Uwielbiałem
łańcuchy. Szczególnie te długie. Podświadomie preferowałem kwas
spod ogórków od owocowych octów, jak się okazało po analizie,
słusznie. Łańcuchy kwasu były dłuższe w ukiszonych ogórkach,
niż occie winnym, czy jakimkolwiek sporządzonym z owoców.
Gdy
zacząłem dorastać, najbardziej kręciły mnie koleżanki w
rajstopach, do czasu, kiedy poznałem kobietę o pokolenie starszą,
która pokazała mi piękno pończoch. Czyste szaleństwo. Nylon,
stylon, ech! Obłęd. Zupełnie, jakby ktoś zerwał zawleczkę z
mojej seksualności i skazał mnie na niekończący się orgazm.
Tworzywa
sztuczne potrafiły mieć łańcuchy tak długie, że tylko DNA mogło
im zagrozić. Kiedy udało mi się wyzwolić z jarzma podniet
fizycznych – musiałem wybierać, czy poświęcić życie badaniom
genomu, czy wybrać chemię i poznać świat polimerów. Człowiek,
pełen wody, krwi i smrodu nie kręcił mnie jako materiał badawczy,
więc skupiłem się na chemii.
Pasja,
albo, jak mówią złośliwi – mania, rozgorzała we mnie na dobre
i opanowała mnie całkowicie. Osiedliła się we mnie i
skolonizowała mój harmonogram dnia. A i tak było mi mało.
Laboratorium stało się domem, planem wakacyjnym i wyłącznym
towarzystwem. W jednym z fachowych czasopism przeczytałem, że
pływające wyspy…
Ale.
Po kolei. Nie każdy nadąża, a może zgoła nie ma pojęcia. Od
kiedy ludzkość zaczęła stosować tworzywa na wielką skalę,
problem opakowań narastał. Po cichu. Nikt nie przejmował się
śmieciami, wyrzucając gdzie popadnie. Dopiero „Zieloni” zaczęli
nagłaśniać temat, chcąc wykorzystać dramat do osiągnięcia
politycznych celów. Do przejęcia władzy na świecie. Nie w jakimś
zapadłym państewku na krańcu świata, ale wszędzie. Idealiści
głosili larum na forach międzynarodowych. Podpierali wykłady
setkami zdjęć martwych zwierząt i zdegradowanego środowiska.
Cynicy stojący wyżej w hierarchii już liczyli kasę i dzielili
wpływy. Państwa stały się bezbronne wobec eko-terroryzmu
wprowadzonego drogą pokojową.
Szczytem
jednak okazały się nie wysypiska śmieci, czy plaże kurortów
zasypane śmieciami… Statki opróżniały ładownie pełne plastiku
daleko od oczu jakichkolwiek służb porządkowych na wodach
międzynarodowych, rzadko odwiedzanych przez laików. Prądy morskie
zrobiły swoje – lepiej od buldożerów zebrały porozrzucane
fragmenty i zestaliły śmieci w pływające wyspy. Wyspy mające
rozmiar strategicznie interesujący każde mocarstwo. Baza wypadowa o
przewidywalnej trajektorii, magazyn paliw, zapasów sprzętu, bądź
ludzi. Słowem – pływający przyczółek. Rozpoczęła się
zakulisowa walka o przejęcie polimerowego lądu i zatknięcie flagi,
by przy wsparciu naukowców przerobić stertę śmieci w lotniska,
porty, magazyny…
Temat
był delikatny, bo chętnych było wielu, a wysp raptem kilka. Mało
tego – istniało ryzyko, że dewiacje pogodowe mogą scalić dwie z
nich w jedną super-wyspę. Cóż… Teraz mogę, to się pochwalę.
Okazałem się bardziej mobilny od dyplomatycznych molochów i
wykorzystałem lukę prawną w przepisach prawa morskiego.
Wylądowałem czarterem na największej z wysp i wziąłem ją w
posiadanie, nadając status królestwa. Z braku konkurencji –
zająłem najwyższy (i najniższy także) fotel. Gdy tylko okrzepłem
w siodle, zaprosiłem koronowane głowy, media i gwiazdy wirtualnego
świata do siebie.
