poniedziałek, 30 marca 2020

Korporacja.

- Nie zamierzam nawet prosić o dyskrecję – człowiek w ręcznie szytym garniturze, o dłoniach wypielęgnowanych tak, jakby w życiu nie były używane wzruszył ramionami – Sprawa jest przesądzona. W Kongu ogłoszono stan wyjątkowy. Pełna izolacja, zamknięcie granic kordonem sanitarnym. Wewnątrz lekarze wojskowi. Zmilitaryzowany personel, który pod groźbą zdrady stanu został zaprzysiężony i wyekspediowany do wnętrza w celu opanowania epidemii, która i tak przekroczyła już wszystkie granice. Dawno przekroczyła, i wierzę, że zostanę dobrze zrozumiany.

Rozglądał się po twarzach siedzących osób, beznamiętnie, mosiężnym wzrokiem przesuwał z sylwetki na kolejną, a chociaż nie starał się nikogo zastraszyć - osiągnął efekt.

- Lekarze tego nie wiedzą. I długo się nie dowiedzą, gdyż z wnętrza nie jest łatwo o kontakty ze światem. A poza tym – najwyraźniej mówiący pokpiwał teraz – Są szczęśliwi, że nie muszą walczyć z zarazą, tylko siedzą w komfortowym hotelu i chleją na mój koszt. Gwarantuję wszystkim, że osiągnęli poziom szczęścia, jakie było im niedostępne na zewnątrz, choć nie wszyscy jeszcze w nie uwierzyli. Znaleźli się w sytuacji kogoś, kto wygrał w totolotka nie wysyłając nawet kuponu. My… My też wygraliśmy…

Konsternacja na sali osiągnęła stan, w którym cisza była zbyt bolesna do zniesienia, więc każdy usiłował powiedzieć cokolwiek, choćby absurdalnie pytać sąsiadów o co chodzi, wiedząc, że są równie mocno zaskoczeni, jak pytający. A przecież nie byli to ludzie, których słowa mogły zaskoczyć. Każdy z nich żonglował słowami na co dzień i korzystał z potęgi słowa na sposoby, których etyka i prawo wstydziły się, lecz musiały to czynić po alkowach i prywatnych, kompletnie niejawnych spotkaniach, nie znajdując ujścia na światło dzienne. Cóż mogła ich obchodzić jakaś zaraza w najbiedniejszym kraju świata? Dlaczego miałby to być ich problem? I dlaczego ów problem był zwycięstwem każdego z nich? Przecież oni nie lubili się nawet prywatnie. Te wszystkie sojusze, uśmiechy, poklepywania, wręczanie nagród, medali i wzajemne ukłony pod szklanym okiem obiektywów agencji prasowych i stacji telewizyjnych…

- Powiem państwu szczerze, że zamierzam izolować pierwszych „zarażonych” jeszcze tej nocy, a w przeciągu tygodnia epidemia dotknie około tysiąca przypadków. – Szczerość. Nieprawdopodobna, ale zdawała się autentyczną, biła z oblicza prowadzącego - Potem… Zaczną się restrykcje i obostrzenia. Najpierw ograniczenia dla gospodarki, turystyki i ograniczenie ruchu obywateli do ruchu lokalnego. Nagonka. Słowna, ze wszystkich mediów. Strach, panika podsycana umiejętnie doniesieniami z frontu walki z diabłem, który będzie pożerał ludzkie istnienia. Potem ograniczenia staną się jeszcze ostrzejsze. Za miesiąc będę miał społeczeństwo w dobrowolnym areszcie domowym, uwiązane do odbiorników RTV. Do Internetu, bo wiem, że u was też wybuchnie epidemia, która w tym tygodniu pochłonie trochę ofiar. Proszę o jedno – nie bądźcie zachłanni w pierwszych dniach. Pozwólcie strachowi narastać stopniowo. A jeśli już musicie koniecznie pozwolić epidemii działać szerokim frontem, to przygotujcie opinię publiczną na wstrząs, żeby nie spowodować eksodusu. Tego przecież nie chcemy!

Pierwsze, jeszcze niedowierzające uśmieszki zaczęły pojawiać się na twarzach wyjałowionych ze złudzeń i najbardziej cynicznych. Powoli dołączały kolejne i kolejne. Ziarno posiane zaczęło kiełkować zrozumieniem. Perfidia przedsięwzięcia przerastała wszystko, co do tej pory wymyślił człowiek. Globalny kataklizm gorszy od wojny światowej. Armagedon sterowany centralnie. I lejce, które można ściągnąć wszystkim ludziom na świecie. Wbić jadowitą ostrogę w podbrzusza i i zacisnąć dłoń na zuchwałych gardłach. Zniewolić wszystkich. Unicestwić opornych, a pokornym wyznaczyć zadania. Opozycja, którą można bezkarnie zgładzić, zamknąć w gettach jak degeneratów i odmówić im wszelkich praw. Zagłodzić, pozbawić godności i sprowadzić do roli bezmyślnego mięsa żebrzącego o litość. Zuchwały plan.

- Jak widzę, osiągamy poziom, przy którym dyskusja i projektowanie przyszłości zaczyna mieć ręce i nogi. Macie… Mamy pacjenta zero – Kongo. Dżentelmeni nie mówią o pieniądzach, ale my chyba możemy? – prowadzący pozwolił sobie na ironię i najwyraźniej był rozluźniony – Na kupienie Konga stać było każdego z nas. Tani kraj, bez dostępu do bogactw naturalnych, z braku sieci teleinformatycznych, dróg i zainteresowania globalnych mediów poddał się łatwo. Etap pierwszy też mamy za sobą. Teraz trzeba spuścić z łańcucha psy! Plotkę. Napuścić media i rzucać im ochłapy, karmić krwią. Rzeczywistą i tą mimochodem wyrywającą się z niedyskretnych ust. Kamień rzucony w wodę musi zatoczyć krąg nie raz, a więcej. Szerzej. Musi objąć całą ziemię, a jeśli będzie trzeba, to niech płynie dalej!

Prowadzący wyraźnie się rozgrzał i poniosło go. Ale zrozumienie osiągnęli już nawet najmniej domyślni, początkujący władcy. Smakowali w umysłach zemsty partyjne i prywatne. Rozwijali niedopowiedzenia w ciąg działań koniecznych, oczekiwanych niemal i widzieli siebie na piedestałach, które rosły tak szybko, że myśl ledwie nadążała.

- Skoro zaraza przekroczyła granice, czas na etap drugi. Lokalne ogniska zarazy, eskalacja na całe kontynenty. A następnie izolacja, restrykcje, godzina policyjna i drakońskie kary. Konfiskaty mienia, mediów, towarów. Czystki. Rezerwaty i więzienia. Gułagi! Kołchozy! Będziemy hodować bydło. My wszyscy. Zostaniemy hodowcami. Ale to już etap trzeci. W czwartym… otworzymy granice, upodlimy ostatecznie niewolników i odbierzemy im głos i resztki poczucia godności. Sprowadzimy do roli kelnerów i fryzjerów, obsługi hotelowej, prostytutek, ogrodników… ktoś musi pracować, żeby świat trwał na naszą chwałę.

Mówca napił się wody. Umysły na sali osiągały poziom wrzenia. Oczy powleczone szaleństwem idei. Doktrynacja wciąż trwała, ale trafiała na grunt tak płodny, że sama siebie karmiła szybciej niż słowa wypowiadane ze sceny. Cud dzieworództwa dotknął każdej z osób i przyszłości wiły się jak dziko rosnące winorośle. Ktoś powinien przystrzyc je, żeby nie zdziczały. Poprowadzić pędy tam, gdzie mogły znaleźć wsparcie na solidnym szkielecie. W końcu istotą winorośli nie są pędy, a owoce.

- Karmić będziemy posłusznych. Damy im iluzoryczną nadzieję, pokażemy ścieżkę awansu, której nikt nie przebrnie. Opór stłumimy bez reszty. Każdą wątpliwość rozstrzygniemy tak, aby zostali sami roślinożercy. Drapieżniki wybijemy do nogi. Policja tak brutalna, żeby słabsi mdleli na sam ich widok, a dzieci popuszczały w majtki. Kary i jeszcze raz kary. Za najdrobniejsze uchybienia, za ukłon zbyt opieszały. Stado mamy duże i trzeba je ostro wyczesać, żeby żadna wesz się nie ostała. Kontrola życia. Totalna. Chipowanie i śledzenie. Kartoteki od dnia narodzin, aż do śmierci. Przyuczanie, a nie nauka. Zwierzęta nie muszą umieć. Mają być posłuszne i realizować to, co im pisane. Jak w konfucjanizmie. A my… My będziemy Konfucjuszem!

Matrix.


Rodzina szklanych kałuż snuje się po asfaltowym chodniku i mami zajączkami odbitych promieni słonecznych. Pośród nagich drzew śpiewa swoje miłosne zaklęcia ptasi plankton. Trudno go dostrzec, więc sroki nerwowo rozglądają się i szukają nieostrożnych śpiewaków, żeby wykraść im z gniazd jaja. Mróz zadusił dżdżownicę, która w agonii zwinęła się w symbol nieskończoności. Pod lodowym lukrem nie tli się już życie, a drapieżniki jeszcze nie odkryły mrożonki. Krokusy i żonkile, forsycje i liliowe głogi. Świat obsypany kwiatami marznie w milczeniu. Ludzie nieufni. Jak za czasów jaskiniowych. Obcy-wróg, niebezpieczny, toksyczny. Zacięte twarze, rozbiegany wzrok. Każdy każdego mija szerokim łukiem. Strach się nawet uśmiechnąć. Puste pejzaże stanowią raj dla fotografów szukających wizji futurystycznej apokalipsy, w której kontakty międzyludzkie zdigitalizowane zostaną w stu procentach. Łączność cyfrowa, kontakt za pośrednictwem prostokątów monitorów. Miłość platoniczna i nienawiść tożsama. Rodzą się we mnie scenariusze w których zmysły zostają wyrugowane przez ewolucję i ograniczone do akcji-reakcji na obrazy i dźwięki z metalowo-plastikowych czarnych kości. Niemal biegnę w skorupę domu, w którym mogę rozebrać się z pozorów i poczuć ciepło własnego ciała. Uruchamiam pudło. Szukam kontaktu. Bodźców. Przyszłość dzieje się już teraz.

sobota, 28 marca 2020

Wiosna?

Fiołki kwitną nadaremnie i są niepomiernie zdumione, że nikt się nimi nie zachwyca - pierwszy raz od tak dawna, że najstarsze już tego nie pamiętają. Na nieużytkach, pod młodymi brzózkami-samosiejkami atramentowe kleksy marnieją niezauważone. Już mleczom jest łatwiej, bo kłują nieliczne oczy przez okna autobusów pokrzykujących na pasażerów, by jak najszybciej wysiedli i schowali się w domach. Świat stał się niegościnny. Obcy był od dawna, ale nie aż tak, żeby w betonowej dżungli poczuć się niepewnie. Słońce przebiega kalendarze od widnokręgu, do obłędu i tylko psy potrafią się z tego cieszyć, gdy przemykają opłotkami przez skraje placów budów. Aż dziw, że owe toczą się, choć opieszale.

piątek, 27 marca 2020

Zdrajca.


Urodziłem się, żeby polować. Rządzić. Na pewno nie po to, żeby krwawić i płakać. Początkowo potrzebowałem jeszcze pomocy, kiedy dopiero uczyłem się, jak zdobywać przewagę w świecie obcym i chyba wrogim. Czasem świat był naiwny i sam mi wpychał w ręce łupy, innym razem musiałem odepchnąć kogoś, żeby mu zabrać zabawkę, której właśnie pożądałem. Bez różnicy – zabierałem dziewczynkom i chłopcom, którzy mieli pecha znaleźć się w piaskownicy w tym samym czasie co ja. Ciągnąłem opornych za włosy, albo pchałem. Nie wahałem się ugryźć, albo kopnąć w kostkę. Zabierałem zabawkę i ciskałem ją w piach, gdy przestała cieszyć. Ale pilnowałem, żeby nikt inny się po nią nie schylił. Była moja!

