wtorek, 25 stycznia 2022

Ignorant.

 

Większe samice, jako pierwsze rozpoznały zagrożenie, więc masowo wyruszyły do marketów i sklepików, aby uzupełnić zapasy. Kolejki rosły, szczególnie, że stały w nich osoby zdeterminowane i gabarytowo trudne do zignorowania. Kosze pełne wiktuałów, chemii użytkowej, leków i suplementów nieskończonym strumieniem sunęły w czeluści domowych schowków, szaf, czy zgoła piwnicznych regałów. Świece, zapałki, konserwy okresem połowicznego rozpadu sięgające następnego stulecia… butle z gazem, rewolwery z ostrą amunicją, noże i maczety. Nigdy nie wiadomo, a strzeżonego, to każdy chyba wie.

 

        Listy do bliskich, testamenty, nawet legaty zostały odświeżone, zdołowane w hermetycznych skrytkach, a papierowa mamona wymieniona przy lichwiarskim przeliczniku na kruszce i kamienie szlachetne. Nawet Rembrandt przezornie zabezpieczony przez pradziadka za pierwszej wojny gdzieś pod Antwerpią poszedł w kazamaty uszczelnionej, wszystkoodpornej walizy. Dopiero wtedy strażniczki wiedzy tajemnej, gotowe na przetrwanie pożogi, potopu, inwazji obcych i swoich siadły na spracowanych zadach, by siorbnąć łyk dawno ostygłej kawy, żeby nie spleśniała.

 

        Telewizja mruczała uspokajające bzdury, że wojna, to dopiero kwestia tygodni, decyzji i braku działania, więc nie ma obawy, że prędzej giełdy dostaną zawału, a banki otworzą się na ludzką niedolę, niż przyjdzie najgorsze. Ale one – wiedziały swoje. Papier toaletowy skończył się trzy dni temu, a węgiel ktoś wrzucił do kopalni, bo nie było go na żadnych składach do redy w Hamburgu włącznie. Gaz się ulotnił, drzewa wyciął rząd na potrzeby własne, do których przyznać się nie zamierza – czyżby budował arkę? Zwierząt, jak na lekarstwo, więc może w tej mrzonce jest ziarno prawdy?

 

        Paru nawiedzonych przekonywało, że na Saharze znajdziemy wody pitnej tyle, że żaden ocean nie udźwignie podobnej masy. Szkoda tylko, że wodę uwięziły skały na głębokości liczonej w dorosłych kilometrach. Jakiś ekscentryk – zbyt bogaty, żeby nazwać go głupcem, sugeruje, żeby poszukać sobie innej planety, bo tę udało się nie tylko wyeksploatować, ale zanieczyścić, zbezcześcić, przeludnić i wyjałowić. Osobiście poleca hibernację w przestrzeni kosmicznej i lot w kierunku mgławicy Magellana, albo choć na Kasjopeję. Nie ma co przywiązywać się do życia tutaj. Lepiej przespać ze dwa lata świetlne, albo i sześć. Człowiek wstanie rześki i pełen wigoru. Z apetytem na dłuższe wycieczki, turystyczną eksplorację nieskończoności all inclusive.

 

        Prasa, równie cyfrowa, jak umysły maluczkich oscyluje pomiędzy euforią, a depresją, rozkojarzając tych, którzy szukają otuchy, albo weryfikują doniesienia z konkurencyjnymi dawcami bitów informacyjnych. Ci z lewa się zbroją jawnie, ci z prawa maskują działania. Ci z góry i z dołu mówią coś, wymachując łapami, jakby opędzali się przed wściekłością stada os, aż zaimplementowany, piracki tłumacz zaczyna się trwale jąkać i pocić.

 

        Wychodzę, może po raz ostatni. Chcę sprawdzić, czy zachowały się resztki analogowego świata. Czy nadal rzeka potrafi poruszać się bez udziału cybernetycznych wspomagaczy. Wiatr porusza się po tak skomplikowanej krzywej, jakby stado oszalałych informatyków pod wpływem dopalaczy zaczęło się przechwalać, kto potrafi więcej namieszać. Cud, że grawitacja zachowała konserwatywny spokój i nie wpadła w objęcia schizofrenii.

 

        Zapewne jestem niegrzeczny, jak mawiają skażeni przestrzenią platform cyfrowych przystani – randomowy, ale tęsknię za uspokajającą mantrą natury, która bez pośpiechu przewija dni, pozwalając okryć się letnim ciepłem, czy zimowym futrem puszystego śniegu. Usiłuję wykruszyć z umysłu całą tę zbędną wiedzę, adresy rzeczywiste i wirtualne, zaklęte w cyfrach życie, tłuste pakiety zabezpieczonych ogniową zaporą danych i cieszyć się, że dłonie wciąż pasują do kieszeni poprzecieranych spodni.

 

        - Tylko? Czy aż?

Rarytas.

Nie byłem daniem głównym w twoim menu. Raczej przekąską, czekadełkiem, przy którym ostrzyłaś sobie apetyt na więcej. Znacznie więcej.

 

Patrzyłaś na mnie, jakbym był przeźroczysty. Machinalnie unosząc sztućce, wbiłaś je bezbłędnie w sam środek mnie, żeby wypatroszyć. Nim krzyknąłem, podroby rozlewały się po tłustej plamie oliwy ochrzczonej dyskretnie balsamicznym octem.

 

Z niesmakiem odsunęłaś nożem jelita, płuca i nerki. Serce nadziałaś na widelczyk o dwóch zębach i patrzyłaś jak więdnie na ostrzach.

 

Potem, gdy krew ściekała po rękojeści pozwoliłaś się uwieść zaokiennej plusze, ruchliwym pośladkom kelnera wypiętym w ukłonie ku czci leciwej matrony. Bezwiednie sięgnęłaś po pieprz.

 

         - Zawsze lubiłaś pikanterię.


Odwilż.

 

Noc sprzątnęła krajobraz po bitwie, jaki panował wieczorem na placu zabaw. Bałwany, większe i mniejsze leżały pokotem, dogorywając pomiędzy zjeżdżalnią, a piaskownicą. Niektórym czas ściął głowy, inne położył na wznak. Nikt rannym nie pomógł, aż niebo zapłakało i odebrało im dusze. Kos, który wczoraj uwodził partnerkę dziś chwalił się, że przestał być singlem. Dumnie drepcząc tuż obok wybranki ćwierkał jej do ucha pikantne słodkości, aż noc się zarumieniła, nim odfrunęli pogruchać na jakimś osiedlowym dachu.

poniedziałek, 24 stycznia 2022

Poradnik. Skuteczne metody zwalczania hałasu.

 

Ludzkość znana jest z zamiłowania do ciszy i święty spokój jest wpisany w geny nawet niedojrzałego członka stada. Dlatego, gdy nieznani sprawcy (ONI) dopuszczą się rażących naruszeń, należy przystąpić do kontrofensywy w imię walki o wspólne wartości. Filozof Pratchett sugerował, że do celu wieść mogą dwie drogi, o skrajnie rozbieżnych kierunkach. Za jego podszeptem pewien kloszard śmierdział tak dosadnie, że wszystko wokół zdawało mu się ambrozją. Nawet zjełczała kupa leżąca na gnijącym dorszu.