Proponowałem
współpracę, wymianę handlową, a nawet atrakcje turystyczne z
gatunku ekstremalnych. Byłem gotów zawrzeć sojusz za wsparcie
technologiczne, logistyczne i każde, jakie tylko się da. Wszak
siedziałem na kupie śmieci, którą każdy wielki chciał mieć. I
nie mógł! Przechytrzyłem tych gnojków! A gdyby jakiś wielkolud
rzucił na mnie flotę lotniskowców, albo bombowców strategicznych,
mój znajomy miał natychmiast zawiadomić Hagę o okrutnej zbrodni
wojennej i nieuzasadnionej agresji na suwerenne królestwo. Musieli
negocjować, bo byli słabi, spętani łańcuchami tolerancji dla
odmieńców, więzami polityki zagranicznej, ekonomii i całym stadem
czyhających na lada potknięcie hien – wrogów politycznych,
niezrzeszonych paparazzich i zwykłych kretynów chcących zabłysnąć
sieciowo jednodniową sławą. Siedziałem na fotelu i przyjmowałem
honory.
Wyspa,
dzięki kilku dłuższym spacerom z renomowanymi geodetami zyskała
geografię, lokalizację i podwaliny stolicy. Jedna z odważniejszych
sieci hotelowych zdecydowała się wybudować tu apartamenty dla
ekscentryków. Mafia gorączkowo pchała mi w ręce apanaże za zgodę
na homologację pierwszego kasyna. Król może wszystko. Nie potrzeba
mu konstytucji, ustaw i uchwał wykonawczych. Ci najwięksi… U nich
także bezwładność jest największa, więc zanim się zorientowali
w temacie minęło sporo czasu. Najpierw wyśmiali mnie publicznie,
potem arogancko ogłosili, że podzielą między siebie pozostałe
wyspy i zignorują moje królestwo (przynajmniej do reelekcji).
Biedni.
Nie wiedzieli jednego. MOJA WYSPA była wyjątkowa! Na pozostałych
nie będzie można się osiedlić z prostej przyczyny – na mojej
wyspie łańcuchy polimerów były dłuższe i mocniejsze od
wszystkich znanych dotychczas. W zaściankowym laboratorium, poza
wzrokiem wielkich udało mi się wyprodukować bakterie wiążące
łańcuchy zgoła w nieskończoność. Drobnoustroje żywiące się
tworzywami, w obliczu nadmiaru pokarmu, spontanicznie wiązały
łańcuchy, aby zachować pożywienie na przyszłość. Zupełnie jak
ludzie, którzy przetrwali wielki głód. W pojedyncze miesiące
wyspa ze zbioru odpadków stała się monolitem. Podpisałem umowę
na gruz budowlany, który przyjmowałem odpłatnie od wszystkich
chcących się go pozbyć. W zamian za przywileje ściągałem na
wyspę urodzajną ziemię w niespotykanych dotąd ilościach.
Wystarczyło
kilka lat, a masa wyspy przekroczyła wyporność plastiku na którym
została postawiona. Utknąłem na mieliźnie i zwiększyłem tempo
nabierania masy wyspy. Kupowałem jak szalony, statki i samoloty bez
końca zwoziły materiał, zwiększając balast. W końcu Główny
Geodeta Królestwa ogłosił, że wyspa zakończyła swój dryf i
stała się stałym lądem! Może mniejszym od Zjednoczonego
Królestwa, za to położonym w okolicy przyjaźniejszej
meteorologicznie dla człowieka. Spośród podwładnych (nie
wspominałem, że od początku dołączali do mnie entuzjaści,
szaleńcy, narwańcy i rewolucjoniści?) wybrałem przedstawiciela na
forum ONZ i paru zdeterminowanych dyplomatów, mających pilnować
bezpieczeństwa królestwa wszędzie, gdzie pojawiły się zakusy na
własność prywatną.
Łańcuchy?
Uwielbiam wciąż. Jedną z podstawowych kar w moim królestwie są
łańcuchy w każdym możliwym wydaniu – od metalu, poprzez
polimery, aż do łańcucha pokarmowego, w którym na szczycie nie ma
człowieka, lecz apetyt morskich drapieżników. Opornych nigdzie nie
brakuje, ale nie każdy szef może ich unicestwić. W wolnych
chwilach pracuję nad bakterią potrafiącą podzielić DNA na
mniejsze fragmenty. Z małymi sabotażystami łatwiej sobie poradzę.
Zdepczę jak wesz.