, woniejący strachem i histerią… Nie! Konieczne zmienić tok myślenia. Niechby nawet tę ćmę obserwować i stamtąd szukać wsparcia lub tylko wskazówki.
Ćma wędrowała niezmordowanie raz podjętym kursem i zupełnie nie zwracała na mnie uwagi. Szła własnym życiem tam, gdzie instynkty ją gnały, a ocean sufitu nie przerażał jej wcale. Wiatr znalazł jakąś szczelinę, czy niewidoczny dla mnie otwór w murze, bo przyszedł z wizytą i rozkołysał mnie, jak balonik dziecka ręką niesiony ze szczebiotem podczas niedzielnego, rodzinnego spaceru. Kołysałem się niezbornie, nie jak wahadło, nie jak ramię metronomu, ale jak suchy liść cyklonem z ziemi podniesiony, który każdym drgnięciem pętlę nieprzewidywalną powiela, ruchem składającym się ze zbyt wielu łuków, aby opisać go niechby najbardziej nawet skomplikowanym wzorem matematycznym. Ja również wiłem się w objęciach podmuchu, kręciłem i drżałem, a jedyną stałością był punkt zaczepienia. Wysoko nade mną, w tej ciemności świetlistej, nić zakotwiona mocno, trzymała mój kokon jak stalowa lina, śpiewająca pod dotykiem wiatru, lecz pewna swojej siły ani myślała pęknąć. Owszem wyciągnęła się sprężyście, ugięła, skręciła mocniej, by z jeszcze większym impetem odwinąć się i zawrócić mi w głowie wirem niepohamowanym, zabierającym oddech i świadomość. Żadna karuzela nie wymęczyła mnie tak bardzo, nie zabrała z żołądka wszystkiego do samego dna, aż pusty zupełnie protestował spazmami pozostawiającymi ból gardła i skurcze niszczące mięśnie.
Zemdlałem wreszcie, a wiatr znudził się chwilową zabawką i poszedł sobie zostawiając mnie pokonanego, wiszącego na tej niewidocznej nici, która aż do ciemnego nieba sufitu sięgała i tam wczepiona w hak, w pęknięcie, w zadrę struktury podtrzymywała lepkie, klejące jajo, z wnętrza którego wystawała mi głowa zwieszona, z twarzą ubłoconą własnymi rzygowinami. Kokon, jak konserwa żelaznej racji w chlebaku żołnierza, jak przetwory w spiżarni zapobiegliwej gosposi, żeby w chwili potrzeby apetyt posiadacza zaspokoić i błogością wypełnić żołądek, aby przetrwać kolejny poranek, dobę, tydzień…
Nie wiem jak długo wisiałem nieprzytomny, lecz gdy się ocknąłem, ćma zbliżała się już do brzegów oceanu i bez najmniejszego wahania dążyła w kierunku trzech granic, w punkt wiążący ściany z sufitem. Kiedy doszła wreszcie, zaczęła składać tam jaja przyklejając je starannie do szlabanów krawędzi i otulając je wydzieliną tkaną wprost na nich. Kolejne kokony – pomyślałem. Kolejni niewolni w tym samym pomieszczeniu, lecz one przecież dla własnego dobra opatulone, żeby w cieple mogły rosnąć, żeby bezpiecznie przetrwać czas, w którym nikt nie będzie w stanie dbać o ich rozwój, o trwanie, żeby cud narodzin mógł się spełnić.