                               

Reasumując: nie mogąc uciszyć – dołączmy do skandalu, aby sięgnąć ciszy z drugiej strony, przekraczając barierę dźwięku.

 

Gdyby się nie udało – zawsze można wykałaczką przebić własne bębenki uszne.

Nieposkromiony apetyt.

 

W szklance z wrzątkiem tworzę wir. Ostrożnie, żeby mnie nie ukąsił. Widziałem, jak łapczywie wyżerał cukier z dna. Wolałbym nie stawać na drodze takiego głodomora. Postanowiłem, że uwolnię go nad zapomnianym lądem. Może wyspą. Bezludną, żeby uniknąć lamentu. Wyciągałem go ostrożnie, żeby nie poparzyć opuszków. Posadziłem potem na miękkim piasku, żeby okrzepł i nażarł się do syta. Wygryzł dziurę głębszą niż Big Hole w Kimberley. Moje maleństwo popatrzyło na mnie z góry, dalej ssając bez umiaru, aż poddało się pierwsze drzewo.

 

Uciekłem, gdy zniknęło kolejne, a niebo straciło dziewiczy błękit. Wir sapnął, ryknął i ruszył. Wyspa okazała się zbyt wątła.

W księżycowym świetle.

 

Czarny kos przebiegł mi drogę i ani się zająknął, gdy bez najlżejszego chrzęstu pokonał w poprzek zmrożony śnieg chodnika, by utonąć w ciepłym mroku. Szczęściem, nie był chyba złą wróżbą, bo uprzedzając wypadki, gdy wracałem po własnych śladach – pojawił się również, tym razem powielony do dwóch plam uprawiających rytualne tańce w pobliżu wygasłej latarni. Tak sobą były zajęte, że ani nie gwizdnęły na mój widok – najwyraźniej nie zaimponowałem im własnym zapleczem, albo byłem nie w ich typie. Pomiędzy widzeniami mijałem młodziutką dziewuszkę o posturze szparagówki. Długa i chuda, o biodrach, które nie zdążyły się rozstąpić, by zrobić miejsce dla płci. Szła zatopiona w wirtualnych pobieżnościach, jakich każdego ranka nie brakuje. Uśmiecham się – dobrze jest mieć komu opowiedzieć noc. Każdego dnia.

środa, 19 stycznia 2022

Spacer starówką.

 

      Kościelne dzwony oswajały fale Rzeki opływającej wyspy. Na jednej marzł kamienny hobbit, na innym baobab ludzką ręką odwrócony, gdy już odbył pokutę za pychę wobec bogów okazaną, na trzeciej szkielet dorsza z metalowych zwierciadeł zniekształcał widok na piękne elewację Ossolineum, albo targowiska powstałego przed dwudziestowiecznymi wojnami. Nad tym wszystkim unosił się zapach placków ziemniaczanych, radość dziecka karmiącego łabędzie i szyderczy rechot kaczora o zielono-niebieskim gardle. Mosty milczały, każdy w swoim odcieniu, pysznił się wyremontowany młyn i bezpańska przez lata kamienica w świeżej, szykownej kiecce. Słońce ślizgało się po dekoltach rzeźb o kobiecych kształtach, nieco tylko zbrukanych płaszczyznami zawiłej geometrii. Ktoś w biegu gubił kilogramy, inny na spacerze odzyskiwał spokój sumienia. Remonty spiętrzone wielowarstwowo skupiły męską część populacji na niekończących się naprawach, tramwaje sunęły beztrosko, grzejąc grzbiety w zimowym słońcu. Nie działo się nic, co warto było zauważyć, ani też nic takiego, czego lepiej nie widzieć. Miasto trwało, jak trwać powinno – statecznie, z iście angielską flegmą ignorując pochopność tymczasowych mieszkańców zdających się być mrówkami w gigantycznej termitierze.

Projekcja.

 

Cyfrowe góry oflankowały mnie z rekinią sprawnością i wyrosły, ograniczając widoczność do wycinka frontowego przedpola. Ostre, kryształowe krawędzie i renderowane z dużą rozdzielczością strome płaszczyzny gładsze od szkła stworzyły kordyliery umożliwiające przemieszczanie się jedynie naprzód, drogą, czy wyschniętym korytem o nieortodoksyjnie płaskim dnie z tłuczonych luster. Szedłem po tej krze powoli, bez świadomości, że się wznoszę. Dopiero narastające zmęczenie łydek i wyschnięte gardło uświadomiły mi, że to nie jest banalny spacer, lecz mozolna wspinaczka w nieznane.

 

W przesmyku pomiędzy szczytami czaiła się niestabilna gwiazda poszatkowana w poziome plasterki. Bez jądra, czyli zapewne bez grawitacji. Przez chwilę zająłem się wymyślaniem sposobu, w jaki poszczególne plastry karnie utrzymują stałą odległość od siebie, jednak nic poza boską siłą elektromagnetycznej czułości nie przychodziło mi do głowy. Słońce tymczasem świeciło stalowym błękitem i mroczniało w pustkach barwą, nadającą fioletom kosmiczną głębię.

 

U podnóża półpłynnych gór wyrosły tymczasem zupełnie przeźroczyste kopuły igloo, niezasiedlone zapewne, bo wewnątrz nie było żadnych drobiazgów, o żywych istotach ledwie wspominając. Przystanąłem zdumiony i zmęczony. Po obu stronach koryta pęcherze budowli miały ten sam rozmiar i ziały sterylną, bezosobową czystością. Pomyślałem, że nic się nie stanie, jeśli w którymkolwiek odpocznę, może nawet prześpię się, nim pójdę w kierunku plastrowanego słońca.

 

Szczęśliwie - obejrzałem się za siebie. Najwyraźniej ten świat kończył się równo z teraźniejszością, a przeszłość kasowana była na bieżąco, gdyż za plecami ziała mi bezwonna pustka. Bałem się, że drobna drzemka, a nawet nadmierna opieszałość kroków ograbi mnie najpierw ze wspomnień, następnie słów, a wreszcie ciała, abym stał się zimną, doskonale bezduszną przeszłością.

 

- Lepiej nie wchodzić do obcych siedlisk. Może przeszłość tam właśnie pożarła tubylców?

 

Czarne myśli skręciły ku wygłodniałemu „wczoraj” i sprawiły, że ugięły mi się nogi. Może to strach, może utracone nadzieje, ale uśpiona wola, która dotychczas wodziła mnie za nos nie znalazła dalszych rezerw paliwa. Duchy zwątpienia generowały znane każdemu malkontentowi pytania – po co i dlaczego? Odpowiedzieć mogła jedynie grasująca w kubistycznym pejzażu bezwstydnie wszechobecna pustka. Paradoks ostatniej myśli doprowadził mnie do splunięcia pod nogi.