Wtedy musiała mnie jeszcze bronić matka, bo inni dorośli protestowali, a sam nie miałem żadnych szans. Wstydziła się i przepraszała, a ja w tym czasie szczypałem i planowałem zemstę. Kiedy nie miałem na kim wyładować złości matka zawsze była w pobliżu. Widziałem ile siniaków miała na nogach. Szczypałem mocno, a skórę miała delikatną nawet jak na dziewczynę. Dzieci nauczyły się szybko, że trzeba mnie omijać z daleka i nie pomagała nowa koszulka, czy czapeczka. Dzieci kryły się w objęciach rodziców, a piaskownica pustoszała. Matka płakała i usiłowała mi coś tłumaczyć, ale ze złości kopałem ja po nogach i gryzłem ramiona.

Rosłem. Szybko rosłem i uczyłem się, że strachem mogę poskromić nawet tłum, który mógłby mnie rozszarpać, lecz przerażony podda się mojej bezczelnej pewności siebie. Tylko matka nie bała się mnie. Jeszcze się nie bała, bo kiedy miałem dwanaście lat poskromiłem i ją. Pchnąłem mocno na ścianę, aż uderzyła głową w obraz za szybą i stłukła ją. Płakała, a z pomiędzy włosów sączyła się krew. Uderzyłem. Ręką. Na policzku pojawiły się ciemnoczerwone smugi od palców. Podobało mi się. Uderzyłem z drugiej strony i śmiałem się patrząc, że nierówno wyszło. Asymetrycznie. Matka płakała, ale musiała się poddać. W domu miałem już władzę absolutną.

Przyszedł czas na zewnętrze. Tam wciąż nie bali się mnie wystarczająco. Sąsiadów pacyfikowałem wytrwale. Podrzucałem na wycieraczkę psie gówna, kopałem, gdy się zbliżali, albo dzwonkiem do drzwi zabierałem im spokój nocy. Kamienie rzeźbiły w ich szybach gwiazdy, aż spokornieli i pochowali się w swoich norach. Sprawdziłem, co tam robią. Nic! Wszedłem za starą babą do jej mieszkania. Cuchnęło starością. Wszystko było stare – i ona i meble i te wszystkie drobiazgi z porcelany, czy wełny. Parę rzuciłem na podłogę, żeby zobaczyć, czy zaprotestuje, ale milczała płacząc. Stara była. Nie miała ze mną szans. Musiała słuchać. Poszedłem do kuchni. Na stole stało jakieś ciasto, to je zjadłem, ale nie było najlepsze. Talerz oczywiście rozbiłem i powiedziałem jej, że następnym razem ma mieć ciasto z malinami, bo inaczej dostanie ode mnie lanie i poszedłem zostawiając otwarte drzwi.

Faceci w moim otoczeniu bywali różni, ale często walczyli. Spotkania z nimi traktowałem jak poligon. Nie raz oberwałem, bo rzucałem się na każdego, bez względu na rozmiar i obrywałem tak, że potem matka mnie musiała kurować, a na twarzy miałem tęczę od siniaków i wybite zęby. Ale zaciskałem te pozostałe i ćwiczyłem po nocach. Pompki, brzuszki. Z książki uczyłem się postawy bokserskiej i wyprowadzania ciosów. Karate. Marzyło mi się, że zostanę Brucem Lee. Każdy chłopak o tym marzył, ale ja ćwiczyłem. Bez mentora, z książek, które ukradłem jakiemuś nieudacznikowi – jego rodzice jeździli po świecie i zamiast miłości dostawał prezenty. W tym książki do ćwiczeń. Przyniósł je kiedyś do szkoły i wrócił już bez nich. Nie miał odwagi poskarżyć się. I słusznie. Książki były moje.

Z dziewczynami szło mi lepiej. Same mazgaje. Wystarczyło pociągnąć za warkocz, albo urwać kieszeń sukienki, żeby zaczęły szlochać i czerwienieć na twarzy. Nie trzeba było nawet uderzać. Można było zlać je słowem wulgarnym. Fajnie wyglądały, gdy pod wpływem słów krew wychodziła im na twarze. Rumieniły się, a ja opowiadałem im świństwa. O nich i o mnie. Wymyślałem absurdy kompletne, byle tylko ujrzeć, jak sinieją im twarze. Miałem wrażenie, że gdybym przejechał po takiej gładkiej buzi paznokciem, to trysnęłaby krew. Raz sprawdzałem – musiałem mocno drapnąć, żeby się udało. To twarde przeciwniczki, tylko tak miękko wyglądają. Wcale nie jest łatwo je uszkodzić. Chowają się w te łzy i człowiek daje się oszukać, że są słabe. Facet, gdy zaczyna płakać jest pokonany. Zostaje moim niewolnikiem, ale baba? Nigdy. Ta płacze na zawołanie i to nic nie oznacza.

Wtedy zrozumiałem, że z dziewczynami trzeba inaczej. Szorstko i mocno. Lać tak, jak nie lałem facetów. One dopiero wtedy zaczynały mieć w oczach strach i poddawały się mojej woli. Mówiłem krótko, jakbym szczekał. Wydawałem komendy. Każdy przejaw krnąbrności tłumiłem ciosem. Aż stawały się potulne. Jedną za włosy ściągnąłem do domu. Matkę wygnałem do kuchni, żeby nie przeszkadzała, a tej kazałem się rozbierać. Do naga. Miała zostać moją nauczycielką biologii. Zwykle nie uczyłem się, ale ta lekcja jakoś mnie intrygowała. One były inne. I puchło im coś na klatce piersiowej. Gdyby to były mięśnie, to każda mogłaby mnie zgnieść, ale to coś było miękkie i bezbronne. Chciałem to zobaczyć z bliska i sprawdzić o co chodzi.

Płakała – to normalne. Uderzyłem, żeby zaczęła się wreszcie rozbierać i chyba zrozumiała, bo drżącymi ze strachu rękami zaczęła rozpinać guziki. Powoli ciuchy spadały na podłogę – one naprawdę były inne. Nie mogłem się nadziwić, ale musiałem pilnować, bo w niej jeszcze tkwił bunt. Gotowa mi uciec, jeśli stracę czujność. Uderzyłem profilaktycznie w brzuch. Żeby straciła ochotę na protesty. Straciła. I ochotę i oddech. Leżała na podłodze i płakała. Chciałem ją kopnąć, żeby przestała, bo nie podobało mi się, że tak wyje. Włączyłem muzykę, a ją za włosy podniosłem. Miała miękkie to ciało. Zupełnie nie ćwiczyła. Chyba głupia. Ale była moja. Teraz widziałem w jej oczach  strach tak potworny, że wykluczał reakcję. Mogłem z nią zrobić wszystko.

Matka coś krzyczała, ale przez dźwięki muzyki niewiele się przedzierało. Zaśmiałem się i krzyknąłem przez drzwi, żeby siedziała cicho, bo psuje mi zabawę. Ucichła. Zrozumiała, że nie wolno przeszkadzać, bo i ona dostanie łomot. Patrzyłem na swoją ofiarę. Zasmarkana i zapłakana. Gile spływały na tę dziwnie zbudowaną klatkę piersiową. Dotknąłem całą ręką i ścisnąłem. Ani grama oporu, ani kawałka mięśnia. Sam tłuszcz. Tłusta, płacząca małpa.

Poczułem na policzku powiew wiatru. Przeciąg. Uśmiechnąłem się. Stała goła, to pewnie zmarznie. Ciekawe, czy poradzi sobie z temperaturą. Nagle poczułem, że ktoś kopnął mnie w plecy. Ciężki bucior wylądował pomiędzy łopatkami. Wyćwiczony drań! Zaskoczył mnie w domu. Chciałem się odwrócić, ale mocno trzymał mnie za włosy i kolanem docisnął do podłogi. Wyłamał mi ręce i pociągnął do siebie. Do tyłu. Zadźwięczała stal. Kajdany! Dopiero teraz mnie obrócił. Patrzyłem zdumiony. Było ich trzech. Wielkich jak szafy i czarno umundurowanych. Spoza nich wystawała drobna, wystraszona głowa matki.

Zdradziła mnie! Szarpnąłem się w więzach. Zabiję ją! Niech tylko uwolnię łapska z tych bransolet!. To ma być matka? Chyba za rzadko ją lałem. Ale to się zmieni. Niech tylko mnie puszczą czarni.

czwartek, 26 marca 2020

Dusiołek.


- Nie pytaj, bo nikt nie wie, a nieuczciwy sprzeda droższego. Sam musisz wybrać, który stworzony jest dla ciebie. Popatrz i poczekaj, aż ręce wyciągną się po tego, który ma zamieszkać z tobą. No, chyba, że ci wszystko jedno – Popatrzył na mnie badawczo spod brwi tak rozłożystych, że mogłyby robić za mizerną czuprynę. Ale wiedział, że nie jest mi wszystko jedno. I że na pewno wybiorę. Z jego stoiska, choć konkurencja okupowała kilka sąsiednich stoisk i posiadała podobny asortyment. Kupił mnie szczerością, a jeśli nawet była udawana, to byłem nie pierwszym naiwnym.

Ale w jednym miał rację. Teraz, kiedy zacząłem korzystać ze zmysłów zamiast zdać się na podpowiedzi zauważyłem. Twarze były różne. Drewno też miało kształt niepowtarzalny, nadany przez naturę wiedzioną przez lata i zimy. Twarze wykreślone ostrzem noża były niepowtarzalne. Jedne złośliwie uśmiechnięte, inne melancholijne. Zupełnie, jak ludzie stojący na przystanku tramwajowym, gdy tramwaj spóźnia się haniebnie. Oglądałem drogie twarze rzeźbione na sporych fragmentach drewna i te najmniejsze, które dawało się w dłoni zamknąć. Kieszonkowe twarze, którym ciepło drewna nie pozwoli zamarznąć nawet w środku lutego rozsypanego pośród bezludnych gór.

Wzrok ślizgał się po tych twarzach umorusanych bejcą, spod której zmarszczki słoi drzewa liniały jaśniejszą pręgą. Oczy gniewne, schowane pod brwiami, albo filuterne, roześmiane szczerze, bądź nie – jak sprzedawca, który nabijał właśnie fajkę, którą, jak podejrzewam, sam wyciął z korzenia wrzośca, albo gruszy. Nie spieszyło mu się zupełnie. Ignorował czas i pozwalał mu biec za turystami, za głodnymi wrażeń dziećmi, za patrolującym teren patrolem policji granicznej, bo przecież granica tuż obok i nikt nie wiedział, czy patrol przybył tu służbowo, czy też pani sierżant chciała zażyć odrobiny intymności pomimo patrolu, z dobrze zbudowanym plutonowym.

Potem spojrzałem w twarz niezbyt czujną. Nie znudzoną, lecz spokojną. Twardą, pełną przeżyć minionych, ale spokojną. Z oczami utkwionymi w odległej przyszłości, pomimo mnie patrzących w przód. Brodate życie pozbawione cekinów. Pryszcz sęka na brodzie zaklejony był metką ceny, więc pytać już nie musiałem. Wysupłałem drobne wprost na wyciągniętą dłoń i poszedłem niosąc własnego diabła.