Ja tymczasem skrępowany jak egipska mumia, jak żywy baleron wisiałem pod sufitem świeżym mięsem. Nawet nie kruszałem, lecz dojrzewałem. Niczym królik w klatce, albo indyk na święta hodowany. Kokon już sterany mną, nie świecił srebrem wyschniętej śliny, bo zdążył okleić się moimi sokami, okurzyć drobinami przez wiatr przyniesionymi. Czułem wielkie pragnienie. Większe od głodu, chociaż pusty żołądek skamlał całkiem bezwstydnie o cokolwiek, czym mógłby wypełnić pustkę, o masę, co kwasom da zajęcie. Pożarłbym nawet tę ćmę i jej jaja, gdybym mógł je dosięgnąć ustami, językiem, ale nie – zbyt daleko. Rozważnie wybrała miejsce, w którym życie ma zakwitnąć i poza zasięgiem mojego apetytu zostawiła jaja. Teraz sama przycupnęła zmęczona miotem, urządzaniem sypialni dla przyszłego potomstwa i śpi tam, a skrzydła drżą jej z wysiłku. Śpi mrużąc oczy przed światłem-nieświatłem, przed mrokiem bezcieniowym i zdaje się emanować wielkim zadowoleniem. Słusznie zapewne, bo miejsce bezpieczne wybrała i spełniła się w łańcuchu życia, więc odpoczynek uzasadniony bardzo.
A ja? Może dlatego wiercę się niespokojnie w objęciach kokonu skrępowany, bo ja jeszcze nie? Bo nie przedłużyłem łańcucha i nic po mnie nie zostanie, a nadzieja, że życie dostarczy mi kolejną szansę na zbudowanie sypialni dla potomstwa, kurczy się we mnie w tempie zastraszającym. Panika znów chwyta mnie za gardło i wyję, drę się opętańczo, aż ćma podryguje w rytm zaburzenia niesionego falą głosową i zwielokrotnioną odbiciem echa od wszystkich ścian i złowieszczym chichotem kumuluje się na jej skrzydłach wprawiając je w gasnącą falę zaburzenia.
Otworzyła oczy i patrzy na mnie zdumiona. Zapewne nie rozumie, skąd we mnie tyle gniewu, może nawet myśli, że drę się, bo nie mogę się uwolnić, że wykluwam się z tego kokonu i głowa już na wierzchu, a reszta wyjść nie ma sił i krzyczę błagając o pomoc. Tak! Tak właśnie krzyczę! Przyjdź i mi pomóż! Przyjdź i rozewrzyj te nici poplątane, posklejane w jedną całość splecione z mocą ponad moje siły. Przyjdź i mnie uwolnij ćmo! Rusz się! Chodź wreszcie, przecież widzisz jak męczę się, jak sobie nie radzę, a ty się wylegujesz i w nosie masz skargi, które odbijają się od ścian i sufitu i patrzysz tak beznamiętnie, kiedy ja tutaj… rozpłakałem się…
Rozpłakałem się w głos, a łzy spływały przez policzki i tonęły w splotach kokonu zostawiając bruzdy w kurzu porastającym ten kokon. Może wydawało mi się może to było tylko złudzenie, jednak dostrzegłem zarodniki mchów pierwszą zielenią osiedlające się gdzieś niżej, gdzie przepociłem własnym moczem powlokę, a mech zbiera tę bezpańską obecnie wilgoć i zamienia ją w życiową energię. Staję się źródłem życia dla mchu, pożywką, na której przyroda buduje przyczółki, żeby rozwinąć się w biologiczną ciągłość przyszłości. Nie zmarnuje się nic, śmieci nie istnieją – wszystko jest pokarmem, paszą, nawozem. Wszystko – cały ja również i każdy mój atom zostanie strawiony, przeżuty, wymemłany i odarty ze składników odżywczych, a reszta legnie w ziemi i stanie się nią właśnie, żeby masą własną stanowić okrycie i schronienie dla nieprzeliczalnej drobnicy. Każdy mój gram wpadnie w końcu pomiędzy ziarnka kwarcu i rozpuści się spływając deszczem i osiądzie ławicą tworząc laguny wygładzone słońcem, wodą i wiatrem.