 

Suche koryto zaczęło się wypełniać, kipieć w smrodzie żółto-brązowej, piaszczystej piany, która pognała zgrzywiałą falą w kierunku lewego brzegu, usiłując wytyczyć nowe koryto. Pewnie obawiała się plastrów słońca i wolała przedrzeć przez szklane góry, szukając pierworysu ujścia do bardziej gościnnego morza. Stałem na krawędzi, za którą suchy, bezbarwny świat ustępował nowonarodzonej kipieli górskiego strumienia.

 

Plunąłem po raz drugi, choć ślinę musiałem uzupełnić krwią z zeschniętych warg. Do prawego brzegu ruszyła solidna fala napędzana instynktem monsunu. Pożarła najbliższe pustostany, a kiedy odbiła się od gładkolicych gór i wróciła, zostawiła na kopułach nalot różowego mchu, czy szronu, nadając ścianom przyjemne zabarwienie, muszlową miękkość i obietnicę gładkości echa podniesionego z morskiego dna.

 

Unosiłem się ostrożnie na ostrodze pomiędzy nurtami, za plecami przeszłość zgryzana szkwałem teraźniejszości popychała mnie niecierpliwie naprzód, a słońce przede mną drżało w geometrycznej gimnastyce. Dryfowałem dziką rzeką. Surfowałem wyspą bezludną, którą mimochodem stworzyłem, a przyszłość szczerzyła się do mnie jakoś tak mięsożernie, aż mi zmiękło wszystko w kolanach i nie tylko.

 

Byłbym zaklął, bo tak najłatwiej oszukać strach i udawać zucha, ale niebo wyprzedzająco spochmurniało na pomarańczowo i w buforze pamięci tymczasowej złożyło zamówienie na awaryjne impulsy elektrostatyczne, więc przezornie zamilkłem, by nie sprowokować. Słońce skupiło się w sobie, pokraśniało i zebrało w zbiór jednoelementowy, robiąc przegląd widma, aby dobrać karnację na powitanie zuchwałego żeglarza. Wybór padł na ciepłą żółć, nieco tylko pikantną na krawędziach. Niesamowite skojarzenie z lampą wyspecjalizowaną w przesłuchiwaniu więźniów politycznych usadziło mnie mocniej w siodle i sprawiło, że zmysły zaczęły krzepnąć.

 

- Wiesz? Jesteś zabawny – głos dobiegał dosłownie z zewsząd, oszałamiając moje zmysły i pozbawiając orientacji w i tak już skomplikowanym świecie pseudomatematycznej iluzji - Naprawdę sądzisz, że plucie na monitor poprawi jakość projektu?

Horror. Albo koszmar.

    Dusza skuliła się we mnie, drżąc ze strachu. Wokół panował zbiorowy lęk i duszność globalna. Po okolicy grasował łowca dusz, straszniejszy i bardziej bezwzględny niż horda upiorów. Schowałem się pod łóżko, żeby duszy dać wytchnienie, namiastkę ciepła i oswojonej przestrzeni. Ale tam, na zewnątrz zawodziło ginące życie i niezmordowanie węszył łowca poszukując zapodzianych owieczek.

    Wreszcie przyszedł po mnie. Dusza była już na wpół martwa ze strachu; ja tym bardziej. Nie umiałem jej pocieszyć, ani obronić. Brutalnie wyszarpnął bidulkę ze mnie, rozciągnął, pod słońce sprawdzając, jak kiepskim byłem nosicielem. A potem rozszarpał mizerotę na strzępy i wyrzucił. Jak papierek po cukierku.

Bardzo wcześnie.

    Jeszcze wczoraj wiatr wykorzystując drobne otwory w balustradach grał na nich, jak na fletni pana, a dzisiaj dym z komina oszalał z niezdecydowania, bo nikt mu drogi wskazać nie potrafi, więc się błąka to tu, to tam. Latarnie, niczym neonowe spławiki pływają w mroku. Nie daję się zwieść pokusie i idę poprzez ciemność, pozwalając myślom, jak ćmom wisieć nad ciepłem świateł. Kobiety, najwyraźniej w gospodarskiej trosce, że im się kolory zmarnują, wybierają czerń, zagęszczając przedświt jeszcze bardziej. Nawet ptakom w gardełkach zaschło i cisza trwa prawie taka, jakby świat obsypało śniegiem.

wtorek, 18 stycznia 2022

Wiedza tajemna.


    Medium, sięgnąć może tam, gdzie einsteinowska logika nie dotarła nawet jako zuchwała hipoteza. Gdzieś daleko, poza zasięg dywagacji, rozpasanych snów, a kiedy wreszcie dotrze… dosięgnie rozumu wszechświata.

    Siedziałem nad kubkiem kawy – nie jakiejś niezwykłej, lecz tej taniej z marketu i wdychałem aromat daleki od ideału. Widać – byłem malkontentem, bo nawet w tej, oswojonej nucie czułem powiew wszystkiego, co nie powinno się zdarzyć żadnej z moich nocy.

    Nie miałem wpływu na obrót ciał niebieskich, na te ich niekończące się pląsy, flirty i polowania nocy na dzień, czy odwrotnie. Na eksplozje supernowych i tłuste, rozlazłe apetyty czarnych dziur. W błogiej sytości drzemałem wokół obrazów migających przede mną i chyliłem się ku rozpaczy, albo wiekuistej mrzonce, że tam, poza zasięgiem rozumu jest coś więcej i wystarczy poświęcić resztki kudłów, sumienia, pozbyć się skrupułów, by dotrzeć do sedna.

    Historia świata pełna jest opowieści o szamanach błądzących po światach nieznanych, z których wracali uzbrojeni w wiedzę niedostępną śmiertelnikom. Wracali z oczami pełnymi tego, co niewysławialne, lecz ubierali w słowa czas i przyszłość jak tylko mogli, choćby zdawały się bełkotem. Każda kultura miała swoje święte jednostki potrafiące czerpać ze źródła mądrości wszechświata i pielęgnowała talenty, pozwalając im na największe fanaberie, byle tylko nie zaprzestali uprawiać profesji dostępnej tylko nielicznym.

    Wystarczy uwierzyć, że mogą. A ja uwierzyłem. Nie posiadałem daru, który im pozwalał na tak dalekie podróże i rozmowy z nieskończonością, jednak wiara stała się pierwszym kamieniem milowym na mojej drodze tam, dokąd mało kto ma odwagę podążyć. Poszukiwałem pośród szeptanek, nawiedzonych i jasnowidzów, pośród szamanów trzymających się krawędzi świata, na wpół dzikich i nie skażonych cywilizacją. Patrzyłem na misteria napędzane narkotykami, alkoholem, czy dymem ze świeżych gałęzi jałowca wzmocnionych trującymi chwastami.

    Patrzyłem na cielesną powłokę, gdy wypuszczali umysły poza zasięg teleskopów i wracali, ocierając się o obłęd. Jakże im zazdrościłem. Przy kolejnej okazji obserwowania spektaklu moją zazdrość wyraziłem chyba głośniej, bo z ust splamionych machorką, spod zrudziałej od tytoniu brody dobiegł mnie glos stęchły od odległości.