Skąd miałem wiedzieć, że wrócę tu rok później i powiększę kolekcję o kolejny, żeby w trzecim roku…

Każdy był inny, jakby zawieszenie nowego kalendarza na ścianie domu wymagało od rzeźbiących nowego sznytu. Niczym w modzie żeńskiej zmieniały się modele, ale zasada była jedna i trzymałem się jej wiernie. Nie pytałem, nie prosiłem o pomoc. Patrzyłem na drewno, na twarz i czekałem, aż się do mnie odezwie, aż zaśpiewa w języku dla mnie zrozumiałym, a dopiero wtedy wyjmowałem portfel, żeby adoptować swojego i odchodziłem bez słowa. Że stałem długo nie wyciągając ręki? Stawałem tam, gdzie ludzi było najmniej. Sprzedawca szczęśliwy, że robię tłok pozwalał mi na zadumę, bo każdy wie, że do pustej knajpy goście nie wchodzą, ze strachu, że słabo tam karmią – wolą zatłoczone lokale. Stałem twarzą w twarz ze świeżym szwadronem twarzy czekających na kogoś, kto zdecyduje się na adopcję. Trudny wybór, bo chętnych wielu. Wiatr kręcił w nosie aromatem węgla drzewnego i bejcy, mieszał z olejem smażonych frytek i wilgocią dyszących pod otuliną mchu kamieni leżących nad lustrem wody zmarszczonej, wpatrzonej w niebo i parodiującej ucieczkę baranich stad niebieskich.

Teraz tam nie jeżdżę. Może to błąd, bo przecież na pewno są, a kalendarz znów zmienił swoje imię i nowy rok jest niezawodną wróżbą, że wczoraj odeszło w przeszłość i „lepszy model” panoszy się pośród mgieł dartych wiatrem od wody. Ilu ich mogło już ze mną zamieszkać? Piętnastu? Może dwudziestu? Nie musze nawet okiem rzucać – zmieściliby się. Wszyscy. I przestaliby być bezdomni. Bezpańscy. To grzech przygarnąć kawałek drewna rzeźbiony w opowieść zimową?

Daremność.


Utknąłem. Za sznurem z kolczastych drutów. Naszyjnik zbierający krew uciekinierów rdzewieje bardzo powoli. Czas chyba wstrzymał oddech i tyka zbyt wolno, żebym dostrzegł, jak spaceruje wzdłuż ogrodzenia. Krew kapie niespiesznie, a grawitacja nie popędza jej wcale. Ziemia rozkoszuje się każdą kroplą z osobna. Tylko baranki na niebie przeskakują ogrodzenie z wdziękiem i nawet nie potarmoszą skołtunionego runa.

Utknąłem. Z dala od ciebie. Ledwie kilkadziesiąt kilometrów, ale stąd do tam zdaje się, że rozłożyła się wieczność na drodze – jak kałuża, która zawsze wie, gdzie może napotkać przechodnia. Gdyby nie perły karminowe i te dzioby nienasycone, głodne i sterczące już szedłbym do ciebie. Wiesz, że potrafię, że kilkadziesiąt kilometrów nie byłoby przeszkodą. Jednym skokiem połykam odległość rozmiaru widnokręgu. Od brzasku, nim zmierzch pożre ziemskie kształty, doszedłbym po kres porannej widzialności, nawet, jeśli mgły nie ukryją rozmiaru. Doszedłbym. Chcę dojść.

Utknąłem. Krążę po skończonej przestrzeni, jak koń na wybiegu. Wydeptuję niechciane ścieżki, wydeptuję brak nadziei. Czuję, jak opuszczają mnie siły. Tak najłatwiej zniewolić człowieka. Odebrać nadzieję. Druty błyszczą w dojrzewającym słońcu, krew spływa po ostrzach malując je żywiej niż szminka. Wokół pustka. Nikogo, kto mógłby pocieszyć, lub odebrać złudzenia bezkompromisowym słowem. Kląć? A cóż to u licha zmieni?

Utknąłem. Druty, jak bluszcz, opanowały niewidzialny mur graniczny. Wysoko wspinają się ku życiu w słońcu, a ja zostaję za nimi nosząc na twarzy cień pręg, jak memento, żebym pamiętał, co stać się może, gdy rzucę się na nie w paroksyzmie rozpaczy. Wciąż szukam. Słabych punktów, dziury w ziemi, żeby jak lis do kurnika wedrzeć się i ujść z życiem niosąc w pysku łup na ofiarę bogom.

Utknąłem. Zupełnie, jakby ktoś zamknął mnie w słoiku, razem ze wszystkimi moimi uczuciami. Zamknął moja obecność poza światem, w wydzielonym, wrogim i obcym miejscu. Miejscu bez ciebie. Lew nie krąży tak w niewoli, chociaż podobno jest królem. On musi krążyć. Ja krążę, bo nie mam nic innego. Kroki donikąd stawiam jak maszyna, która stworzona została do chodzenia. Zedrę buty, potem stopy do kostki. Kurz unosi się, przypominając pożar sawanny. Nawet jemu ciężko uciec z klatki.

Utknąłem. Gąszcz tabu, morałów, kodeksów, obowiązków. Las nieskończony. A każdy nadziewa mnie jak oliwkę na wykałaczkę i podgląda mnie bezczelnie z każdej strony nim pożre z apetytem, lub nie. Może ktoś oprócz mnie krąży w przestrzeni wyznaczonej struną drutu, jednak wzrokiem wciąż przebijam się na zewnątrz. To trudne, wzrok krwawi i obraz wraca skatowany nieludzko. Ledwie zdążę dostrzec cokolwiek nim skona.

Utknąłem. Może od zewnątrz da się otworzyć przestrzeń? Rozplątać kłębek kolczasty, albo wyciąć ścieżkę jak w dziewiczej dżungli? Na jedną chwilę zaledwie, żebym tylko zdążył wejść między zębate ściany i przeskoczyć poza nie. Do tam, do ciebie. Tylko kto to rozplącze? Kołtun drutu, jak robótka ręczna rośnie ze mną wewnątrz tej potwornej czapki, która zamykać się zaczyna nad moja głowa po to tylko, żebym nawet myślą nie wyjrzał na zewnątrz. Komu przeszkadzam aż tak? Dlaczego niewoli mnie wewnątrz. Przez nieuwagę nawija kłębuszek kosmatej, kolczastej włóczki zapominając, że w środku dogorywa człowiek?

Utknąłem. Może jestem za mały?

środa, 25 marca 2020

Tortury.


Widzę, jak marszczy się na tobie skóra. Marzniesz. Gęsia skórka sięga nawet wstydu, który zdawał się być poza zasięgiem tej odrobiny wiatru, który wdziera się do pomieszczenia przez niedokładnie zamknięte okno. Wiedziałaś, że będzie zimno, że zmarzniesz, a mimo to bez szemrania spełniłaś mój kaprys i teraz leżysz naga na pościeli. Drżąca i niepewna tego, co cię czeka. Oczy szklą się i nie spuszczają ze mnie wzroku, kiedy kończę palić papierosa i popijam go ostatnim łykiem kawy. Wystygłej, więc niesmacznej.

Widziałam, że zbierasz się na odwagę, żeby otworzyć usta, więc zmroziłam cię spojrzeniem, aż zaczęłaś oddychać zbyt szybko, jak na potrzeby organizmu. Chciałaś upić się tlenem? Uciec od świadomości? O nie. Na to ci nie pozwolę. Jesteś moja. Bez reszty i… Dowiesz się, już wkrótce. Na razie papieros smakował mi tak bardzo, że zapalam kolejnego. Palę i patrzę na twoją nagość. Chyba specjalnie dla mnie… Na pewno dla mnie. Widzę to w twoich oczach. Przyszłaś tu i leżysz wypieszczona własnymi dłońmi w wielkiej emaliowanej wannie pełnej kosmetyków za które mogłabyś utrzymać się przez rok, albo i dłużej. Przygotowałaś się. Z premedytacją, z nadzieją, albo z oddaniem, które granic nie zna.

Papieros parzy już w palce, a mi wciąż chce się palić. Palić i patrzeć na twoją uległość. Podchodzę do okna i uchylam odrobinę szerzej, żeby popatrzeć, jak sinieje ci skóra. Palę. Trzeciego z rzędu papierosa, który smakuje wybornie. Mam ochotę na wódkę. Zimną, pitą wprost z butelki. Pozwalam ci leżeć. Piersi sztywnieją nawet mi, chociaż mam biustonosz i grubą bluzkę. Sutki ocierają się przy każdym ruchu o materiał, aż stają się nadwrażliwe. Chce mi się kląć i pozwalam sobie na sporą wiązankę. Bawi mnie twoje zdumienie. Nie wiedziałaś? Potrafię kląć tak, że ferajna pod dworcem rozstępuje się z szacunkiem, gdy rozpuszczę jęzor, a oczy nabrzmią krwią.

Podobają mi się twoje oczy. Szeroko rozwarte, zdumione, przestraszone nawet. Pierwszy raz boisz się mnie. Podoba mi się ta scena. Tobie chyba również, bo milczysz i tylko oddech wciąż szybszy. Odpłyniesz mi? Chciałabyś! Uderzam cię w twarz. Otwartą ręką, ale na zimnej skórze cios odbija się czerwonymi pręgami, które chcą pęknąć i pokryć się wrzącą krwią. Oczy… Podniecająco wystraszone i mokre od łez niedowierzania. Aż chce się uderzyć cię jeszcze raz. Robię to czując w podbrzuszu atak gorąca. Jesteś piękna. A ja pachnąca podnieceniem.

A przecież miałam dzisiaj… Biorę do ręki marker. Czarny, gruby i podobno niezmywalny. Powinien wytrzymać tydzień. Na skórze. Tydzień, to dość czasu, żebyśmy się nawzajem nauczyły. Podchodzę trzymając go w ręce jak nóż. Nóż, którym wytnę na twoim ciele strefy zamknięte. Tylko dla mnie. Boisz się? Sama chciałaś oddać się mi bez reszty, więc czarny marker wytatuuje twoje oddanie na malutką wieczność, kiedy będziesz się uczyła pokory i tego, że to ciało nie należy do ciebie, chociaż cię okrywa. Mam ochotę naznaczyć cię moim imieniem całą, ale to byłoby zbyt proste.

Nie chcę tak. Czubkiem markera rozchylam ci uda. Patrzysz na mnie i pozwalasz mi na pierwsze cięcie. Z premedytacją maluję dwie elipsy we wnętrzu ud omijając ostrygę płci. Jeśli potrafisz – oddaj ją komu zechcesz. Mi zostaw wnętrze ud i to ciepło, które mieszka w ich spojeniu. Piersi? Wolę wgłębienia obojczyków, zewnętrza ramion, wgięcie kręgosłupa. Jestem smakoszem. Uwielbiam to miejsce na karku, które powoli kolonizują włosy, jeśli pozwolić im bezkarnie rosnąć. Uwielbiam miękką delikatność skóry za uchem. W porywie losowo znaczę palce u stóp. Pamiętasz? Widzę w twoich oczach, że pamiętasz. Pachy! Koniecznie.

Owale są niewielkie. Na twoim bardzo skromnym ciele rozpanoszyły się tak, że jednym oddechem można przeskoczyć z jednej oazy w drugą. Strefa nocy. Teraz dzień. Dzień, w którym dotyka cię tak wielu obcych. Obrysowuję dłonie i stopy, chociaż nie wierzę, żeby znalazł się ktoś tak odważny, żeby sięgnąć po nie ustami w środku dnia. Prawda? Nie pozwoliłabyś chyba nikomu sięgnąć po własne stopy, po achillesy, szlakiem błękitnych żył wędrujących w dół tworząc delty na wierzchach stóp? Nie! Nie pozwoliłabyś nikomu. Tylko mnie. Ale nie chcę ich oddać, więc kreślę niepewną kreską, bo pisak skacze po zmarzniętej skórze.