Patrzę, jak staję się jutrem w niewoli kokonu, który mocniejszy ode mnie wolą swoją mnie spętał i powstrzymał moją teraźniejszość. Zepchnął mnie w historię, bo ja już nie żyję, skoro wydostać się nie potrafię. Nie żyję, skoro sił mi brak, aby walczyć i wydostać się. Nie żyję i życiem własnym świata już nie naznaczę, bo nie spłodziłem potomstwa, a teraz nawet nadzieja gaśnie i strach podpowiada brutalną prawdę – jestem nawozem. Jestem pokarmem dla żyć, które silniejsze są, które będą trwać, rozwijać się i mnożyć. Moim kosztem. To ja im dostarczę energii, ja będę spichlerzem, do którego przyjdzie życie po siłę. Po jutro. A mnie jutro zapomni. Strawi i zapomni.
Mógłbym kląć, ale co to zmieni. Patrzę na ćmę i sam nie wiem, czy śmieje się ze mnie, czy otaksowała mnie wzrokiem, czy już może przyjść do mnie na posiłek. Może szacuje szanse, może liczy, czy ryzyka jestem wart. No chodź! – wrzasnąłem buńczucznie. – chodź, to się policzymy! Jakiż głupi byłem krzycząc… przecież jej się nie spieszy. Poczeka i przyjdzie, kiedy zabraknie mi sił aby powieką ruszyć i będzie wypijać moje oczy, a burczenie jej brzucha stanowić będzie tło uczty, na której ja będę jednocześnie talerzem, kelnerem i potrawą. Toaletą również będę podczas biesiady, a gdy się skończy zostanę wspomnieniem wielu sytości. Stanę się ojcem chrzestnym wielu dobrze odżywionych istnień, czkawką przesytu i potrawiennym gazem wonnym ulatniającym się beztrosko z anonimowych organizmów.
Kalkuluję, szukam opcji, oszukuję się wieloma nadziejami, że przyjdzie ktoś i uwolni, że moje więzienie rozstąpi się niczym Morze Czerwone przed Izraelitami i wypluje mnie na wolność, żebym śmiał się wspomnieniem tej katastrofy. Jak łatwo jest wlać w siebie cień nadziei jednym „gdyby”… A nadzieja jest wojownikiem, którego pokonać nie sposób. Może przegrać, może zniknąć wraz z życiem, ale pokonać się jej nie da – jak wieczny kaganek tli się i znajdzie rozwiązanie trzymające się życia kurczowo wbrew logice, faktom, matematyce. Wbrew każdemu ze ścisłych przedmiotów trzyma się kurczowo głowy i jeszcze wiarę próbuje przyciągnąć do siebie, żeby ją wsparła.
Wierzyć mam? Nadzieję mieć? Ale na co??? Czym ją podeprzeć, skoro sytuacja wydaje się tak jednoznaczna. Siły uciekają coraz szybciej, kokon mocą swoich nici odbiera krążeniu odwagę penetrowania głębiej ukrytych członków. Czym podeprzeć ową nadzieję? Przyjdzie ktoś i uwolni? Kto? Skoro nikogo nie widać i nawet na mój poprzedni krzyk krwią nabiegły nie pojawił się nikt. Tylko ta ćma, która (mam już teraz przeświadczenie) oblizuje się lubieżnie i czeka, aż będzie mogła w spokoju delektować się moimi tkankami. Wiem, że przyjdzie nim zdechnę. Że zacznie mnie zjadać żywcem ciesząc się suto zastawionym stołem, zanim zbiegną się większe i bardziej bezwzględne organizmy. Ona już czeka na mnie i nieomal słyszę, jak ślinę przełyka.
Szukałem w głowie rozwiązań, starałem oderwać myśli od absurdu sytuacji i przestałem spoglądać w wielkie oczy czającej się na ciepłe mięso ćmy. Szukałem rozwiązań. Zupełnie, jakbym rozwiązywał szaradę szachową, albo krzyżówkę. Podstawiałem strategie, wymyślałem ciągi dalsze i konsekwencje. Bredzę… Najwyraźniej bredzę - jakie strategie? Jakie ciągi dalsze? Litości… Pomysł, żeby wygryźć się z tego kokonu, albo zębami odciąć się z tej linki pod sufitem zakotwionej i katurlaniem przenieść się pod okno w nadziei, że tam znajdę narzędzie, lub dłoń przychylną, ma być strategią? To czarna rozpacz, szczególnie, że nici zębami nie sięgam, a kokon w ustach zamiast pękać, to resztki wilgoci językowi odbiera. Dramat w trzech aktach i to z tragicznym końcem. Końcem mnie i moich pomysłów, równie udanych jak całe życie. Desperackie akty, których i tak nie uda się zrealizować mam więc za sobą, a przede mną ponura rzeczywistość – jestem ubezwłasnowolniony i bez pomocy z zewnątrz nadzieję mogę zgasić, jak niedopałek papierosa w kałuży.