    - Chodź! – wychrypiał, ujmując mnie za nadgarstek i paznokciem, który nie znał manicure wydrapał otwartą ranę, a powtarzając operację na własnym przedramieniu związał nas węzłem tętniącej krwi – zobaczysz, tylko nie szarp się, bo zostaniesz na wieki!

    Podróż była fascynująca. Zimne otchłanie pokonaliśmy w takim tempie, że ciało nie zdążyło się nastroszyć gęsią skórką. Potem było już kompletnie niewysławialne w języku istot trójwymiarowych i obarczonych śmiertelnym ciałem, jak kotwicą. Wróciliśmy po jakichś miliardach lat, a na ziemi minęło może z pięć godzin. Zmoczyłem spodnie. Spod pach wypełzły plamy potu. Byłem spragniony, jakbym zużył całą wodę z organizmu. Szaman śmiał się ze mnie i kurzył fajkę nabitą cykutą, toksyczną bardziej niż pola pod Czarnobylem. Piłem wprost ze strumienia i aż dziw, że nie wypiłem go do sucha.

    - To było piękne – westchnąłem, gdy w końcu pragnienie przegrało z potrzebami płuc – Banalne słowa, jednak jedyne zrozumiałe. Nic więcej nie umiałem wyrazić za pomocą słownika, który nagle wydał się żałośnie ubogi.

    Szaman patrzył na mnie krwistym wzrokiem i dziko śmiał się, widząc z czym się borykam. Ale chyba ułagodziłem go zachwytem i pozwolił się skorumpować skrzynką bimbru i paroma narzędziami do zdobywania roślin, czy minerałów. Pokiwał głową, że owszem, że kolejny raz będę mógł mu towarzyszyć, jednak nie teraz, bo teraz musi odpocząć. Spał ze trzy dni, a potem nie chciał nawet słyszeć o kolejnej wyprawie. Niecierpliwiłem się, jednak rozumiałem, że to on był przewodnikiem po nieznanym i to on wziął na siebie cały ciężar wyprawy. Ja byłem pasożytem. Korzystałem z jego wiedzy i siły, nic w zamian nie wnosząc.

    Pomagałem za to w codziennych czynnościach. Chodziliśmy w las, by kopać korzenie, suszyć zioła, z rozpadlin skalnych wydłubywaliśmy coś, co miało stać się katalizatorem, albo napędem kolejnej wyprawy. Szaman kontemplował łupy i kapryśny był jak księżniczka. Zapewne od jakości zbiorów zależał los wyprawy, choć nie potrafiłem tego ocenić.

    Druga podróż, potem kolejna, aż mój wzrok upodobnił się do szamańskiej głębokości widzenia. Przestałem się moczyć wracając i potrafiłem śmiać się jak on. Jednak ja nie mogłem w podróż ruszyć samodzielnie. Blizn na przedramieniu przybywało. Po jakiejś szczególnie rozpasanej wyprawie szaman miał dość i zamierzał zostać tam, gdzie nikt go nie odnajdzie. Tłumaczył mi to w drodze stamtąd, a kiedy wylądowaliśmy na miejscu wypełniony byłem przeświadczeniem, że przekazał mi tajemnicę, która pozwoli mi na pierwszą indywidualna podróż.

    Patrzył na mnie spod krzaczastych brwi przez całe tygodnie, gdy zbierał się na ostatnią wyprawę, z której miałem wrócić sam. Tłumaczył więcej niż zwykle i wskazywał szczególnie wartościowe zioła, abym zapamiętał na zawsze. Kiedy nadszedł dzień i ostatni raz pazurem rozpłatał mi żyłę – ruszyliśmy.

    Daleko. Niezwykle daleko. Chyba wcześniej nie bywaliśmy aż tak daleko od rzeczywistości w jakiej się wychowałem. A potem puścił moją rękę i zaczął zmieniać stan skupienia. Dłonią wyganiał mnie z własnego świata, mimochodem wskazując drogę powrotną. Chciałem kląć, bo żal mi było starca i żal, że tak mało zdążył mnie nauczyć.

    - A jeśli sam nie dam rady? – Bałem się. Dopóki byłem z nim, to on niósł ciężar decyzyjności. Zostając sam, czułem napór wielowarstwowej, głębokiej nieskończoności, pośród której zginąłem natychmiast. Szczęściem rozpływający się obraz szamańskiej dłoni wciąż wskazywał drogę powrotną do świata.

    Wróciłem oszołomiony i mokry. Znów się zmoczyłem. Czyli strach spętał mnie i zapewne nie pozwoli na kontynuację podróży. Bez przewodnika i talentu skazany byłem na porażki. Odpoczywałem, kompletowałem zioła, gromadziłem zapas sproszkowanych minerałów, tak, jak mnie uczył. Nie wiem po co, bo niedowierzanie spętało mnie tak skutecznie, że podróż mogłem odbywać jedynie w mokrych snach. Nie wiem kiedy porosłem szczeciną, rudziejącą od jego fajki, którą po powrocie machinalnie włożyłem między wargi.

    Rekonwalescencja trwała długo, a kiedy poczułem siłę, by spróbować, w żyłach zagrała szamańska krew. Zostawił mi tyle własnej, wymieszanej z moją, że mogłem pokonać strach. W najgorszym razie – rozpłynę się jak on i zostanę tam, gdzie i mnie nikt nie odnajdzie. Położyłem fajkę na kamieniu, westchnąłem, maskując lęk i ruszyłem. Tchórzliwie, ale ruszyłem. Wolno szło, nim minąłem zimne pola brodę miąłem obwieszoną soplami zbyt szybkiego oddechu. Jakbym biegł maraton bez uprzedniego treningu. Wróciłem, zanim zdążyłem się nacieszyć wiekuistą energią. Wróciłem, śmiejąc się jak szaleniec, bo udało się to, co udać się nie miało prawa!

    Kolejny okres abstynencji spędzałem chodząc po ziemi z myślami zatopionymi tak głęboko w umyśle, że ledwie dostrzegałem rzeczywistość. Czekałem na kolejną wyprawę. Robiłem plany i piętrzyłem nadzieje. A kiedy tylko regeneracja osiągnęła właściwy poziom – startowałem. Kosmiczne życie pochłonęło mnie tak, że dopiero świadomość znacznego ubytku szamańskiej krwi i problemy z odnalezieniem drogi powrotnej skłoniły mnie do ograniczenia tych gorączkowych eksploracji.

    - Coś trzeba zrobić – myślałem, krążąc wokół ognia – rezerwa krwi jest zbyt uboga, aby z niej czerpać bez końca. Skąd wziąć więcej?

    To chyba wtedy właśnie narodził się pomysł, żeby poszukać dawcy. Poszukać krwi. Wiedziałem, że po oczach poznam nosiciela, nie wiedziałem tylko, jak nakłonić go do hojnej darowizny. W chwili złości skręciłem łeb królikowi, który zapomniał, że jestem drapieżnikiem. Nie lubiłem marnotrawstwa, więc obrałem go z miękkości i bez głębszych myśli piekłem nad ogniem.

    - Tak! – podszeptywały instynkty – Zabij szamankę, wypij krew natchnionego, uwięź dawcę, by korzystać w miarę potrzeby!