Pachniesz. Oddaniem pachniesz. Pożądaniem pełnym zgody na mnie całą. Czuję, że zaczynam być zaborcza i chcę ukraść cię całą, gdy obejmują czerwienią kresek pośladki wraz z nerkami i nie potrafię pohamować swoich rąk. Dotykam dłonią własnych ust. Są suche i lepkie od niewysłowionych pragnień, a ty leżysz bezwolna, ufna i moja. Kręci mi się w głowie. Nie mam już sił, żeby kreślić granice, kiedy widzę, jak reagujesz na pieszczotę mazaka. A przecież ja mam delikatniejszy oddech. Cieplejsze dłonie i język, który zna już nawet te zakamarki, których chyba nie powinien.

Oczy! Nie mogę pozwolić twoim oczom, żeby ktoś… W nieskończonym zaufaniu zamykasz powieki i rozchylasz usta czekając na dotyk markera. Całe twoje ciało otwiera się na mnie, czekając namaszczenia kolorem. Moje, moje, moje… Nie mam już w sobie cienia rezerwy. Szarpię obraz kreśląc ścieżki pożądania zamiast stref zabronionych. Wyglądasz jak przeźroczysty model, po którym rozpełzają się czarne i czarowne nitki układów krwionośnych, nerwowych, ale ty żyjesz. Żyjesz i schną ci wargi od pragnień, których wciąż nie wysławiasz, żebym nie czuła się przymuszona do czegoś więcej niż sama zechcę. Widzę determinację. Powstrzymujesz orgazm? Gryząc zębami wargę? Tak można? Eeee… To niemożliwe zupełnie.

Gryziesz? Naprawdę?

wtorek, 24 marca 2020

Rozgrywka.

Rzut kością, kiedy przegrało się już wszystkie pieniądze wydawał się bezpieczny. Ot, pożegnanie ze stołem. Dłoń wypuściła kości i nawet nie oglądałem się na wynik. Wstałem, zanim przestały się toczyć i szedłem w kierunku wyjścia. Przy stole zaszumiało.

- Full – słyszałem podniecone głosy – z ręki, czwórki na szóstki. Piekielnie mocny rzut.

Wzruszyłem ramionami. Teraz? Kiedy nie było mnie stać, żeby postawić choć jeden żeton? Kpina. Los ma żarty tak gorzkie, że trudno znaleźć równie złośliwego człowieka. Przez cały wieczór raz ledwie rzuciłem ręką dwie pary z tych ubogich w oczka, a teraz, kiedy pieniądze zostały po przeciwnej stronie stołu – full z ręki na czwórkach! I ten krupier śmiejący mi się w twarz… Znaczy, w twarz śmiałby mi się, gdybym się obrócił, ale nie zamierzałem. Kląłem pod nosem, może nawet ciut głośniej niż bezdźwięcznie, bo każdego szlag by trafił. Mnożyłem kroki w stronę wyjścia smagany spojrzeniami pełnymi uczuć rozmaitych – od pogardy do współczucia. Żadne z nich nie dawało mi satysfakcji, ani siły – tej, którą dawały spojrzenia snujące się za zwycięzcą. Pamiętam czas, kiedy trzema dwójkami starłem śmiech z gęby krupiera i sześciu zawodników. Jeden rzut za wszystkie pieniądze świata. W tamten wieczór mogłem kupić bar wraz z barmanem i tymi wszystkimi kelnerkami noszącymi swoje młode, jędrne pośladki niemal na wierzchu. Dziś zerkały tylko, czy czegoś nie zwinę ze stołu. A wtedy wdzięczyły się i szczebiotały, dyskretnie wsuwając mi w rękę bądź kieszeń numer prywatnego telefonu z więcej niż sugestią wieczoru, co skończy się za jakieś dwa-trzy tygodnie, gdy roztrwonimy majątek na szampańską zabawę.

Dzisiaj musiałem iść pod ostrzałem jadowitych spojrzeń, zimnych i wróżących doskonałą pamięć. Ten dzień zapamięta co najmniej kilka z osób, które mijałem. Przypomną mi tę chwilę, gdybym kiedyś miał się cieszyć z wygranej bo przyjdzie taki dzień, że wygram. Musi przyjść. Gra, to życie. Wrócę tu, choćbym miał własne portki postawić. Dzisiaj? Postawiłem nawet to, czego nie miałem. Własne i cudze. Powierzone na moment pieniądze i wszystko, co udało mi się spieniężyć, albo zastawić w lombardzie. Pech. Szczęście dzisiaj siedziało naprzeciw i śmiało się z moich wysiłków. Przegrałem więcej niż kiedykolwiek. Z litości podany kieliszek wódki na drogę smakował piołunem. Paskudne uczucie, które trudno zgasić kieliszkiem. Musiałaby ich być małą centuria, żeby zapomnieć chociaż do jutra. Noc na trzeźwo zapowiada się okropnie. Poranek będzie jeszcze gorszy. Kiedy opadną emocje, kiedy zgaśnie nadzieja, a głowa zorientuje się, że to nie sen, tylko fakty, przyjdzie odpokutować. Dzisiaj jeszcze się łudzę, że się uda, że wydarzy się cud…

- Stop! - krzyknął jakiś głos. Męski, zdecydowany. Jednocześnie ktoś chwycił mnie za rękę tak mocno, że po zrobieniu jednego kroku nie byłem w stanie kontynuować marszu. Stanąłem i patrzyłem nieprzytomnie na gościa. Dobrze ubrany, doskonale pachnący. Wizerunek ociekał szmalem dość dyskretnie, jednak nie na tyle, żeby ktokolwiek miał wątpliwości, że jest w stanie przelicytować prezesa międzynarodowego funduszu walutowego i niespecjalnie odczuć dziurę w domowym budżecie.

- Chcesz zapłacić za ten ostatni rzut? - zapytał wbijając we mnie stalowy wzrok. Kpi? Kto nie chciałby?. Kiwnąłem głową wzruszając ramionami jednocześnie – Ile chcesz postawić?

- Milion! - mnie też stać było na sarkazm, ale gość kiwnął głową.

- OK! Milion. Jeden rzut, jedna rozgrywka i cały milion na stole – wywalił oczy na krupiera. Otoczenie zamarło. Zastygło i tylko szum przelewających się w głowie myśli zdawał się kipieć energią. Niagara rozbijała się wewnątrz każdej czaszki i siedzącym zastygło w ustach, a mi zmiękły kolana. - Proszę przygotować żetony na mój rachunek.

Krupier uciekł od odpowiedzialności i wezwał kierownika sali. Ten zrobił się czerwony na twarzy i odmówił także, dzwoniąc do szefa. Pośrodku zielonego stołu wciąż łypały czarne oczka czwórek na szóstki. Obaj czekali na decyzję szefa, a siedzący przy stole nie odrywali wzroku od ust kierownika, czekając na decyzję.

- Nerka – stalowooki popatrzył na mnie w tym czasie – Jeśli przegrasz będzie moja jeszcze dzisiaj. Jeżeli wygrasz… Możesz zabrać wszystko ponad moją kasę. Pasuje? Z taką ręką trudno przegrać…

- Wreszcie! - pomyślałem – W końcu los się odwrócił i przesiadł się na moją stronę stołu. Wieczór będzie mój! I wyjdę krokiem wygranego, a te panienki, co tak patrzyły jeszcze przed chwilą już poprawiają biusty.

Kiwnąłem głową na zgodę, bo faktycznie – jak przegrać. Skoro od dziesięciu chyba godziny dwa razy zdarzył się street, raz raptem kareta, a przeważnie dwie pary monopolizowały stół. Bałem się mówić, żeby nie było słychać jak drży mi głos ze wzruszenia, emocji i chęci zemsty na tym ulizanym bubku, który teraz trząsł się przed kierownikiem i płaszczył. Jeśli nie rzuci – a nie rzuci na pewno, bo to widać po nim – to wyleci na zbity pysk.. I nigdzie już nie dostanie pracy. Mógł zwinąć kości, ale chciał pokpiwać, to teraz ma. Rzut na stole, kasa zadeklarowana i mój wybawca mógłby ją nawet podwoić. Wreszcie kierownik skończył rozmawiać i kiwał głową do słuchawki, jakby jego szef mógł widzieć tę gorliwość.

- Proszę wymienić pieniądze na żetony. Okrągły milion, tak?

Stalowooki zerknął na mnie, więc kiwnąłem głową, nabierając przekonania, że to nie jest kolejny żart, tylko rzeczywiście mój dzień. Ten, na który czekałem od wielu lat. Dzisiaj miał się spełnić. Za chwilę zostanę milionerem. Jeszcze tylko rzut krupiera, który blady i z czołem wysypanym gęsto potem siedział za stołem niczym skazaniec podczas ostatniej wieczerzy. On już wiedział. Ja też. Odpłaciłem mu spojrzeniem, które mogło zgnieść go jak robaka. Usiadłem i ja, a za mną usiadł sponsor najlepszego rzutu, jaki mi się zdarzył w kasynie. Czekaliśmy na dostarczenie gotówki, a kasjer, niosący szton, jakiego nie sposób pomylić z żadnym innym niósł go, jak virtutti militari na czerwonej poduszeczce. Podając czek do podpisu skłonił się jak przed sułtanem. Stalowooki łaskawie podpisał papier, a na szton nie zwrócił uwagi. Kiwnął brodą, żeby podać go mnie i patrzył na krupiera wzrokiem pełnym współczucia.

- Stop! - najwyraźniej to słowo zdominowało kasyno tego wieczoru – Honory będę czynił ja. Nie mogę obarczać personelu odpowiedzialnością za TAKI RZUT!

Człowiek emanował sytością. Emanował też pewnością siebie, która kazała wszystkim wokół jąkać się i nie dawała szansy, żeby odwrócić wzrok. Podszedł do stołu z nonszalancją, na jaką stać go było niewątpliwie. Zgarnął kości w pulchną, pozornie miękką dłoń i sprawdził, czy stawki zostały postawione. Przy stole zapadła cisza tak gęsta, że żadna mucha nie miała prawa się przedrzeć.

- Panowie – odezwał się szef zakładu – jeśli wszystko gotowe, to rzucam.

Milczenie jeszcze zgęstniało. Krupier i ja równocześnie kiwnęliśmy głowami, a zaraz po tym kości toczyły się już po stole. Grzechotały wesoło podskakując po zielonym suknie i zdawały się nie chcieć zatrzymać.

- Czwórka!… I cztery piątki...

poniedziałek, 23 marca 2020

Układanka.


Sznur kormoranów w locie… ech, to przecież już było, jednak nie w Mieście, nie tu. A dzisiaj właśnie stado patyków ze skrzydłami, pod wiatr, w nieznane. Psy skrapiają drzewa własnymi snami w płynach i śmieją się do przymrozków, na których najwyraźniej leżą niczym na tacy zapachy ciepłe, dzisiejsze. Sroki oflankowały bramę wjazdową i patrolują posesję, żeby nie przedostała się żadna mysz, żaden wróbel. Nawet ten, który uwikłał się w żywopłocie udając kulkę owocu ligustru. Puchata kulka zamaskowana tak doskonale, że tylko ruch ją zdradził. Drzewa chwalą się zeszłorocznymi gniazdami we wciąż pustych gałęziach, wyglądających jak kołtun w nieuczesanej fryzurze. W sumie nic. Pustka prawie kosmiczna, z chaotycznie rozrzuconymi drobinami materii. Puzzle do poukładania każdego poranka, żeby świat mógł jakoś funkcjonować.

niedziela, 22 marca 2020

Dobranoc.


