Skarżyłem się zapewne zbyt denerwująco
dla twoich zmysłów, więc westchnąłeś, a Bóg nigdy nie wzdycha ot tak, lecz
zawsze przyświeca mu cel większy, niż mierzalny mizernym umysłem. Czknąłeś zniesmaczony,
ogarniając mnie ramą mydlanej bańki, prącej ku tajemnej przyszłości.
- Wystarczyło przemilczeć – wyrzucałem
sobie, choć brak logiki głoszonego komunikatu sprawiał, że wątpiłem we własny
rozsądek. – Czyżby? Ukryłbym intencję przed słyszącym nawet niewymyślone słowa?
Płynąłem przez niebyt zatopiony w
bańce, najpierw rozkoszując się swobodą bezmiaru przestrzeni, potem pogrążając
się w lekkim zniecierpliwieniu. Wreszcie dopadła mnie nuda, aż poczułem duszność,
jaką czuć musiała mucha w objęciach kropli żywicy, nim rozbłysła, jantarowym
blaskiem znacząc wilgotny piach bałtyckiej plaży.
Nieskończoność przewijała się ospale
przed moimi zmysłami, nie dając szans dywagacjom o nieciągłościach, ekstremach,
czy osobliwościach. Szkoły nie uczą, że wszechświat, to bezkres zimnej pustki,
a materia objawia się jako wyjątek, mający uzasadnić regułę. Obecnie ja,
niepokorne dziecię boże, wędrowałem ku przeznaczeniu. Dzięki mnie tężała pulchna
nieskończoność, pulsowała, prężyła się, rosła, udowadniała sobie i mnie, że
jest wielką. Skazany na klęczenie przed tym monstrualnym bezkresem, gotów byłem
jedynie jęczeć strach.
Płacząc i wściekając się nadawałem
znaczenie nicości. Obarczony każdym z grzechów, łącznie z pierworodnym, czułem
się dziecięciem, które Bóg powił i z zimną krwią pchnął w kosmos nieprzebyty. Ojciec
nieskazitelny i bezduszny. Nieskończoność była nudna. Obrzydła, nim pierwszy
raz wyliniałem, a przecież to była zaledwie uwertura karnej odysei. Ocierałem
się co kilka zwątpień o zapodziany rój meteorytów, o śmierci nieznanych
cywilizacji, o efekty nieudanych eksperymentów sprawiających, że kwitnąca galaktyka
chlubiąca zamieniała się w skalny rumosz, torujący sobie drogę donikąd energią,
jakiej mogłyby pozazdrościć atomowe elektrownie.
- Czym mu się odbija? – pomyślałem z
zawiścią, kiedy po raz tysiąc sześćset piętnasty zrzuciłem sparciałe ciało,
wewnątrz bańki, która nawet nie zmatowiała, szarpana słonecznymi wiatrami, czy
trącana żużlem z gnijących w piekielnych płomieniach supernowych. – Jeśli
jednym ordynarnym beknięciem potrafił mnie uwięzić w pętlach reinkarnacji na
tak długo, to ile czasu potrzebować będzie, żeby wskazać zamysłom ciąg dalszy?
Dawno przekroczyłem rubikony żebraczego
płaczu i nienawiści, apatii, i zuchwałości bezzasadnej. Bluzgałem. Milczałem,
albo pozorowałem inwazję, ale to były jedynie spazmy wynikające z niemocy.
- Ileż znieść może taka miernota?! –
zdobyłem się na odwagę, podrzucając zgorzkniałą skargę uszom Wielkiego.
Oczywiście - nie odpowiedział.
Perspektywa monotonna, jednostajna i do znudzenia przewidywalna, zasilała ubóstwem
otoczenie bańki w każdym z trzystu sześćdziesięciu stopni oferując identyczną
próżnię. Zobojętniałem i wzruszając ramionami usprawiedliwiam się. Wszak tyle
czasów minionych odarło mnie z rozumu, że tylko Bóg potrafiłby znieść więcej.
Konstelacje mijane z daleka w porywach
łaski puszczały do mnie oko. Mgławice mgławiły się przez okamgnienie, a gwiazdy
wybuchały, niczym na sylwestrowym pokazie fajerwerków i gasły, zanim
nacieszyłem się smrodem płonącej siarki. Pożegnałem ostatecznie nadzieje na
cokolwiek, układając się na dnie mydlanej kuli, żeby sczeznąć definitywnie, gdy
poczułem ZEW! Wołanie. Niepokój, pragnienie, COŚ!