    Zuchwałość i absurd podobnych pomysłów pobudził wszechświat do śmiechu. Śmiały się chmury i mgła. Dym znad ogniska miał twarz mojego szamana, który został tam na zawsze, albo i dłużej.

    - Głupcze! – zadrwił wiatr jego zachrypniętym głosem – Nie uważałeś nic. Popłyń za kraniec wiedzy i tam naucz się, jak nie musieć korzystać z obcej łaski. Zdaj egzamin z wielkości. Albo zdechnij gdzieś w przestworzach!

Na ziemi i na niebie.

 

Pod żywopłotami zalęgły się całe zastępy flaszek po ciężkim paliwie. Wykwity różnej pojemności, gaszące jedne, a budzące inne pragnienia leżą beztrosko, ignorowane przez szpaki, psy i przechodniów skupionych na tylnych kieszeniach dżinsów młodej pani sunącej wdzięcznie ku nieznanym portom. Dywanowy nalot dzikich gęsi skrzeczących jakieś niedorzeczności stłumił przyziemne myśli i zmusił wzrok do sprawdzenia, co dobrego dzieje się na niebotycznym niebie. Kolory, dalekie od turkusowych mórz z folderów reklamowych szarzało każdym odcieniem szarości, a błękit był jedynie domysłem, bądź nie do końca wygasłą nadzieją.

poniedziałek, 17 stycznia 2022

Dwa światy. A może trzy?

 

Mokną sosny i jesiony. W skostniałych ramionach nagich lip butwieją opuszczone gniazda. W koronach robinii przekomarzają się gawrony, a sroki wybierają jawory, by wykazać skrzeczące, czarno-białe przewagi nad monotonią. Pani, skrojona na miarę Goliata, zdecydowanie większa od formy powszechnie uznawanej za obowiązującą, szła chodnikiem w grubym, zimowym płaszczu tak pięknie, że niewymuszonym ruchem bioder powstrzymała wszelkie poboczne widzenia. Tylko kobieta świadoma własnego piękna potrafi tak iść, by zamarła mżawka. Rudzik skorzystał z okazji i przedzierał się na wskroś wiatrom, pod prąd, wirując w falbankach lotu, wyszukując lokalne depresje, czy roztargnienia wichury, aby sięgnąć wierzby, płaczącej po barbarzyńskim najeździe najemników, dążących do symetrii zrozumiałej dla ludzkich, ograniczonych zmysłów. Tylko uschłe na klombach trawy przesiedlone z naturalnych stanowisk, pomne nauk dżudoki Akiyamy „ugiąć się, by zwyciężyć” odważnie poddają się naporom wiatrów, by wstać, kiedy minie gorączka zimnokrwistej bestii. Chłopka, płci wciąż niedookreślonej przepycha się, a kilwaterem sunie matka, zapatrzona w jedynaka, jak w złotego cielca. I nieważne, że żebra obije mi torbą pancerną, wzrokiem nieobecnym i spopielonymi ustami, spod których „przepraszam” nie wyjdzie aż po dzień sądu. Pocieszam się, że pomimo wszystko widzę smukłe gazele o nogach spiętych w iksy, żeby nawet wiatr nie zdołał skosztować dziewictwa pieczołowicie opatulonego wielowarstwową czernią odzieży. Łożyskiem asfaltowej rzeki płyną anonimowe eskadry kamikadze, wpatrzone w cel, nieosiągalny moim oczom. I tak jest zdrowiej – dla mnie. Przecież stara prawda głosi, że fantazja wciąż nie jest w stanie dogonić perfidii rzeczywistości.

piątek, 14 stycznia 2022

Pod wiatr.

    Niskopienna niewiasta okryta na gęsto makijażem, by nikt nie dogrzebał się bezbronnej cery, czekała cierpliwie na przystanku, ostrząc i tak już niezwykle ostre pazury bojowe w kolorze epoksydowanej stali. Każdy drapieżnik umarłby z zazdrości, gdyby się na nią natknął i miał czas podziwiać uzbrojenie. Pani była najwyraźniej markowa, bo powyżej kostki nosiła logotyp – niestety w języku mi niedostępnym. Chińskie ideogramy wyglądają tak stylowo i szarmancko, że przekaz staje się wtórnym dodatkiem, być może umniejszającym piękno samego symbolu. Staruszka ciągnęła malutką, pulchniutką dziewuszkę pod wiatr, który barwił nie tylko policzki, ale i myśli kancerował słowami spoza słownika. Wyglądała, jakby trzymała mały balonik z trudem utrzymujący się na poziomie chodnika. Rudy pompon, zagubiony pośród zawieruchy był przy tym niczym więcej, jak ledwie zauważalną stratą. Wiatr porwał czarną folię budowlaną i omotał nią bezbronne drzewo, tak wytwornie, jakby chciał wyrzeźbić sobie partnerkę do powietrznych figli. Przewrotnie – stworzył czarownicę, wymachująca rękami i zaklinającą (może nawet przeklinającą) rzeczywistość. Zaniedbany rzeźbiarz sypiający chyba w altanie ogrodowej napełnił siatkę wiatrem i brnął na halę targową, chcąc uzupełnić zapasy. Tak sądzę, bo przecież na hali nie handlują wierzbową korą, ani sezonowanymi, klonowymi klockami.

czwartek, 13 stycznia 2022

Powołanie.

    Był nosicielem starej duszy, zawsze stroniącym od zgiełku świata. Żona? Znalazł ją chyba na drugim końcu wszechświata - zbyt młoda, rozszczebiotana, spragniona zabaw do upadłego, głodna towarzystwa i niekończących się pochopności. Szyderczy podszept sprawił, że znaleźli wzajemność oddechu na chwilę wystarczająco długą, aby na świat przyszło dziecko.

    Niemowlę spragnione snu i spokoju konsekwentnie protestowało przeciw każdej próbie zakłócenia ciszy, budząc niezrozumienie, a potem gniew matki. Ojciec łagodną dłonią odsuwał ją poza zasięg krzyku niemowlęcia, tulił do piersi, której brakowało kobiecej miękkości, lecz skrywającej serce wystarczająco ciepłe dla pisklęcia. Zajęty synem, ledwie zauważył zniknięcie żony, rozkołysanej dyskotekowymi rytmami chyba na zawsze.

środa, 12 stycznia 2022

Oszronionym wzrokiem.

    Nocna mgła rzuciła się na okolicę, by zdusić dźwięki. Nim świt nastał mleczny tuman opanował widnokrąg, później odpoczywając w gałęziach posiwiałych drzew, na karoseriach samochodów, czy zgoła na trawnikach. Wrony najwyraźniej odkryły nową kopalnię orzechów, bo chodnik aż trzeszczał od skorup. Przedszkolaki śmiechem i krzykiem wyganiały resztki snów skrytych za szczelnie zasłoniętymi oknami. Psy w kubraczkach drobiły kroki na zimnej, skostniałej trawie, a słońce udawało, że wciąż mu gorąco, choć rozsiewało blask blady, niemal księżycowy.

wtorek, 11 stycznia 2022

Pod słońce.