Sen. Nie byle jaki, ale sen, który ma kontynuacje. Każdej nocy ciąg dalszy. I bardziej okropny od poprzedniego. Nie umiałem przestać go śnić. Noc w noc przychodził i toczył się jak telenowela w barwach ciemnych, agresywnych i mnożył nieszczęścia tak bardzo, że bałem się zamknąć oczy. Piłem? A i owszem – piłem, żeby nie pamiętać, jednak alkohol nie pomagał. Sen był mocniejszy i wracał. Każdej nocy wracał bogatszy w jad, w upiory, w cały zimny nieskończenie kosmos nieszczęść.

Próbowałem nie spać i ratować się krótkimi drzemkami w ciągu dnia, jednak kończyło się to podobnym niepowodzeniem, jak nocami. Utrata świadomości wypuszczała na świat watahy głodnych, złośliwych bestii, które gryzły mnie mocniej nawet, niżby uczyniły to w rzeczywistości. Krzyczałem, płakałem, bałem się i budziłem mokry ze strachu siedząc pod ścianą obok łóżka, na którym wciąż jeszcze dymiły senne mary. Gdybym tylko nauczył się obywać bez snu, świat wyglądałby zdecydowanie piękniej, ale nie umiałem.

Walczyłem ile tylko sił mi wystarczyło, aż w końcu, z rozpaczy, zapłaciłem. Znalazłem kogoś, komu życie odebrało wszystko co miał i zgodził się za pojedyncze banknoty zabrać mój sen i wyśnić go za mnie do końca. Zdawało mi się, że wydarzył się cud – dwie noce z rzędu sen nie przychodził do mnie, ale trzeciej nocy ugryzł mnie jeszcze boleśniej. Nie wiedziałem, czy mój wybawca zrezygnował, nie udźwignął, czy po prostu oszukał mnie i wykpił się kosztem tych dwóch nocy.

Teraz, kiedy wiedziałem, że można żyć bez snu nie umiałem się jednak powstrzymać. Kupiłem kolejnego chętnego. Odwiedzałem miejsca, w których bywali ci, których życie nie rozpieszcza. Sądziłem, że są mocniejsi ode mnie i bezkarnie przebrną przez mój sen, ale każdy z nich wytrzymywał najwyżej trzy noce z moim snem. A potem znikał i nie miałem pojęcia, gdzie, ani dlaczego.

Zupełnie nie skojarzyłem z doniesieniami prasowymi tego, co się działo. Skąd miałem wiedzieć? Prasy nie czytałem, a programy telewizyjne oglądałem bezmyślnie. Telewizor miał mi pomagać nie zasnąć, a później, gdy już miałem zmiennika, wręcz przeciwnie. Patrzyłem na migocące obrazy i zasypiałem, nawet nie wyłączając go.

Kiedy policja przyszła mnie aresztować sądziłem, że to ponury żart, pomyłka, czy też zbieżność przypadkowych danych. Historia, która lada chwila wyjaśni się, ale nie. Noc w areszcie była doznaniem, kolejne pozostawiały mnie w osłupieniu. Sen wrócił. Tu trudniej było zdobyć chętnego na moje sny. Ograniczenia sprawiły, że tylko raz udało mi się namówić współlokatora na taką przysługę, ale on zmarł.

Szczegółowe badania pośmiertne wykazały zawał serca, jednak jego oczu nie zapomnę do końca życia. On umarł z przerażenia. Zostałem sam na sam ze swoim snem. Od tamtej pory rygorystyczna izolacja pozostawiała mnie bez towarzystwa. Nocami, kiedy ze zmęczenia słaniałem się na nogach usiłując nie spać wyłem przez zakratowane okna jak głodny wilk.

Dopiero wtedy uwierzyłem w to, o co mnie oskarżono – zabiłem ludzi. Nie jednego, czy dwóch, a kilkunastu. Moim snem, który lekką ręką przekazywałem jak pałeczkę sztafety – sztafety śmierci. Ostatnim był psychiatra, który mnie badał w zakładzie. On? Nie uwierzył. Zdawało mu się, że to niemożliwe, żeby cudzy sen mógł zrobić mu krzywdę i nie dożył świtu. Piętnasty.

Teraz zapewne moja kolej, bo chętnego więcej już nie znajdę, a sam nie mam już dość sił, by obronić się przed snem. Oczy zamykają mi się, kiedy mówię te słowa. Próbuję stać, chodzić po chłodnym powietrzu, kąpać się i szczypać do krwi, lecz to wszystko, to tylko półśrodki, które już nie działają tak skutecznie jak miesiąc temu. Ból czuję przez mgłę, bodźce ledwie znajdują drogę do głowy.

To wydarzy się lada chwila. Kto wie, czy nie za pięć minut. Zamknę oczy i otworzę demonom dostęp do mojej duszy. Zagryzą mnie. Czuję to. Podejrzewam, że czają się na samym skraju snu i nie pozwolą mi na nic. Zanurzę się w otchłanie i zanim nabiorę powietrza w płuca będzie po wszystkim. Nie mam sił. Naprawdę. Może tak będzie lepiej. Usiądę, oprę się o ścianę i już. Koniec. Zanim wydacie wyrok nie będę już żył. I nikt nie potrafi mi pomóc. Nikt nie chce nawet.

Nie chcę nic udowadniać. Chcę spać. I śmiertelnie się tego boję. A sen chce, żebym go wyśnił do końca i ma mnie w swoich łapskach. Nie mogę uciec, a on, perfidnie życzy mi dobrej nocy patrząc jak sklejają mi się powieki. Co zrobię? Powiem mu dobranoc – nie mam już czym walczyć…

- Dobranoc…

Chłodne spojrzenie.


Wiatr zlizywał okruchy śnieżnej nieśmiałości z placu zabaw i kotłował się z resztkami nie potrafiąc ani bałwanka ulepić, ani choćby loda na patyku. Słońce przedzierało się przez chmury uparcie, lecz bez większych sukcesów. Przebiśniegi przebiły się nawet przez brak śniegu, a fiołki zgubiły swój aromat, ale udało się im ocalić kształt i kolor. Mosty trwały na swoim miejscu, a pejzaż starał się być konserwatywnym, chociaż tyle nowych budynków wdzierało się w szczeliny przeszłości, że dzisiaj Miasto nie było już wczorajszym. Tym, które pamiętałem, gdy jeszcze nie wiedziałem, że chcę pamiętać. Puste pejzaże, bezludne przestrzenie, które przecież miały być miejscem spotkań, a teraz są jedynie pasem startowym na którym rozpędza się wiatr. Mi również udało się rozpuścić nogi i powędrować tam, gdzie nikt nie czekał, ani nie spodziewał się, że mogę zaistnieć choć na chwilę. Starałem się jak mogłem, żeby nie zakłócać i nie naruszać, a przecież byłem. Dobrze jest zmierzyć Miasto własnymi krokami, kiedy nie trzeba ich liczyć, ani szukać uzasadnień.

sobota, 21 marca 2020

W moim ogrodzie

Tajemnicze zniknięcie jabłka, które rozpędzało moją wyobraźnię przez kilka dni. Pod wciąż kwitnącym głogiem pokazały się ślady kopania. Nie psem, tylko łopatą. Czyli jest nadzieja, że jabłko potraktowane zostało jak skarb i zakopane ku chwale potomnych. No, chyba, że ktoś je zeżarł umordowany pracą. Widziałem eskadrę pracowników zieleni miejskiej oddalającą się w bliżej niesprecyzowanym kierunku. Zacierali ślady? Kluczyli? Szli w poprzek trawników, zaglądając krzaczkom pod spódniczki, a świeżo uczesane piłami i sekatorami korony klonów ohydnie nazywanych „kulistymi” ze względu na kształt korony, a nie rasę, przyglądały im się z pogardliwym milczeniem. Tylko forsycjom w głowie amory i wystrojone od stóp do głów w żółciutkie sukienki wdzięczą się na skrajach alejek. Na straganie, pod namiotem, obok bratków w miniaturowych doniczkach – bazie. Kwiaty dla leniwych, którym się nie chce samodzielnie ich poszukać. Może też dla wrażliwców nie potrafiących własną ręką skrwawić gałęzi, by naciąć wiecheć wielkości brzozowej miotły. Dzień załzawiony, wilgotny i niezdecydowany, szarość przestrzeni tłamsi kolory. Gumowe rękawiczki na rękach przechodniów wcale nie świadczą jednak, o zapale do pielęgnacji roślin, lecz o strachu przed wirusem. Poniekąd słusznie, bo ów zdycha w sześćdziesięciu stopniach, gdy białko kona w zaledwie czterdziestu. Gotów przeżyć anihilację ludzkości.

piątek, 20 marca 2020

Zauroczenie.

Biała sukienka, której koronki łaskotały w łydki i ciemna, oliwkowa bluzka bez rękawów, żeby odsłonić szczepionkę po ospie, czy czym tam szczepili dzieci dwadzieścia lat temu jeszcze i całe stado rzemyków biegających po obojczykach. Nad opalonym czołem chustka ukrywająca grzywkę, lecz pozwalająca swobodnie spływać na ramiona nie całkiem czarnym włosom spłowiałym od słońca. Dołki na policzkach nie czekały na uśmiech – każde poruszenie twarzy wystarczało, żeby śmiały się same z siebie, jak dziecko w swoim szczęściu nie szukającym żadnych potwierdzeń i porównań.

Pani miała bose stopy. Prawdziwe od używania. Nie bezczynne, nadające się tylko do reklam. Pełne żółto-brązowych odcisków, które pojawiały się pod stopami tak, jak pojawiają się w lesie grzyby – ukradkiem i nie wiedzieć kiedy już były. Nie pomagało nawet to, że przecież każdego dnia chodziła po trawie pełnej ziół i chwastów, gdzie kamienie bywały tylko rzadką niespodzianką, a miękkość reszty koiła twardą chwilę natychmiast i opatulała zieloną wilgotnością sprawniej niż usta kochanka.

Dziś pani szła po deskach sceny, a deski takie nie są jakoś specjalnie przygotowywane na kontakt z bosymi nogami. Częściej spotykają się z gwoździem okucia butów w czerni tak doskonałej, że czarne dziury kisną z zazdrości i lecą tu, żeby się zarazić. Podeszła do mikrofonu i śpiewała, jakby szeptała wyznania do księżyca. Nienachalnie, miękko, a oczy jej odpływały w marzenia śpiewane najwyraźniej do tego, kogo ze sceny nie można dostrzec. Może w ogóle nie można?

Śpiewała w języku zbyt obcym, żebym mógł zachwycić się treścią, co przecież wcale nie przeszkadzało mi słuchać z uwagą. Że kocha, wiedziałem, a kogo? Cóż mnie obchodzi. Ważne, że kocha. Reszta nie moją jest sprawą. Grunt, że potrafi się dzielić, choć tak łatwo osiąść na płyciźnie sztampy. Może była Jezusem, który znów przyszedł na świat, żeby przytulać niepokornych?

Pani miała zmęczone od tańca łokcie, w których mieszkały fale lat minionych, miękko układających się w kręgi, jak woda podrażniona kamieniem. Łokcie lizane tym samym, co twarz słońcem nie pochodzącym z ludzkiej pomysłowości, tylko temu archaicznemu, co to grzać potrafi tylko i zachodzić. Harmonijka usiłowała wtulić się w jej usta i płakała żałośnie, że tylko na skromny pocałunek wystarczyło czasu.

