Medium, sięgnąć może tam, gdzie einsteinowska logika nie dotarła nawet jako zuchwała hipoteza. Gdzieś daleko, poza zasięg dywagacji, rozpasanych snów, a kiedy wreszcie dotrze… dosięgnie rozumu wszechświata.
Siedziałem nad kubkiem kawy – nie jakiejś niezwykłej, lecz tej taniej z marketu i wdychałem aromat daleki od ideału. Widać – byłem malkontentem, bo nawet w tej, oswojonej nucie czułem powiew wszystkiego, co nie powinno się zdarzyć żadnej z moich nocy.
Nie miałem wpływu na obrót ciał niebieskich, na te ich niekończące się pląsy, flirty i polowania nocy na dzień, czy odwrotnie. Na eksplozje supernowych i tłuste, rozlazłe apetyty czarnych dziur. W błogiej sytości drzemałem wokół obrazów migających przede mną i chyliłem się ku rozpaczy, albo wiekuistej mrzonce, że tam, poza zasięgiem rozumu jest coś więcej i wystarczy poświęcić resztki kudłów, sumienia, pozbyć się skrupułów, by dotrzeć do sedna.
Historia świata pełna jest opowieści o szamanach błądzących po światach nieznanych, z których wracali uzbrojeni w wiedzę niedostępną śmiertelnikom. Wracali z oczami pełnymi tego, co niewysławialne, lecz ubierali w słowa czas i przyszłość jak tylko mogli, choćby zdawały się bełkotem. Każda kultura miała swoje święte jednostki potrafiące czerpać ze źródła mądrości wszechświata i pielęgnowała talenty, pozwalając im na największe fanaberie, byle tylko nie zaprzestali uprawiać profesji dostępnej tylko nielicznym.
Wystarczy uwierzyć, że mogą. A ja uwierzyłem. Nie posiadałem daru, który im pozwalał na tak dalekie podróże i rozmowy z nieskończonością, jednak wiara stała się pierwszym kamieniem milowym na mojej drodze tam, dokąd mało kto ma odwagę podążyć. Poszukiwałem pośród szeptanek, nawiedzonych i jasnowidzów, pośród szamanów trzymających się krawędzi świata, na wpół dzikich i nie skażonych cywilizacją. Patrzyłem na misteria napędzane narkotykami, alkoholem, czy dymem ze świeżych gałęzi jałowca wzmocnionych trującymi chwastami.
Patrzyłem na cielesną powłokę, gdy wypuszczali umysły poza zasięg teleskopów i wracali, ocierając się o obłęd. Jakże im zazdrościłem. Przy kolejnej okazji obserwowania spektaklu moją zazdrość wyraziłem chyba głośniej, bo z ust splamionych machorką, spod zrudziałej od tytoniu brody dobiegł mnie glos stęchły od odległości.
- Chodź! – wychrypiał, ujmując mnie za nadgarstek i paznokciem, który nie znał manicure wydrapał otwartą ranę, a powtarzając operację na własnym przedramieniu związał nas węzłem tętniącej krwi – zobaczysz, tylko nie szarp się, bo zostaniesz na wieki!
Podróż była fascynująca. Zimne otchłanie pokonaliśmy w takim tempie, że ciało nie zdążyło się nastroszyć gęsią skórką. Potem było już kompletnie niewysławialne w języku istot trójwymiarowych i obarczonych śmiertelnym ciałem, jak kotwicą. Wróciliśmy po jakichś miliardach lat, a na ziemi minęło może z pięć godzin. Zmoczyłem spodnie. Spod pach wypełzły plamy potu. Byłem spragniony, jakbym zużył całą wodę z organizmu. Szaman śmiał się ze mnie i kurzył fajkę nabitą cykutą, toksyczną bardziej niż pola pod Czarnobylem. Piłem wprost ze strumienia i aż dziw, że nie wypiłem go do sucha.
- To było piękne – westchnąłem, gdy w końcu pragnienie przegrało z potrzebami płuc – Banalne słowa, jednak jedyne zrozumiałe. Nic więcej nie umiałem wyrazić za pomocą słownika, który nagle wydał się żałośnie ubogi.
Szaman patrzył na mnie krwistym wzrokiem i dziko śmiał się, widząc z czym się borykam. Ale chyba ułagodziłem go zachwytem i pozwolił się skorumpować skrzynką bimbru i paroma narzędziami do zdobywania roślin, czy minerałów. Pokiwał głową, że owszem, że kolejny raz będę mógł mu towarzyszyć, jednak nie teraz, bo teraz musi odpocząć. Spał ze trzy dni, a potem nie chciał nawet słyszeć o kolejnej wyprawie. Niecierpliwiłem się, jednak rozumiałem, że to on był przewodnikiem po nieznanym i to on wziął na siebie cały ciężar wyprawy. Ja byłem pasożytem. Korzystałem z jego wiedzy i siły, nic w zamian nie wnosząc.
Pomagałem za to w codziennych czynnościach. Chodziliśmy w las, by kopać korzenie, suszyć zioła, z rozpadlin skalnych wydłubywaliśmy coś, co miało stać się katalizatorem, albo napędem kolejnej wyprawy. Szaman kontemplował łupy i kapryśny był jak księżniczka. Zapewne od jakości zbiorów zależał los wyprawy, choć nie potrafiłem tego ocenić.