 

Rudowłosa niewiasta, ze zrudziałym psem wałęsała się z niepewnym uśmiechem pośród rudych liści lekko posiwiałych od szronu. Na berberysach i irgach zamarznięte krople czerwonych owoców czekały odwilży, by wsiąknąć w grunt. Szyszki skulone, zamknięte siedziały pośród igieł cichutko, by nie pobudzić wiewiórek i nie dać im powodu, aby wygryzły z nich nasiona. Wielkie kosmate kule jemioły leżały w zapomnieniu, a przecież jeszcze niedawno straszyły na straganach pokaźną ceną za pęczek zielonych wiechci. Okoliczne drzewa odpoczywają w nowych, zimowych fryzurkach, wystrzyżone niczym rekruci. Słońce przedziera się przez żywopłoty, dziewczęta z premedytacją wciskają się w zbyt wąskie spodnie, by chłopcy potracili resztki rozumu. Staruszki kontemplują świat skurczony nagle wraz z utratą wzroku i drepczą niespiesznie kroczkami tak drobnymi, że ledwie widać przemieszczanie się w kierunku sklepu, apteki, czy poczty. Blokowisko odarte z mgieł tajemnic sterczy pod niebo niczym kostki domina, a pojedyncze rozświetlone okna nadają wartość mijanym klockom.

Ekstrakty cz.49

 

Czekając na cud.

Znienacka, o poranku, walnąłem boską kupę i przyglądam się, pieszcząc w sobie ambiwalentne uczucia. Zachwyt nieco stłumił ciepły smrodek, ale cierpliwie czekam na wniebowstąpienie dzieła. Bo chyba zasługuje na raj?

 

Ewolucja.

Jeżeli Darwin miał rację twierdząc, że nieużywane organy zanikają, czas najwyższy pozbyć się rozsądku. Po co ma się kurzyć nadaremnie, leżąc obok rozumu, który też zaczyna pleśnieć w zapomnieniu?

 

Nawet psy nie szczekają.

Zutylizowałem kartkę z kalendarza, do której przykleił się miniony poniedziałek. Nie żałuję. Karawana idzie dalej.

 

Przemijanie.

Nikt nie obiecywał mi jutra, ba! nawet dzisiaj nie było oczywiste. Czas najwyższy się pozachwycać, bo teraźniejszość może mi zostać odebrana.

 

Samarytanin.

Dzielił się miłością z bliźnim. Bez końca adorował, pieścił i obiecywał, nie bacząc na kolor skóry, czy płeć. Prawdziwe uczucie, choćby odpłatne, nie grymasi, tuląc do łona każdego chętnego.

poniedziałek, 10 stycznia 2022

Wieczorem o poranku.

 

Dzień zamierzał być rozpasanym bardziej, niż heros mógłby sobie wyśnić. Najpierw spotkałem istotę niepewną własnej płci, odzianą w ciężką, pancerną czerń zimową, w glanach sznurowanych asymetrycznie, wybiegających ortodoksyjną  barwą w nieoczywistość lewostronną, zaplątaną misternie w fiolet. Istota sama w sobie była tak zamotana w dylematy płciowe, że mogła nieświadomie wątpić w fizykę deklaracji pozwalającej otwarcie zanegować preferencje mniemanej jednostki, a ja… cóż… nie zdobyłem się na werdykt, aby określić ową płeć dziewiczo niezdefiniowaną, niezdiagnozowaną żadnym tete-a-tete. Blond koafiura, splamiona kleksem różowej rzygowiny zdobiła wierzch magicznych zawirowań, którym brakło jasnej deklaracji, by dostąpić podróży na drugi koniec wszechświata. Tuż obok, wolne przestrzenie geometrii autobusowego wnętrza zajęła niewiasta w crocsach stylizowanych na sierść świeżo ubitej zebry, lecz znikła, gdy autobus uchylił wrota tajemnic przed jedną z miejskich galerii. Potem? Była druga, gdzie ruchome schody starały się zasugerować konsumentom, że dopiero szósty stopień poza zewnętrzną ingerencją stanowi odstęp, pozwalający na oddech pełną piersią. Istoty, zaocznie skazane na kobiecość, mknęły w subtelnej czerni rajstop na czaplich nogach we własną niezdefiniowaną przyszłość, rokującą więcej bólu, niż rozkoszy. Więc może warto nie maskować własnych potrzeb? Bo może nie znajdzie się śmiałek, który obierze niewinność aż do grzechu, nim senna mara odbierze marzeniom fizyczność.


PS. Spodziewam się konfrontacji. Tej samej, w której będę musiał wykazać się determinacją pełną  poświęceń. Nie mam pojęcie, czy stać mnie na taki eksces, Czuję się cokołem, na którym nie zakwitnie żaden z herodów. Po co komu pusty cokół? Stoi sobie przed muzeum i czeka na swojego patrona.

środa, 5 stycznia 2022

Prasówka cd.

 

1.          Technika i ekologia.

           A skoro elektrownia atomowa ma zostać uznana za ekologiczną, choć odpady rozkładają się z grubsza milion lat, to może trzeba powołać do życia transport kosmiczny i zamiast wozić ludzi na wycieczki w nieważkość – wysłać na Księżyc te wszystkie odpady, żeby sobie tam poczekały na chętnego? Może Księżyc nie zblednie bardziej pod wpływem materiałów niechcianych na Ziemi? Chińczycy dalekowzrocznie patrzą jednak na Marsa.

 

2.          Technika wojenna.

           Granic ma strzec elektroniczny pies. Ciekawe, że czynić to zamierza na wyspach brytyjskich. Tam, bardziej przydatny byłby wartowniczy rekin, zamiast psa. Ale – pewnie się nie znam. Tylko patrzeć, jak drony zaczną machać skrzydełkami i udawać bażanty, czy coś mniej jadalnego.

 

3.          Postanowienia noworoczne.

           Pan dyrektor z WHO rozmarzył się, aby do wakacji obdarować szczepieniami co najmniej siedemdziesiąt procent globalnej populacji. Wtedy to, on osobiście, powstrzyma kolejne fale i inne zjawiska atmosferyczne. Pan naukowiec z kolei zafrasował się, że falowe szczepienie na poziomie globu jest logistycznie trudne, więc może by tak w końcu zamiast powtarzać co kilka miesięcy nieskuteczne szczepionki dać ludziom jakiś lek? Miłosiernie nam panujący pan prezydent przetestował na sobie trzy dania złożone z doskonałych szczepionek, dzięki czemu zachorował dopiero po raz drugi.

 

4.          Reakcja.

           Pod wpływem medialnej nagonki na beztroskę „sylwestra marzeń” Brazylia postanowiła odwołać karnawał. Zapewne zniesmaczył ich eksces powracającej na amerykańskie łono gwiazdy jednej nocy, zdruzgotanej panującym u nas klimatem. No, chyba, że to pani Maryla wytrąciła go ze strefy komfortu sukienką umajoną waginami, żyletkami, sedesami, czy co tam jeszcze była uprzejma udźwignąć.