Patrzyłem i słuchałem w niemym zachwycie, jak opowiada miłość kobieta, której nie znam, dla kogoś, kogo nawet się nie domyślam i pomyślałem sobie, że dobrze jest umieć mówić tak pięknie. Trudno się oprzeć takiej miłości. Może warto nauczyć się? Obcych słów, dźwięku… Najpierw zdejmę skarpety, żeby poczuć dotyk ziemi. Na razie tej, która zaklęta jest w deskach parkietu, ale zaraz potem wymyślę ciebie. Zamknę oczy i wymyślę Cię najdokładniej, jak tylko potrafię i zaśpiewam. Głos mam szorstki od zawstydzenia, jednak zaśpiewam. Może nocą, kiedy nawet nietoperze położą się spać z brzuszkami pełnymi komarów?

Może nauczę się śpiewać tak, żebyś zrozumiała, nie rozumiejąc słów. Może pod ich wpływem przestaniesz być marzeniem mieszkającym głęboko pod powiekami i staniesz przede mną zzuwając buty nogami, żeby nie spuścić wzroku z mojej twarzy? A potem… ech… nie wszystko da się wymyślić. Nie wszystko trzeba. To dobrze. Gdyby było inaczej życie stałoby się zbędną fatygą, czekaniem na spełnienie tego, co przecież musi się zdarzyć. Niech więc się stanie potem i będzie tym, co niewyśpiewane.

Czerstwa obserwacja.


Mgła rzuciła się na widnokrąg i dusi go powoli z wielką zajadłością. Widnokrąg wyciąga w górę ręce filarów mostu, który wantami spływa na ziemię pośród kłębów wściekłości i milczenia przerażonej, skostniałej wody. Nie słychać nawet, że sroki się drą, a wróble plotkują o nocnych podbojach miłosnych. Oberwało mi się po głowie, że nie napisałem wczoraj o narcyzach, które spadły chyba z nieba i wielkim stadem obsiadły skarpę trawnika nieopodal klepsydry, która w oczku ma słowo „jest”, a brzuszki wypełnione są słowami „było” lub „będzie”. Przyszłość górą, a przeszłość schodzi pod ziemię w zapomnienie. Niedopatrzenie obrazkowe czym prędzej nadrabiam. Chyba kwiaty nie odleciały do dziś, bo wyglądały na zadowolone z siebie i żółciutkie były jak samo słońce. Sprawdzę. Jeśli trzeba będzie, to skłamię. Ba! w planach mam jeszcze obserwację jabłka, które od trzech dni odpoczywa pod kwitnącym na fioletowo głogiem. Przyjdzie na nie kryska, albo chociaż jeż.

środa, 18 marca 2020

Horror na żywca

Uprzejmie spieszę donieść, że w trakcie podróży komunikacją nazywaną zbiorową (zbiór był z tych bardzo ubogich), zostałem podsłuchiwaczem przez szybkę. Na przystanku i (jednocześnie) na smyczy telefonu wyrzynała się z pustki, niczym pierwszy ząb u oseska pani, o której urodzie wolę nie mówić z dwóch powodów – nie stwierdziłem, tzn, nie, że nie dysponowała, bo być może, tylko przejęty tym, co podsłuchałem zapomniałem przymierzyć wizerunek do mojego szablonu urody, oraz z powodu tychże właśnie słów.
Pani, kto wie, czy nie dziedzicznie, obciążona była instynktem samobójczym i w ramach niewymuszonej konwersacji z nieznanym mi odbiorcą wygłosiła pakiet z grubsza tej treści:
- Noooo… Nie wiem. Boli mnie głowa, kaszlę, kicham i w gardle mnie drapie…
- Hosanna! - pomyślałem o całe niebo ciszej i wypatrywałem rzezi w przestrzeni publicznej, gdyż dopiero co usłyszałem od naocznego świadka, że pasażer został zdecydowanie wyproszony z pojazdu, bo raczył kaszlnąć. Lincz był prawdopodobnym zakończeniem ewentualnej dyskusji, więc został porzucony na pustym przystanku jak niedopałek.
Obserwowałem, żeby nie uronić jatki, chociaż horrory nie są moim ulubionym gatunkiem literackim, czy smakiem z zakresu ruchomych, lub nie, obrazków. Towarzystwo dyskretnie i z bezpiecznej odległości okalające ową niewiastę zostało pochłonięte przez nieliczne rozwarte otwory gębowe tramwaju i rozpierzchło się po wnętrzu, niczym bakterie po jogurcie. Pani pozostała sama, choć nie samotna, ponieważ kontynuowała misję telefoniczną. Tramwaj uniósł moje westchnienie bezinteresownej ulgi – została żywa. Może jednak w takich wypadkach lepiej zawiadomić służby specjalne? Jakieś Zielone Berety, albo Szpital Psychiatryczny? Ubezwłasnowolnić, albo choć zakneblować?

Melancholia.

Słońce wstało gęsią skórką i włoskami spragnionymi, żeby je ktoś ugłaskał. Szpaki pospiesznie budziły wróble ukryte w afro-koronach klonów, bo się rozespało biedactwom. W piaskownicy porzucona łopatka na świeżym piasku, który ktoś wymienił, jakby z myślą o bezpańskich kotach, bo przecież dzieci od jakiegoś czasu nie uczestniczą w zabawach na powietrzu opanowanym przez niewidzialnego wirusa. Znów natura górą – te, komputerowe nie potrafią aż tak zmienić ludzkich codzienności. Tylko dym z komina snuje się smętnie nie mając z kim zatańczyć. Słyszę wysiłek jakiejś maszyny budowlanej i podejrzewam, że jest to ta wielka koparka, która od dwóch dni usiłuje wykopać przydomowy, masowy grób, albo chociaż basen nie całkiem olimpijski. Być może w tym domu mieszka ktoś z nominacją?
Smutna, bezpańska wiosna z okienka. Na zatracenie.

wtorek, 17 marca 2020

Ignorant.



Nikt szczeniakowi nie powiedział, że to niemożliwe, więc zrobił to. Jakby sprawa była naturalna, przyrodzona, albo wręcz niezbędna do życia. Przychodzili wielcy podglądać i udowadniali, że wbrew naturze, doktrynom i grawitacji, ale uśmiechał się kpiąco do niedowiarków i powtarzał niemożliwe na ich oczach.

Zupełnie, jak trzmiel, który fruwać nie powinien, a z wdziękiem kręcąc kuperkiem płynie przecinając powietrze, podśpiewując kosmatym basem. Nauka poddała się i gapiła w osłupieniu, gdy podrapawszy się po hmmm… stawiał brudną stopę na powierzchni wody i szedł, jakby to był deptak niedzielny. Szedł, ślizgał się, albo i biegł, jeśli go naszło – niczym nartnik.

Niemożliwe? A próbowałeś?

niedziela, 15 marca 2020

Wyścig.


- Dzieci… - szepnął starzec – Dzieci sobie nie poradzą. Musisz coś zrobić.

Chwilę potem już nie żył, więc nie bardzo wiedziałem, jakie dzieci i co miałbym dla niech zrobić. Z tego, co wiedziałem starzec dzieci nie miał, ja również, więc skąd dzieci? Maligna? Coś mu się pomieszało w głowie. Zapomniałem te słowa, w natłoku wrażeń – karetka, pogrzeb, przejęcie obowiązków po zmarłym nestorze. Po jego śmierci miałem kierować ośrodkiem, więc nawet na żal nie było specjalnie czasu. Nie sądziłem, że aż tyle formalności, spotkań i całej tej administracyjno- formalnej otoczki towarzyszy pracom badawczym.

Fotel był wygnieciony i zastanawiałem się nawet, czy go nie wymienić, jednak postanowiłem choć w ten sposób oddać szacunek zmarłemu. Skazałem się na niewygodę, żeby zbyt długo w nim nie siedzieć, więc szwendałem się po obiekcie i zaglądałem we wszystkie zakamarki, które znałem jako użytkownik. Teraz byłem gospodarzem. W fotelu siadywałem, żeby wypić kawę, albo podczas oficjalnych delegacji, żeby zachować powagę urzędu.

Ośrodek prowadził zaawansowane badania z dziedziny biotechnologii i biogenetyki. Bawiliśmy się w Boga szukając wiecznego zdrowia. Nikt nie mówił tego głośno, ale szukaliśmy nieśmiertelności i tylko ze względu na obawę przed śmiesznością nazywaliśmy rzecz długowiecznością. Każdy, najdrobniejszy sukces był analizowany, testowany i powtarzany w różnych warunkach, żeby uzyskać uniwersalne antidotum na starość. Jak to zwykle przy badaniach się zdarza mieliśmy poboczne odkrycia, którymi mocno interesowała się armia. Mieli nawet u nas swojego człowieka, który był niezwykle skuteczny w dociekaniu tego, co zostało opracowane i jak się zachowywało na etapie eksperymentów i testów.

Trzeba przyznać, że umysł miał podły i cyniczny. Dostrzegał wartość w toksynach, które dawało się rozprowadzać w nanoskali, zarówno z powietrza, jak i w postaci aktywnego wsadu w wodę zatruwaną wprost na terenach wodonośnych, żeby natychmiast osiągać skalę epidemii. Bio… Piękny przedrostek ukrywający machinacje bezwzględnych ludzi i poszukiwanie najskuteczniejszych metod unicestwiania ludzi. On był ludożercą w garniturze. Ale, czego nie dało się ukryć, był też gwarantem finansowej wolności instytutu. Wystarczyło przedstawić analizę kosztów przedsięwzięcia, żeby w przeciągu pojedynczych miesięcy uzyskać środki na wdrożenie najbardziej nawet szalonego pomysłu, jeśli tylko mógł zostać wykorzystany militarnie.

Stary to wiedział, a ja musiałem szybko się tego nauczyć, żebyśmy nie popadli w skrajną nędzę. Byłem papierowym szefem, a on ukrytym w cieniu faktycznym władcą ośrodka. Pewnie też musiał się kłaniać komuś na zewnątrz, jednak czynił to tak dyskretnie, że trudno było dostrzec tę zależność. Piłem kawę, kiedy ogarnęły mnie wątpliwości. Stary namaścił właśnie mnie, choć nie byłem najstarszy stażem, ani hierarchą prowadzonych eksperymentów. Byłem pionem o niewielkim znaczeniu. W sejfie znalazłem dokumenty zawierające moje dossier, widać, że nie raz przeglądane, a niektóre linijki raportów zawierały podkreślenia ołówkiem: ostrożny, pedantyczny, konserwatywny… Stary cap mówiąc po ludzku. A przecież byłem wciąż młody jak na naukowego dostojnika. Bardzo młody. W moim łóżku wciąż potrafiła zagościć kobieta i mniej, lub bardziej udanie przeżywać rozkosz.

Piłem kawę wiercąc się niespokojnie w fotelu. Wojsko zażądało pełnej dokumentacji jednego z projektów i nie dopuszczało nawet możliwości kontynuowania, a tym bardziej dyskusji. Prostokąt czerwonej pieczęci – „ściśle tajne, bezpieczeństwo narodowe” spadła na wyniki jak orzeł spada na dzikiego królika. Miałem wypuścić z ręki coś, czego wypuścić nie chciałem. Powielająca się w powietrzu nanotoksyna, która pod wpływem całkiem niewinnej domieszki potrafiła stać się agresywnym środkiem atakującym płuca. Każde.  Wojsko… Bałem się, że mając dostęp do obu obojętnych składników gotowi rozprowadzić niepostrzeżenie jeden po terytorium kraju, żeby w razie konfliktu precyzyjnie rozprowadzić drugi, niszcząc tkankę żywą, zarówno wrogą, jak i własną. Stalibyśmy się mordercami masowo uśmiercającymi ludzi, a ten palant w marynarce miał oczy krokodyla nilowego i można było go podejrzewać o wszystko, tylko nie o sentymenty i empatię.