Nie mam już złudzeń. Za to ucho przyniosło niepokój. Dźwięk cichszy niż domniemana wolność mogłaby przynieść, więc groźny. Powtarzający się rytmicznie, co jeszcze gorzej wróży. Próbuję się rozejrzeć i rozchylić w jakikolwiek sposób to podejrzane światło, które światłem być nie może. Ćma przestała się uśmiechać i mlaskać i albo mi się zdawało, albo zmrużyła oczy, żeby ukryć ich blask wilgotny. Dźwięk powielał się i natężał, czyli zbliżał się do mnie, lecz nie widziałem nic. Szarpałem się w tym kokonie, żeby obrócić się i zerknąć tam, gdzie plecy ślepe się wpatrują, ale nie udało się zupełnie. Bez wiatru, bez punktu od którego mógłbym się odepchnąć, wykonanie obrotu przekroczyło moje możliwości i kokon zadrżał tylko leciutko moim wysiłkiem sprowokowany. Dźwięk chciałem zdefiniować, żeby wyobraźnię ukierunkować na nadchodzące zagrożenie.
Z sumy wrażeń wytypowałem hipotezę – to kroki. A nawet wielokroki, coś, co nóg ma zdecydowanie więcej niż dwie. No, chyba, że to idą trzy-cztery osobniki. Małe stado. Sam nie wiem, co gorsze – jeden wielokrok, czy kilka par kroków? Wszystko poza zasięgiem wzroku i tylko uchem wychwycone, a moja bezradność poraża mnie wewnątrz kokonu i strach ogarnia zbyt wielki, żeby powstrzymać krzyk. Nie mam sił dłużej udawać, że walczę, bo ja nie walczę, ja umieram. Ja wręcz nie żyję, tylko jeszcze nie wydarzyło się to definitywnie. Los-sadysta wystawił mnie na próbę, żeby mięsko skruszało, we własnym wykapane strachu, żeby zmiękło i stało się zniewalająco słodkie i pachnące. Śmierdzę – dla mnie śmierdzę, lecz pamiętam głodny wzrok ćmy, która oblizywała się na mój widok i wiem, że temu życiu na zewnątrz staję się kulinarnym poematem, który dojrzewa i z każdą godziną staje się olśniewającym, skończonym dziełem poezji.
A teraz wielokrok niespieszny, tajemniczy i niewidzialny zbliża się poza wzrokiem i w moim kierunku zmierza, niosąc swój głód i własne plany, w których niestety będę czynił honory głównego bohatera sceny. Podejrzewam, że jedynej, którą w tym życiu zagram, bo podczas tej „ostatniej wieczerzy” ja będę posiłkiem. Sufit pociemniał, jakby reagując na istotę, która umilkła stojąc gdzieś za moimi plecami. No właśnie! Stojąc! Gdzie stał ów stwór? Na podłodze, czy suficie? Do podłogi bardzo daleko, ale i sufit wydaje się odległym, a ja czuję na plecach towarzystwo oczu pałających pożądaniem i obietnicą wyłączności.