 

5.          Konsekwentnie.

           Skoro drożeje wszystko, z mandatami i kredytami włącznie, marzeniem prospołecznych polityków było opracowanie nowego porządku ekonomicznego, sprawiającego, że cokolwiek potanieje. I właśnie zdarzył się cud gospodarczy - praca najemna tanieje drastycznie. W przeciągu jednej (poniekąd sylwestrowej) nocy. Ot, tak, żeby najmocniejszy księgowy nie poradził! I nic już nie będzie takim, jakim było, bo przecież z żywymi naprzód iść trzeba, wierząc, że dla naszego dobra rząd podzielił wszystko co miał, oraz to, czego nigdy nie posiadał. Raczej już nie odda, bo przecież nie wypracowuje żadnej wartości dodanej – chyba, że ekstra podatki, względnie dziury budżetowe.

 

6.          Depresja zimowa.

           Paskudna choroba sprawiająca, że kurczą się zasięgi i oglądalność, kiedy szron okrywa zziębnięte pośladki, nie daj Bóg okryte barchanami, czy kalesonami. Dlatego, w imię błogosławionej witaminy D bezwzględnie trzeba zmienić klimat na łagodniejszy dla nagości i prezentować wszystko, co tylko się da, na bajecznych plażach Zanzibarów, czy dubajskiej pustyni kończącej się nad oceanem, gdzieniegdzie sięgającej nawet w głąb Zatoki Perskiej.

 

7.          Drapieżniki.

           Hieny z głodu zaatakowały zapodzianą w geografii wioskę, okrążając ją bez litości, pod płaszczykiem struchlałej nocy. Odradzające się w Polsce watahy wilków na razie tylko straszą nielicznych zbieraczy grzybów na Pojezierzu Lubuskim – trzeba być naprawdę wielkim koneserem grzybobrania, by wybrać się w styczniu na pokos. Jeśli jednak wezmą przykład z hien, bądź bliższych im terytorialnie dzików, kto wie, czy nie dojdzie do horrorów pełnych krwi i nocnych lęków w centrach miast?

 

8.          Pośród blichtru.

           Gwiazdy bez końca chwalą się kochankami, bądź nowymi partnerami. Te, które nie mogą, chwalą się golizną, bądź własną seksualnością, której daleko do prymitywnego popędu pospólstwa. Był czas, że ludzie marzyli o kilku literkach przed nazwiskiem – inżynier, doktor, profesor, szef sztabu – teraz przedrostki przesiadły się na seks. Trudno im się dziwić. Seksualność dobra jest i basta! Ale teraz może ona być metro, uni, a, uwzględniać monogamię, bądź poliamorię, przesiadać się z kwiatka na kwiatek, za nic mając płeć, wiek, czy rasę, by wyrosnąć na subtelną panseksualność. Właśnie dowiedziałem się, że można być również demiseksualnym – nie wiem tylko, czy mnie stać na taką ekstrawagancję. I nie bardzo rozumiem, dlaczego należy wyznawać ją publicznie, zamiast na świętej spowiedzi.

 

9.          Piłkarskie szachy.

           Kluby rokrocznie „wymieniają” zużytych piłkarzy na nowych, nieodmiennie zakupy nazywając „wzmocnieniem” – ciekawe, bo każdy ze sprzedających uważa, że zrobił doskonały biznes, choć chwilę później sam transferuje właśnie takiego już nadgryzionego ubiegłym sezonem piłkarza z ościennego klubu. Patrzę i zachwycam się roszadami, bo w nowym gnieździe nie poradzili sobie nawet wielcy tej gry – Ronaldo, czy Messi. Po zmianie barw zniknęli błyskawicznie z pierwszych stron wiadomości, ustępując miejsca tym, którzy dotąd grali drugie skrzypce. Podobno obecnie nasz globalny matador przymierza się do emerytury na nowej arenie - widać obrzydł mu już język niemiecki i marzy mu się posunąć jeszcze o krok, czy dwa dalej od Polski. Tak na wszelki wypadek. Czyżby po „kulach mocy” nabrał aż takiej krzepy? W bieżącym okienku transferowym mamy „wzmocnić” drużynę narodową nowym, być może dotąd nieużywanym trenerem. Poprzedni wzmacnia właśnie brazylijski klub, ścigany przekleństwami kibiców stąd.

 

10.        Reklama.

           Liczba reklam potrafi pogrążyć mnie w zachwycie tak wielkim, że nie mam czasu na czytanie innych treści. Pojawiają się w poczcie elektronicznej i skrzynce na listy. Docierają telefonicznie, radiowo, masowo i z entuzjazmem starają się oszołomić moje kubki smakowe, bądź chęć posiadania. Część trafia do spamu, części mówię nie, wyłączając narzędzia przekazu. Trudno jednak przeczytać nowinki z wielkiego świata, gdy tyle firm stara się mnie uwieść wytworem specjalistów od konsumpcji detalicznej. Włączyłem ad-blocka, żeby wreszcie dotrzeć do sedna wieści, a tu kuku – nie udaje się, bo (jak zwierza się twórca treści ukrytych pod sensacyjnym tytułem) „tworzenie jest jego pasją”. Więc aby dotrzeć do tej pasji muszę pozwolić stłumić entuzjazm własny zaspą niechcianych, namolnych ofert.

           PS. Oprócz gołych bab, często reklamom patronują ostatnio koty, szczególnie młode.

Drobnica.

 

Pies beznadziejnie zapodziany w ramy nocy płaczliwie skarżył się na samotność. Długonogie, senne panie pochłonął autobus spieszący na popas gdzieś daleko stąd. Zmęczone całonocną pracą neony pulsowały nadzieją, że już za chwilę odsapną. Kroki w mroku utopione cichną błyskawicznie – wystarczy, że tylko człowiek zwolni. Pierwsze okna wydzierały nocy drobne prostokąty sztucznego ciepła, a o gwiazdach można było najwyżej marzyć.

wtorek, 4 stycznia 2022

Taniec godowy.

 

Patrzę na swojego awatara i coś do niego mamroczę. Zapewne głupio. Wygląda dzisiaj tak niespójnie, jakby nikt go nie kochał, albo prąd mniej gęsty zasilał jego megabajtowe arterie. Chciałbym mu pomóc, ale sam nie wiem, czy warto się w nim zakochiwać, czy pozwolić mu zostać kochankiem na jeden raz i wytrzebić natychmiast, gdy zaśnie z błogim uśmiechem na tym swoim cyfrowym pysku. W sumie, mógłbym się z nim przespać. A nuż wyzna mi wierność do śmierci, skłoni do perwersji, przed którą wystrzegałem się od zawsze, albo chociaż przestanie wyglądać jak ostatnie nieszczęście. Zacząłem się nawet rozbierać; wtedy uciekł, jawnie zażenowany.

Niewesoło.