Coś mnie gniotło. Najpierw sądziłem, że to nerwy, ale nie – fotel był niewygodny, ale dziś, coś uwierało mnie wyraźnie. Sięgnąłem ręką. Pod skórzaną tapicerką chyba coś było. Rozpiąłem zamek poduszki i wepchnąłem rękę szukając tego, co nie pozwalało siedzieć wygodnie. Brulion. Zapisany ołówkiem, pokreślony, pisanych szybko, byle jak. Poznałem charakter pisma. Mentor, mimo wieku litery kreślił ostro, jakby chciał zarżnąć papier, na którym stawiał litery. Dałem się porwać lekturze, jednak po pierwszej stronie musiałem wstać i ochłonąć. Wlałem z ekspresu zimną już kawę do kubka i zamknąłem dokładnie drzwi, nim wróciłem do lektury.

Niecałe pół godziny później kląłem i zaciskałem pięści w kułak. Notatnik nie zawierał wiele. Ale to, co zawierał, było gorsze od bomby atomowej.
- Czerwona pieczątka – pomyślałem z wisielczym humorem – Więc tak chcecie mydlić oczy…

Bez badań klinicznych, bez potwierdzenia. Gdzieś tam, w zaciszu wojskowych gabinetów ktoś podjął już decyzję i preparat został posiany nie tylko po kraju, ale rozniesiono go nawet w bardzo odległe rejony. Paradoksalnie jego nieszkodliwość ułatwiała zadanie. Można było bezkarnie rozsypywać z wysoka i pozwolić wiatrom na rozsiewanie zalążka nawet po jawnie wrogich przestrzeniach bez ryzyka wykrycia. Kto wykryje nanocząsteczki, choćby w zagęszczeniu, kiedy one niczemu nie szkodzą? Świat wojska i polityki dość ma kłopotu z jawnymi przejawami bliskiej zagłady, żeby poświęcać energię, na niewinny opad.

Opad leży. Został wchłonięty przez mieszkańców chyba wszystkich kontynentów, a podróżujący zrobią swoje. Ziarno zostało posiane i przyjęło się znakomicie. Rok temu. Nie da się obecnie posprzątać, bo nie ma narzędzi. Nie ma czasu na badania, a nawet, gdyby był, to czerwona pieczątka i bezpieczeństwo narodowe… Dzisiaj mam oddać dokumentację, notatki i przystosować laboratoria do nowych badań. Nowych! Jakby jutro w ogóle miało nadejść. Cóż za hipokryzja. Starzec wiedział i chyb Anie wytrzymało mu serce. Równie dobrze można było posypać skupiska ludzkie prochem i modlić się, żeby nikt nie wpadł na pomysł, żeby zapalić papierosa…

Prosta konstatacja – świat MUSI wygenerować jeden przypadek na miliard, czy nawet na sto miliardów i spowodować, że dwa składniki spotkają się w dowolnie wybranej przestrzeni i rozpoczną tryumfalny marsz ku anihilacji ludzkości. Nie trzeba było nic więcej rozpylać. Wystarczył brak wiedzy, pośpiech i chęć wykazania się. Można było poczekać z rozpylaniem do końca badań. Teraz, po pobieżnej lekturze notatnika nie musiałem już analizować badań. Zrobił to nieżyjący profesor. Zrobił, i przed śmiercią ostrzegł mnie. Tajemnica została rozwiązana.

Preparat rozprzestrzeniał się korzystając z migracji tlenu. Żaden z ludzi nie mógł uciec, gdyż bez powietrza żyć się nie da. Nawet nieliczni, żyjący w sterylnych salach korzystają z powietrza tłoczonego poza oazami, a cząsteczki są niezwykle małe i trzeba jadowitej podejrzliwości, by go wykryć. Populacja jest już zainfekowana. Cała. A jeżeli trafia się wyjątki, to będą zamieszkiwały bezludną planetę – paradoks, który wcale nie śmieszył.

- Dzieci – przypomniałem sobie – Co z dziećmi? Dlaczego sobie nie poradzą?

Zacząłem wertować notatki profesora. Musiał bardzo we mnie wierzyć, bo były skąpe, jednak domyśliłem się tego, czego nie napisał wprost. Młode, niezdegenerowane organizmy były w stanie się obronić. Nie za darmo, kosztem ciężkiej walki, ale mogły się obronić. Każdy rok życia na skażonej planecie zmniejszał te szanse wykładniczo. Trzydziestolatek nie miął żadnych szans, dwudziestolatek tylko iluzoryczne. Jeśli tezy profesora miały się spełnić bezpieczne były dzieci poniżej dziesięciu lat, a nastolatki im młodsze, tym lepiej dla nich. Dzieci żyjące w naturze, z dala od aglomeracji szanse też miały większe. Ale dorośli, nawet, jeśli żyli w wielkiej odległości od cywilizacji szanse mieli znikome. Czyli zostaną na ziemi najmłodsi, kompletnie nie przystosowani do samodzielności, a świat zmieni oblicze. Będą się musiały bardzo szybko nauczyć, albo zginą wszystkie.

Skopiowałem badania wraz z czerwoną pieczątką. Oddałem oryginał z niewinną miną. Powinienem go zabić, ale przecież wtedy przyślą innego, a mnie zamkną i kto będzie wiedział, że infekcja globalna rozpoczęła pościg dookoła świata. Fotel, teraz odrobinę wygodniejszy sprawiał jeszcze większy ból. Kogo dopuścić do tajemnicy? Kogo obarczyć odpowiedzialnością? Nie ma czasu na deliberacje. Każdy dzień przybliża świat do zagłady. Kogo skazać na banicję – Życie poza prawem, żeby ukradkiem robił badania zakazane czerwoną pieczęcią. Żeby w razie wpadki zostać z wilczym biletem, bez szansy na stanowisko wyższe niż portier. Wiem, że to niedługa przyszłość, ale jednak. Może profesor się pomylił, ale starzec mówił niewiele, a mylił się jeszcze rzadziej.

Nagle zrobiło mi się zimno od przeświadczenia. On już rozpoczął polowanie na ludzi. Jest tam. Głodny i niewidzialny. Trzeba działać. Wsunąłem za pazuchę spocone kartki, otworzyłem drzwi… Strzał w czoło pozbawił mnie dylematów i wydarł z objęć upiora. Wredny nie czekał, aż się przewrócę i porwał papier. Paskudny typ. Umierałem ze świadomością, że za moment dołączy do mnie i staruszka. Potrafię się śmiać? Po śmierci? Najwyraźniej…

Z okna.


Po ulicach biegają tylko nieletnie wirusy. Te dojrzałe gniją pewnie pod żywopłotami, może w kubłach na śmieci. Ludzi wymiotło skutecznie. Nawet gołębie pocztowe nie chcą fruwać i rajdają na dachu gołębnika. Plotkują, straszą się wzajemnie, umawiają na brydżyka z wyszynkiem, albo coś podobnego. Sroki pod ławkami szukają zagubionego bilonu. Na piwo, albo na rogalika z makiem. Jeśli na czapkę ze srebrnymi cekinami, to daremny trud – nie kupią, bo sklepy zamknięte. Słońce łaskocze płaczącą wierzbę, żeby ją rozśmieszyć, ale ta jest zatwardziałym płaczkiem i tylko pozieleniała. Tylko patrzeć jak wypełzną szwadrony zaniedbanych szczurów i urządzą pochód ulicami Miasta. Oflagują się, wezmą transparenty i będą protestować przeciwko bezczynności ludzkiej, która siedząc w ukryciu zapomniała o dokarmianiu zwierząt na przednówku. Niedobrze się dzieje, znieczulica, ech!

Recydywista.


Dla ciebie uśmiercałem kwiaty. Ciąłem nożem, gdy tylko pąk nabrzmiał, żeby donieść do domu dziewicze, ledwie rozkwitłe, czekające ze swoją urodą na twój wzrok łaskawy. Chabry ciąłem, błękitno-fioletowe, skulone i drżące, o łapkach ostro zakończonych, niepoliczalnych, wiotkich. I maki zwiewne niczym duchy niewinnych dziewic zgładzonych ręką pełną pożądania. Byłem taki sam – brutal tnący pąk kolczasty na chwiejnej nodze. Ciąłem kwiaty bez nazw, które znają tylko zielarki i czarownice, a ręce spływały mi krwią porannej rosy utkanej z mgieł i oddechu nocy. Miotły nawłoci i roje wrotyczy, żeby żółcią bukiet wypełnić słoneczną, ciepłą i pachnącą tak, że pszczoły oszałamia, więc może i jakaś zaplątała się w bukiet i zdrzemnęła się pijana na liściu, gdym niósł martwy już ogród dla Ciebie. Kąkole chowały się pośród ostróżeczek udając, że ich nie ma wcale, tak bardzo się bały krytyki, bo wątłe one były tak, że kropla deszczu mogła je zmiażdżyć. Jastruny pchające się z własną ciekawością w zieleń bukietu, mrugające białymi rzęsami i łypiące żółtymi oczyma na wszystko, co wokół.

Niosłem te kwiaty wiechciami traw otulone, kłębiące się, dyszące agonią, a soki kleiły mi dłonie, jak krew stygnąca. Wstawałem, nim słońce wspięło się na widnokrąg, by ukradkiem wyjść przed dom i bosymi stopami sprawdzić, jak piękny dzień za chwilę wstanie. Szedłem przez falujące oceany łąk, w stronę lasu, tam, gdzie tylko borsuki chodzą i kuny. Szedłem kradnąc trawom perły, nim słońce je wypije i mokre miałem na wskroś kolana, uda, a i koszula na brzuchu z czasem zdążała nasiąknąć. Wystawiałem piegi na pierwsze tchnienia słońca i grzałem się w ich niewinności. Wodziłem otwartymi dłońmi po kłosach upitych mgłą do amoku, czesałem palcami grzywy nienasycone, szukające pieszczoty każdego ranka. A potem, gdy ręce nasyciłem krwią kwiatów – wracałem.

Układałem je w rodzinnym wazonie z rżniętego szkła, tym, który masz w spadku po babci. Stawiałem przy stole tak, żeby nie zasłaniał widoku za oknem i czajnik na piec ustawiałem, żeby posapywał sobie pękatym brzuszkiem, nim się obudzisz. Kawa schła na dnie kubków, sypka jak wydmy pustynne, szukająca wilgoci. Stałem w drzwiach patrząc jak śpisz ciepłem swoim dzieląc się z pościelą, a ręką szukasz mnie, jak po każdej nocy. Lubię patrzeć jak budzisz się w trwodze, że miejsce po mnie wystygło już całkiem, a ty śpisz w zaspie kołder, poduszek, na zimnym oceanie prześcieradeł, którym nic nie rozprasza samotności. Najpiękniejsza jesteś, gdy mnie w końcu dostrzegasz i biegniesz przytulić nasze tęsknoty do siebie. We mnie ubrana grzejesz dłonie na parującym kubku kawy i patrząc na kwiaty, głaszcząc mnie policzku, szepczesz jak co dzień:

- Ojej! Nie musiałeś…

sobota, 14 marca 2020

Śmierć obrazków?


Panika. Konsternacja. Mimowolnie wpadam w przydum. Jak napisać obrazek z pustego chodnika? Przecież ludzie byli największą wartością. Bez nich świat jest miejscem nudnym i przewidywalnym. Ileż można napisać o czerni asfaltu, albo kwitnących żywopłotach z ligustru (śmierdzącego przy bliższym poznaniu).

Wymyśliłem, że Bóg stworzył sobie ziemię, żeby mieć jakieś stałe zajęcie i nie nudzić się w domu. Wreszcie może „wychodzić do pracy” i kontrolować, obserwować, śmiać się, bądź złościć. Taki telewizor na wiele większą skalę niż ta liczona w calach. Teraz, zapewne i On się nudzi, gdyż wszyscy pochowali się jak karaluchy i czekają z żerowaniem na bardziej przychylne warunki.