Szarpnąłem się raz i drugi, gdzieś w trakcie mignęła mi w oczach ćma, skulona teraz jakaś i drżąca, cofająca się w zakamarek narożnika. Źle jest. Zdecydowanie źle, skoro ona się cofa, a jeszcze przed chwilą kontemplowała mnie jak menu w restauracji, to znak, że wróg mocniejszy, większy i bardziej bezwzględny. Taki, z którym nie pertraktuje się, tylko ogon pod siebie i uciekać natychmiast, żeby ocalić skórę. Nie dysponowałem taką opcją niestety. Ledwie ćmie pozazdrościć zdążyłem, kiedy na suficie przede mną pojawiły się olbrzymie porośnięte sierścią odnóża. Najpierw tylko dwa, a chwilę później kolejne dwie długie, nogi zaczepione w porowaty sufit równie pewnie jak koniec mojej smyczy. Obracałem głową na wszystkie strony, z pianą na ustach próbowałem kąsać i dosięgnąć czegokolwiek materialnego, żeby zębami odgonić od siebie to stworzenie.
Bezskutecznie. Gdzieś z tyłu coś ostrego przeszyło kokon i dosięgło moich pleców wbijając się gładko i bez wysiłku. Poczułem ból rozprutej skóry i palącą, rozlewającą się wilgoć napełniającą mój pusty żołądek treścią niespodziewaną. Sam nie wiem, co było bardziej oszałamiające – ów ból, który towarzyszył atakowi, czy żołądkowe wrażenia. Ja wciąż krzyczący, wiszący wewnątrz kokonu na nici wpiętej w sufit, zostałem wypełniony treścią. Zabić mnie miała? Rozłożyć tkanki, żeby stały się płynnym pokarmem? Czy uzdrowić i nakarmić? Wisiałem oszołomiony bólem, a kończyny włochate sprawdzały zawartość kokonu. Ja podobnie szukam po kieszeniach zapalniczki, kiedy pamięć zawiedzie, gdzie ją schowałem poprzednim razem.
Ćma gdzieś zniknęła porzucając jaja z potomstwem za parawanem mgieł nićmi szytymi. Włochate nogi zniknęły nagle z pola widzenia i drobnym, dyskretnym szelestem zaczęły się oddalać. Cień wciąż nie pamiętał, że powinien trzymać się oryginału, więc nawet w przybliżeniu nie wiem jak wyglądał stwór, który mnie schwytał. Pająk? Większy ode mnie wielokrotnie? Cud że żyję nadal… No właśnie… Karmił mnie, czy uśmiercił? Szelest oddalających się nóg prawie ucichł już, kiedy na krawędzi słuchu pojawiło się bardziej wrażenie niż impuls, że stwór parsknął śmiechem. W każdym bądź razie czymś podobnych do śmiechu.
Znowu nadzieja rzuciła mi się na szyję i całować mnie zaczęła i lizać po oczach i uszach, że tak, że jest szansa, że to życie do mnie wraca, a nie śmierć wita. Wiatr znów przypomniał sobie o mnie i tarmosi mnie kręcąc jak dziecinnym bąkiem, a ja w szponach nadziei krążę zawieszony pod sufitem z uśmiechem najgłupszym z możliwych. Nadzieja wciąż żyje. Ja żyję i jestem syty. Co z tego, że nieruchomy? Żywy jestem, a mroczna matka poszła poszukać dla mnie kolacji kryjącej się w czarnym świetle. Żywy jestem, a ćmy nigdzie nie widać. Żaden robal nie będzie mnie pożerał żywcem. Śpiewałem jak pijak, którego euforia roznosi. Krzyczałem radość istnienia, które miało się skończyć niebytem, a trwa. Rechotałem paskudnym śmiechem podlanym łzami niedowierzania.
Wystraszyłem wiatr, bo nawet on trzymać się woli z daleka od szaleńców. Zwiał, bo wiać potrafi najlepiej na świecie. Wykonałem ostatnie obroty, ostatnie wspomagane podmuchem wahnięcia i zastygłem w ponurym bezcieniowym świetle. Zerknąłem na poszarzały kokon, który nagle zaczął pozwalać mi na więcej. Mogłem ruszyć stopą! Na krawędzi widzenia nici rozeszły się niechętnie i pękły wreszcie, uwalniając owłosioną, haczykowato zagiętą kończynę… Teraz wystarczy sięgnąć sufitu…