 

Zrudziały park nasiąka wilgocią, aż mu alejki rozmiękają w błotne fantazje, ukrywając wiewiórki i inne drobne życiorysy uwikłane w codzienność parkową. Starsza pani przedziera się przez miejską arterię powoli i z wysiłkiem, poganiana wzrokiem tych, którym się spieszy. Wózki z dzieciątkami, albo z zakupami drążą korytarze w mżawce. Nikomu nie jest do śmiechu. Nawet dziewczęta w opiętych spodniach spieszą się jakoś tak, że kierowca autobusu ani myśli zaczekać na ich towarzystwo. Powietrze pachnie tylko w przedświcie, potem zaczyna gnić, zniechęcając do spacerów nawet wyrywne psy.

poniedziałek, 3 stycznia 2022

Ekstrakty cz. 48

  

Niespełniony.

W kilku słowach zaledwie zamykam to, co inni ubierają w tyralierę opasłego pięcioksięgu. Względnie milionem słów otulam nicość znaczenia – daremnie, bo prawda wciąż stoi naga, a po udach cieknie jej spazm wstydu. Mogę teraz zostać tyranem, albo ulec słabościom ciała.

 

Rekrutacja.

Okopałaś się tyralierą segregatorów pełnych reguł i wzajemnych zależności. A ja? Pragnąłem tylko się przytulić.

 

Skleroza.

Klęczałem, niecierpliwie czekając aż podejdziesz. Zdradzieckie ostrze parzyło, gdy uległą dłonią dyskretnie pieściłem je, skryte w bieliźnie poniżej nerek. Potrafiłaś prowokować marszem tak namaszczonym, że zanim oparłaś się na moim czole, zapomniałem, po co przyniosłem nóż.

 

Wiano.

Chciałem ofiarować ci mój rodowy krajobraz, wątły widnokrąg mdlejącej przeszłości… Nawet przyszłaś, rozglądając się pośród skromnych ram i niezbyt umiejętnie promowanych zdarzeń. Najpierw wzruszyłaś ramionami, a potem zaklęłaś, gdy robiąc krok zaczepiłaś o płot pełen drzazg.

 

Nemezis.

Otwierałem dłoń, zżymając się na treść linii papilarnych, zwiastujących los nieprzychylny. Ścierałem je na kamieniu, parzyłem o dno patelni, ale przyszłość patrzyła na mnie z kpiącą pogardą. Widziała daremność wysiłków, lecz pozwalała mi się łudzić, by ból prawdy doskwierać miał jeszcze mocniej.

Ekstrakty. cz. 47

 

Drugi plan.

Miałem być tłem zawsze, kiedy podglądał nas świat. Miałem być wszystkim, ledwie tylko zamknął oczy. Miałem, lecz nigdy nie zapytałaś, czego pragnę ja.

 

Skala szyta na miarę.

Beztrosko porzucałaś wszystko, nie zniżając się do odwrócenia głowy. Za tobą konwulsyjnie dogorywał śmietnik; ogryzki nonszalancko niedojedzonych potraw, śmieci zuchwałych przeszłości…

Gdy nosem łaskocze się pięty Boga, trudno poświęcać resztę zmysłów na banalne, przyziemne nieszczęścia.

 

Hazard.

Kiedy nikt nie widział, często grywaliśmy, a gra miała wypromować dawcę uczuć. W trakcie, śmialiśmy się niezbyt szczerze, bo każde z nas chciało wygrać. Wygrałeś nieuczciwie, własnoręcznie kalając orgazmem niewinność nie tylko mojej sukienki.

 

Bez tabu.

Uwodziłaś mnie aromatem dobiegającym ze skwierczącej patelniami kuchni. Oblizywałem wargi, nosem węsząc nienazwane, gdy znienacka rzuciłaś koronkowy drobiazg, pachnący gorączką płci w moją twarz!

- Wypij, do krzyku aż, bo inaczej nie docenisz potrawy.

 

Wróżbitka.

Otworzyłaś moją dłoń i ostrożnie wodziłaś palcami, nie nawykłymi do fizycznego znoju. Oddechem powoli zaczynałaś doganiać Orient Expres, kiedy poczułem, jak zadrżało twoje ciało.

- Nie przyszedłeś po przepowiednię – szepnęłaś mdlejąc – tylko po mnie!

I jeszcze.

 

Wiatr przelicza liście w parku i zagląda wiewiórkom pod ogony. Ulepił nawet bałwana z brązowych, suchych liści topoli, czy lipy. Bałwan gnany wilgotnym oddechem szedł na pijanych nogach w kierunku starszej pary podpierającej się laseczkami, lecz zdechł tuż przed nimi. Z szacunku dla wieku? A może któreś z parki wypuściło z niego powietrze? Niebo spękane jak kwaśne mleko mieni się wszystkim od bieli do czerni poprzez złoto i błękit. Psy, podobne do właścicieli podnoszą łapę i mają w pogardzie cudze sądy. Grunt, to robić swoje. Kiście winogron na ligustrowych żywopłotach kuszą perłowym blaskiem, lecz chętnych nie widać. Nawet równie czarne gawrony wolą dłubać w orzechach – ot, taka włoska papranina.

Ambiwalentnie.

 

Ciepły wiatr nasiąknięty odwilżą i skondensowanym aromatem psich kup gnijących po trawnikach osacza mnie. Zachwyca i zniechęca. Szczyty parkowych drzew okociły się niezliczonymi ptakami. W czarnych tużurkach, mrocznych welonach, nawet w kalesonach ciemniejszych od nocy tłoczyły się, wypełniając poliściową pustkę gałęzi, marudząc zachrypniętym głosem zbiorowego nieszczęścia. Czyżby zleciały się z całego świata na jakąś stypę? Umarł gawroni król, albo królewna okazała się bezpłodną? Rechot sroki sprowadza mnie na ziemię:

- A jeśli było odwrotnie?

Starsza pani, mamrocząc pod nosem, głaszcze krzyż sterczący zuchwale przed bożym przybytkiem jednego z czterech wyznań skazanych na sąsiedztwo jednej, skromnej uliczki, pełnej zakładów pogrzebowych, zakamarków i niespełnionych, nocnych westchnień na kocich łbach gnijących ku uciesze szczurów penetrujących załomy i krawężniki.

Wącham wiatr skołtuniony, podrzucający coraz to nowe skojarzenia, gdy na szachownicy chodnika przestawia suche liście, zużyte bilety, które nie przyniosły szczęścia nikomu, albo toczy puszkę grzechocząc namolnie niczym radziecki budzik. Kosy zmieniły sektor i obsługują sny niedokończone gdzieś dalej, niż zazwyczaj.

Może wstałem zbyt wcześnie? Może niepokój, czy świat wciąż trwa wygnał mnie kwadrans przed teraźniejszością? Rynek niewymieciony z wczorajszej beztroski, choć pierwsze jarmarczne stragany znikają dyskretnie. Gwiazda siedząca na szczycie choinki zetlała pod naporem wiatru i usiłuje przeobrazić się w złotego orła, pełnego toksycznego blasku, aby stłumić apetyt gryfów zastygłych na frontonie kamienicy, rozpychających się pośród dachów neonów rozpalonych ponad skromność nocnej ciszy. Kwiaty wynurzają się z ciemności, stadami pijąc wodę z dzbanów, kielichów i czar, pod nadzorem kwiaciarek rozplotkowanych o sam-nie-wiem-czym.