Powroty.


Niedoskonały, nadgryziony księżyc wzeszedł nad planetę.

- Obdartus – pomyślałem z przekąsem – Jak ja. Zaniedbany, raczej nieogolony i pewnie lekko wczorajszy. Kto go wie, czy nocy w rowie nie spędził, bo w żadnym z hoteli go nie widziano. A może ma kogoś na boku?

Szedłem nocą wystarczająco ciepłą, żebym bez pośpiechu zliczał kroki na pustych brukach. Lubiłem od zawsze te chodniki nierówne, pełne studentów, którzy zamiast wykładów w dusznych salach preferowali kawiarniane ogródki, a niechby i krawężniki na których zakwitały miłości rozmaite i kariery domniemane, podkręcone tanim alkoholem zagryzionym naleśnikiem ze studenckiej stołówki.

Nagi szermierz zwiesił floret. Nie ma z kim walczyć, a nieborak-księżyc słania się na nogach, więc nie godzi się kaleczyć rannego. Fontanna szemrze jakieś uspokajające nuty i szermierz przysypia odwrócony tyłem do drzwi niebiesko-złotych, bogato zdobionych, zamkniętych. Gdzieś tam, za nimi mógłby się okryć, albo choć zagrzać, ale zbyt ubogi jest. Wpatrzony w dwa skrzydła wielkich dębowych zapewne drzwi wspomina randkę z boginią strzegącą labiryntu wysadzanego bukszpanowymi ścianami. Dawno. Tak dawno, że już tylko powłoka wspomnień wygładza zapomniane detale.

Przemykam cicho koło dziedzińców zamkniętych, które otwarte zostały dopiero, gdy dorosłem na tyle, aby przestać po nich biegać, chować się w żywopłotach i śmiać serdecznie do rodziców trzymających mnie wcześniej za ręce i unoszących nad kałużami, bym zachował suche ubrania na potem, kiedy i tak zdążę się umorusać niebosko zupełnie-nie-wiem-gdzie-i-kiedy-bo-przecież-tylko-na-moment-z-oka…

Rzeka napiera na progi elektrowni i kłębi się wściekle, że jej ktoś nogę podstawia, a potem rzuca się w kipiel skacząc na głowę bez pamięci w ryku ni to radości, ni trwogi. Idę nabrzeżem, pod prąd rzeki i pod wiatr, w park ucywilizowany do przesady, bo całą dzikość stracił i wielkość. Teraz jest klombem nieomal, a był wyspą skarbów, kontynentem nieodkrytym, kosmosem na całe popołudnia, gdy teczka kwiliła w kącie własną, porzuconą samotność.

Po drugiej stronie rzeki zapóźnione, zmęczone kroki. Pewnie ksiądz wraca z ostatniej posługi. Mostem przemknął samochód, któremu do domu bardzo daleko, a rzeka stroiła się w srebrne łuski czochrane wiatrem bez końca. Drzewa szeptały coś skórzastymi liśćmi platanów i pokręconymi z bólu palcami liści kasztanowców. Pod gruszką fermentowały owoce. Kto dziś jadłby je, gdy sklepy pełne egzotycznych, tajemniczych owoców o smakach trudnych do przewidzenia.

Chciałem gdzieś usiąść. Tak, żeby nie dostrzegł mnie żaden niebieski patrol, który przez lata służby spokorniał, ale i tak potrafi pogrozić palcem tym, którzy cieszą się nad miarę i rozdzierają ciszę nocną własnym szaleństwem. Zszedłem nad wodę. Blisko, najbliżej, jak się da, w cieniu jakiegoś smętnie zwieszającego się drzewa, któremu nie zdążyłem życzyć dobrej nocy. Usiadłem. Kiedyś siedziałem już tutaj. Może inna woda płynęła tędy, ale most rzucał ten sam chwiejny cień rozkołysanych sennych latarni.

Siedziałem raczej bezmyślnie i cieszyłem się własnym brakiem pomysłów na ciąg dalszy. Bo czasem trzeba zwolnić i gapić się w nurt wody, która hipnotyzuje monotonią. Tłusta, skupiona na sobie woda. Przesuwa się pomiędzy uszami snując opowieści z odległych gór i słowa dla wybrańców. Może nawet dla mnie, ale nie byłem uważnym słuchaczem. Zanurzyłem koniec suchego patyka i droczyłem się z wodą jak z małym pieskiem Chciała mi wyszarpnąć patyk, lecz trzymałem mocno, dzieliłem wodę na tę przed i za patykiem, a ona leczyła rany liżąc samą siebie bez końca, łącząc się znów.

Czasami odnoszę wrażenie, że można skryć się przed całym hałasem w jakimś malutkim zakamarku, w miejscu dla dwojga, nad brzegiem rzeki, albo w cieniu oficyny zapomnianej przez wszystkich, w opłotkach ludzkości. Można wziąć patyk w rękę i nic więcej. Być. Zwyczajnie. Noszę w sobie zetlałe wspomnienia miasta i ludzi. Ich już nie ma, albo są inni, dzisiejsi. Nawet to miejsce nie będzie już wczorajszym. Patyk wciąż dzieli wodę, jak robił to inny patyk, inną porą, w mojej przecież dłoni, choć młodszej, bardziej niecierpliwej i pełnej wiary, że spełnią się sny nieopierzonych myśli. Żyć małe życie w małym miejscu? U siebie? W sobie? Dzielić małe sprawy niepozornym patykiem i kleić je, gdy się zdarzą? Jak woda – trwać niezmiennie zmiennym - wspólnym i osobnym jednocześnie. Trwać się uczę, byle mieć z kim, bo tak łatwiej. Osobnym być już potrafię, a wspólnym?

Patyk wypadł mi z dłoni. Rzeka nie popada w zadumę. Nie dogonię już go. Nawet nie chcę, przecież i tak muszę iść. W górę rzeki. Bo tam… Czeka na mnie…

Tęsknoty.


Słońce zeszło nisko, a mój cień popędził jak wesoły pies gdzieś na krawędź widoczności. Rozbrykany, szczęśliwy, że nic nie musi a może wszystko. Patrzyłem za nim, ale poleciał. Szczęścia nie można zatrwożyć komendą. Nie można mu nakazać. Ono jest z natury bezpańskie, beztroskie i rozbiegane tak, jakby miało z osiem rąk i setkę nóg. Cień dzisiaj taki właśnie był. Pewnie wróci do  mnie, gdy się wyszumi. Poopowiadać, wyżalić się, albo lizać rany, jeśli tam, w obczyźnie spotka go co złego. Na razie biegł, bo musiał. Patrzyłem wilgotnymi oczami, bo tak daleko patrzeć nie potrafię i łzawią z wysiłku.

Chciałem go przestrzec, żeby uważał, jak przebiega ulicami, ale śmiał się do mnie echami w wiatrach rozszarpanymi, że mu matkuję i pewnie jeszcze czapkę każę mu założyć, albo zapytam o chusteczkę do nosa. Chciałem… Naprawdę chciałem, bo to prawda. Matkuję mu, chociaż troszkę się tego wstydzę i ukrywam pod gderaniem i pozorami. Ale to prawda. Boję się o urwisa i o to, co wymyśli, więc staram się za nim nadążyć. Dzisiaj nie miałem żadnych szans.

Zanim krzyknąłem był już chyba na innym kontynencie – jak on przepłynął ocean, skoro pływać nie potrafi? Chyba nie potrafi, bo nie uczyłem go, a sam nie umiem, więc jak? Może koledzy mu pokazali. Mi nie pokazywali. Albo raczej pokazywali, tylko nie miałem odwagi naśladować. Za to cień nie boi się niczego nikogo. Widziałem, jak wspinał się na wielkie drzewo, które chwilę potem upadło na ziemię. Cień wbiegł na nie lekko, a kiedy przewracało się zgrabnie zeskoczył i łasił się u moich nóg, jakby chciał, żebym ja też biegał po zwalanych drzewach.

Dzisiaj chciałem poprosić mój odważny cień, żeby zaniósł wiadomość do kogoś, bo szybciej biega niż ja. No dobrze już, przyznam się – stchórzyłem i odwagi mi znów zabrakło, jak przy pływaniu. Chciałem, żeby pobiegł i wyznał komuś, że pragnę. Że czekam aż przyjdzie do mnie. Sam mógłbym przyjść? Zwieszam głowę. Mógłbym. Nawet próbuję czasami. Ale to nie to samo. Bo nie jest wszystko jedno. Bo kiedy się przychodzi, być może po to, żeby brać, a kiedy się poczeka, wtedy można tylko dostać. I to jest większa wartość niż zgoda na branie. A ja właśnie chciałem dostać, a nie otrzymać zgodę na branie. I ten mój cień rozchełstany, młody, zagoniony chciałem wysłać, żeby wymruczał tam, na miejscu, że bardzo czekam i wypatruję i słuchem się podpieram, licząc, że usłyszę jak idzie do mnie ta moja dobrowolność i ręce wyciąga, żeby ją przytulić i wziąć, bo sama przyszła i potrzebuje…

A teraz nawet krzyknąć nie zdążyłem, kiedy cień pozwiedzał już wszystko w okolicy i pognał w nieznane. Dopiero teraz widzę, że nie w tę stronę pobiegł, więc nie dałby rady przekazać nic. Nawet tego jednego słowa, które chciałem, żeby zaniósł. Może ono za ciężkie dla cienia? Zbyt obce? On chyba nie tęskni nigdy. Nie ma na to czasu. Bryka to tu, to tam i nie poświęca ani chwili na wątpliwości, tylko bierze w posiadanie zaborczo, bezwstydnie, a później porzuca równie łatwo jak brał. Tylko do mnie wraca czasami. Uśmiechnięty, pewny siebie. Zdobywca. Wraca, żeby pochwalić się zdobyczami, jeśli o nich pamięta. Często nie. Ale i tak jest szczęśliwy. Bo był, widział, brał i miał wszystko co w zasięgu jego łapek rozbrykanych. Żadnemu dziecku nie jest tyle dane, jak jemu, a dzieci też chcą wszystkiego, tylko nie dostają aż tyle.

Trudno. Poczekam aż wróci. Mój przecież. Wróci do mnie. Przyjdzie tak, jak chciałbym, żeby przyszła… On jeden wraca. Przychodzi. Nie trzeba nic – wystarczy poczekać, ale wraca. Bez żalu, lęku i uzasadnień. Wraca i jest. Tak zupełnie naturalnie, jakby nigdy nigdzie nie odchodził. Za dużo myślę, za dużo pamiętam. Może… Może pójdę jak mój cień?

Pójdę i powiem, że … Nie. Nie powiem. Pójdę i będę – jak cień. Bez uzasadnień, słów niedoskonałych i nie schowam się za moim cieniem. Po prostu będę. Wesoły jak cień i blisko.

Odwracam się plecami do cienia i idę, zanim zacznę znów myśleć i bać się i układać w głowie scenariusze, które nigdy nie kończą się zbyt dobrze, bo strach zaczyna pętać słowa i czas nadyma się jak ropucha… Pójdę i powiem, że zostawiłem cień, żeby być blisko, ale on pewnie przyleci sam. Nie pozwoli mi nacieszyć się w samotności. Sam wskoczy na kolana i poliże po szyi zanim ja nachylę swój szept do chętnego ucha. Nigdy nie protestowała, kiedy ją lizał, więc może i dzisiaj nie zauważy, że znów ktoś mnie wyprzedza. Na razie cień ma ważniejsze sprawy i zaciera za mną ślady. Żeby nikt nie trafił moją ścieżką. Widzisz, jakim egoistą Bóg go stworzył? Zupełnie jak mnie.