- Nareszcie! Dzięki ci Boże! –
krzyknąłem schrypniętym od nieużywania gardłem – Bez względu, co mi chcesz
ofiarować, dziękuję, bo każde COŚ jest lepsze od monotonii. Nawet nieznane
szczęście, które jednak WYPEŁNIA. Do obrzydzenia miałem próżni!
Tabuny składowych czasu mijały, lecz
wreszcie trafiłem na głód pożądania grawitacji planety, mającej roszczenia
względem każdej przepływającej w jej cieniu materii, czy energii. Balon zadrżał
nad powierzchnią nieznanego lądu. Wylinka zeszła ze mnie po raz dwieście
trzynasty, a jaźń dawno zapomniała ideę, z jaką wyruszała w podróż pomiędzy zapomniane
wczoraj, a niepewne jutro. Ciało, obrane z pozorów, żywiło się sobą, a ja meandrowałem
po pastwiskach nicości wdzięcznie i bez turbulencji. Płynąłem. Trwałem, lecz
Bóg nie pochylił się wystarczająco skrupulatnie, by zrozumiale określić cel
podróży.
Tajemna grawitacja, kierowana boską
wolą skierowała szklaną banię w stronę czegoś ciężkiego, fizycznego i otyłego.
Takie ciało musiało pożerać materię przez wieki. I właśnie tutaj doholował mnie
wiatr przyszłości. Przed ów głód, chcący, abym uczynił sobie Ziemię poddaną. Na
wzór, choć wiadomo, że naśladownictwo zawsze kaleczy ideał. Grawitacja wsysała
bańkę, mając za nic, że byłem boskim posłańcem.
- Głupia! – moja podświadomość
zarejestrowała zarzewie buntu – ON mnie wyrzygał, a TY masz czelność mnie wchłonąć?
Stać cię?
W życiu nie dyskutowałem z grawitacją i
wstyd mi było, że nie domyślałem się nawet jej płci, chociaż mój członek, po
wiekach bezużyteczności gotów był na każdą perwersję, dającą szansę inną niż powielany
przez większość małoletnich grzech Onana.
Tymczasem płynąłem niczym topniejący
wiosną lodowiec. Spływałem z gór, ostrożnie mijając co wyższe daglezje, czy
sosny, żeby nie podrzeć miękkiego podbrzusza pojazdu.
- To cud, że przetrwał, nietknięty mozołem
podróży. Ani jednej blizny, żadnego zmechacenia – podziwiałem boską wydzielinę,
doskonalszą niż łono matki chroniącej okruch życia przed każdym, dającym się
wymyślić zagrożeniem.
W zachwycie skostniałym, podziwiałem
rzeczy. Bo były! Krajobraz wypełniały widzenia, od których wzrok odwykł tak dawno
temu, że nadal sądził, iż to tylko senna mara, zbyt kolorowa, aby wieszczyć
prawdę. Barwy zdawały się rozmnażać, pośród mroku wszechświata. Balon, niczym
durszlak przepuszczał zapachy, co sprawiło, że zacząłem nieświadomie płakać –
zbyt długo nie korzystałem z węchu.
Otchłań rozdarł szpon. Ostry i
bezlitosny. Boski! Szybko rósł, zmierzając ku mnie. Bałem się, że ugodzi w serce,
przyszpili bańkę, jak wykałaczka oliwkę w egzotycznym drinku, by pożreć mnie, kiedy
przede mną wyrosła wreszcie mniej prozaiczna przyszłość. Krzyczałem, to za małe
słowo – darłem się, niczym szaleniec, a szpon kontynuował nalot i śmiertelne ukąszenie
pozostawało kwestią chwili ostatecznej.
- Bach!
Nie istnieją słowa oddające wiernie
eksplozję - balon, sakwojaż, tak niezłomny w bezkresnej podróży pękł, bo
mydlane bańki pękają, ulegając wpływom tyranów. Machając rozpaczliwie rękami w
wariackim tańcu – spadałem porwany zachłannością grawitacji. Chciałem się
modlić, nawet do ignorancji wypiętych, boskich pośladków
Przed oczyma ćmiły kalejdoskopy
minionych kalendarzy, spłowiałych od zerkania, pustych od zapomnianych wrażeń,
zaplątanych w niechlujne zwątpienia, żale nieukojone. Grawitacja tętniła
gorączkową rozkoszą.
– Byłem jej. Bóg lekceważąco oddał mnie
w ręce tej zachłannej siły! A ona wiedziała, że nie mam szans. Przyziemiłem
gwałtownie, boleśnie pobudzając układ nerwowy, bez końca meldujący o stratach i
uszczerbkach.
- Ała! – kiedy impulsy okrzepły w
centralnym ośrodku poznawczym, zdobyłem się wokalną skargę – To bolało!