Druga podróż, potem kolejna, aż mój wzrok upodobnił się do szamańskiej głębokości widzenia. Przestałem się moczyć wracając i potrafiłem śmiać się jak on. Jednak ja nie mogłem w podróż ruszyć samodzielnie. Blizn na przedramieniu przybywało. Po jakiejś szczególnie rozpasanej wyprawie szaman miał dość i zamierzał zostać tam, gdzie nikt go nie odnajdzie. Tłumaczył mi to w drodze stamtąd, a kiedy wylądowaliśmy na miejscu wypełniony byłem przeświadczeniem, że przekazał mi tajemnicę, która pozwoli mi na pierwszą indywidualna podróż.
Patrzył na mnie spod krzaczastych brwi przez całe tygodnie, gdy zbierał się na ostatnią wyprawę, z której miałem wrócić sam. Tłumaczył więcej niż zwykle i wskazywał szczególnie wartościowe zioła, abym zapamiętał na zawsze. Kiedy nadszedł dzień i ostatni raz pazurem rozpłatał mi żyłę – ruszyliśmy.
Daleko. Niezwykle daleko. Chyba wcześniej nie bywaliśmy aż tak daleko od rzeczywistości w jakiej się wychowałem. A potem puścił moją rękę i zaczął zmieniać stan skupienia. Dłonią wyganiał mnie z własnego świata, mimochodem wskazując drogę powrotną. Chciałem kląć, bo żal mi było starca i żal, że tak mało zdążył mnie nauczyć.
- A jeśli sam nie dam rady? – Bałem się. Dopóki byłem z nim, to on niósł ciężar decyzyjności. Zostając sam, czułem napór wielowarstwowej, głębokiej nieskończoności, pośród której zginąłem natychmiast. Szczęściem rozpływający się obraz szamańskiej dłoni wciąż wskazywał drogę powrotną do świata.
Wróciłem oszołomiony i mokry. Znów się zmoczyłem. Czyli strach spętał mnie i zapewne nie pozwoli na kontynuację podróży. Bez przewodnika i talentu skazany byłem na porażki. Odpoczywałem, kompletowałem zioła, gromadziłem zapas sproszkowanych minerałów, tak, jak mnie uczył. Nie wiem po co, bo niedowierzanie spętało mnie tak skutecznie, że podróż mogłem odbywać jedynie w mokrych snach. Nie wiem kiedy porosłem szczeciną, rudziejącą od jego fajki, którą po powrocie machinalnie włożyłem między wargi.
Rekonwalescencja trwała długo, a kiedy poczułem siłę, by spróbować, w żyłach zagrała szamańska krew. Zostawił mi tyle własnej, wymieszanej z moją, że mogłem pokonać strach. W najgorszym razie – rozpłynę się jak on i zostanę tam, gdzie i mnie nikt nie odnajdzie. Położyłem fajkę na kamieniu, westchnąłem, maskując lęk i ruszyłem. Tchórzliwie, ale ruszyłem. Wolno szło, nim minąłem zimne pola brodę miąłem obwieszoną soplami zbyt szybkiego oddechu. Jakbym biegł maraton bez uprzedniego treningu. Wróciłem, zanim zdążyłem się nacieszyć wiekuistą energią. Wróciłem, śmiejąc się jak szaleniec, bo udało się to, co udać się nie miało prawa!
Kolejny okres abstynencji spędzałem chodząc po ziemi z myślami zatopionymi tak głęboko w umyśle, że ledwie dostrzegałem rzeczywistość. Czekałem na kolejną wyprawę. Robiłem plany i piętrzyłem nadzieje. A kiedy tylko regeneracja osiągnęła właściwy poziom – startowałem. Kosmiczne życie pochłonęło mnie tak, że dopiero świadomość znacznego ubytku szamańskiej krwi i problemy z odnalezieniem drogi powrotnej skłoniły mnie do ograniczenia tych gorączkowych eksploracji.
- Coś trzeba zrobić – myślałem, krążąc wokół ognia – rezerwa krwi jest zbyt uboga, aby z niej czerpać bez końca. Skąd wziąć więcej?
To chyba wtedy właśnie narodził się pomysł, żeby poszukać dawcy. Poszukać krwi. Wiedziałem, że po oczach poznam nosiciela, nie wiedziałem tylko, jak nakłonić go do hojnej darowizny. W chwili złości skręciłem łeb królikowi, który zapomniał, że jestem drapieżnikiem. Nie lubiłem marnotrawstwa, więc obrałem go z miękkości i bez głębszych myśli piekłem nad ogniem.
- Tak! – podszeptywały instynkty – Zabij szamankę, wypij krew natchnionego, uwięź dawcę, by korzystać w miarę potrzeby!
Zuchwałość i absurd podobnych pomysłów pobudził wszechświat do śmiechu. Śmiały się chmury i mgła. Dym znad ogniska miał twarz mojego szamana, który został tam na zawsze, albo i dłużej.
- Głupcze! – zadrwił wiatr jego zachrypniętym głosem – Nie uważałeś nic. Popłyń za kraniec wiedzy i tam naucz się, jak nie musieć korzystać z obcej łaski. Zdaj egzamin z wielkości. Albo zdechnij gdzieś w przestworzach!