piątek, 31 maja 2024

Instrument.

 

    Obudziłem się lianą. Niezbyt może mądrze, ale – nie miałem wyboru. Przynajmniej nic takiego nie pamiętam. Jako liana byłem beznadziejny. Co może robić liana w łóżku, pod kołdrą z tworzywa sztucznego? Chyba tylko umierać. Jednak budzić się celem „umarnięcia”, to skrajna lekkomyślność. Żebym chociaż miał coś światu do przekazania. Ale nie, nie miałem. Ani co powiedzieć, ani komu. Czyli daremnie i głupio się obudziłem. Chciałem zaczerpnąć wody, żeby ją przetransportować w górę, bo liany robią to z wdziękiem, ale nie wiedziałem, gdzie mam dół. Może wcale go nie miałem? Musiałem obudzić się świeżo uciętą lianą. Drewnem w rękach oprawcy. Powstanę piszczałką?

Rozterki zaokienne.


    Przez okno zerkam na plac zabaw, gdzie piękne, młode mamy oddają się rozpuście gawędy sąsiedzkiej, jednym okiem zerkając na pociechy. Mamy mają karnację wypieszczoną słońcem, jednak nie na tureckich, czy egipskich plażach, a właśnie tu – za moim oknem. Wracając jednak do sedna, czyli tak zwanego brzegu – zerkam, bo taki dziwak ze mnie, że patrzę, skoro dostałem oczy i dziwię się, do czego co poniektórzy zdążyli przywyknąć. Otóż! Regularnie plac zabaw nawiedza więcej dziewczynek, niż chłopców. Bez względu na porę dnia, dzień tygodnia, czy tydzień miesiąca, wciąż statystyki przechylają się na stronę niewieścią i to tak, że okręt dawno powinien zatonąć – dla koneserów cyfr stosunek 7:2 oddaje rzeczywistość podwórkową. 5:1 ewentualnie. Dywagując, co robię z lubością – wojny nie będzie! Hurra! Ponoć przed wojną chłopcy rodzą się częściej niż dziewczynki, bo natura jest ostrożna i wie, że panowie wypiją po kielichu, albo wstrzykną sobie coś dożylnie i ruszą na czołgi z gołymi rękami. Kobieta myśli przede wszystkim o przetrwaniu za dowolnie wysoką cenę. I zabezpiecza przyszłość świata nietrwałymi, lekkomyślnymi elementami męskimi. Całe szczęście, że są tak mądre. Inaczej świat nie dożyłby biblijnych proroków.


    PS. Przypominam sobie, że istnieje związek między ekonomią a strojem. Dobrobyt skłania mężczyzn do jaskrawych krawatów, gdy kryzys wybiera stonowane kolory. Kobiety w czasach spokojnych noszą dłuższe sukienki, a w czas niepokoju długość sukien kurczy się wraz z zagrożeniem. Zerkam na Miasto – kobiety chodzą na wpół nagie, choć lato dopiero przed nami, a faceci w ogóle nie noszą krawatów. I co mam z tym fantem począć? Budować ziemiankę w lesie? Uciekać? Ale gdzie? Na wschód, gdzie (może) jest jeszcze jakaś cywilizacja?


Morderca.

 

    Nocą wszystko bywa możliwe. Wystarczyło pofolgować zmysłom, za dnia trzymanym na krótkiej smyczy świadomości, żeby wykiełkowało senne szaleństwo. Niemożliwe w okamgnieniu stało się możliwe. Panika spacerowała pod rękę z absurdem, kłaniając się drapieżnej histerii tratującej zasady i wygryzającej dziury w prawach, aż dogmaty zawierały ich więcej, niż kabaretki nastolatek.


    Zagnieździł się we mnie element destrukcji i dążył do niezależności. Czyżbym skutecznie skobieciał i stał się nosicielem? Zuchwały plemnik zyskał samoświadomość namolnie dopominając się odrębnego bytu.


    Obudziłem się, pragnąc odzyskać kontrolę nad ciałem miażdżąc uzurpatora. Zanim się zorientował, brutalnym samogwałtem wydaliłem szczeniaka i utopiłem w sedesie. Niech się wykaże, albo zginie!

Inaczej.

 

    Między pola, gdzie w zbożach pokrzykiwały koguty bażancie, a nad spoconymi od rosy kłosami fruwał pogwizdując ptasi plankton. Dróżką wydeptaną przez psiarzy smacznie śpiących jeszcze o tej porze. Słońce co prawda wgryzało się już w moje źrenice, jednak bez przesadnej złośliwości. Kwitnące koniczyny czerwone i szkarłatne obsypywał brokat pyłku traw sterczących zdecydowanie wyżej. Skrzyp polny wdzięczył się obok raczej ponurych żywokostów i ostrożni. Z daleka gwizdnął przejeżdżający pociąg obsługujący ruch lokalny i zatrzymujący się nawet tu, między polami. Szpaki dreptały nerwowo wśród niższych partii zielenin, obserwowane przez rozsądne gawrony. Ślimaki kreśliły lepkie ścieżki, komary startowały spod rozłożystych łopianów, gdy tylko poczuły krew. Świat miałem dla siebie. Nikt nie okupował knajpy rozłożonej wśród łąk – parę przyczep campingowych i kilka parasoli wiszących nad byle jakimi stolikami gotowymi utrzymać kufel piwa, tekturową tackę z grillowaną kiełbasą, czasami łokcie marzycielki, która zasiedziała się zbyt długo.

czwartek, 30 maja 2024

Styczny świat.

 

    Nocą, bo nocą dzieją się cuda, ktoś na starym, podrapanym przez czas murze namalował ramę. Starą, pełną zdobień rozmaitych, ale całkiem sprawną. Mnóstwo detali sugerowało wielką staranność wykonania, dodatkowo wzmocnioną iluzją trzeciego wymiaru. W takiej ramie spokojnie mogły wisieć dzieła uznanych mistrzów. A tymczasem, w granicach ramy trwał tylko mur. Szkoda mi było, że tak się marnuje, a przecież talentu we mnie za grosz, więc nawet nie próbowałem wypełnić przestrzeni gotowej na przyjęcie dzieła. Najwyraźniej okoliczni wandale i graficiarze potraktowali temat podobnie, bo choć mur stał liszajami wyznań i kleksów wielobarwnym sprayem tłoczącymi się, nadpisywanymi bez końca, to wnętrze ramy zawierało jedynie zmurszałą zaprawę i wyglądającą spod niej cegłę marnej jakości.


    Gdyby rzecz była błaha, szybko zapomniałbym, ale rama „wystająca” z muru kaleczyła wzrok i świadomość, że mur to płaszczyzna i nic z niego wystawać nie powinno. Mimowolnie, każdy, kto przechodził pomimo, na wysokości ramy robił krok w bok i łukiem obchodził ramę, żeby nie nabić sobie siniaka. Intrygowało mnie to bardzo, ale nie śmiałem podejść w świetle dnia, a nocami, rozkojarzony – zapominałem. Dopiero, gdy po mniej więcej dwóch tygodniach wracałem od znajomych, gdzie „nieco zasiedziałem się” roberek, czy dwa za dużo, mijając ramę wygiąłem ciało, żeby nie zahaczyć, przypomniałem sobie, apetyt, żeby tajemnicę wyjaśnić.


    Zatrzymałem się i wyciągnąłem rękę w stronę muru, lekceważąc pajęczyny, kurz, czy inne niechlujności. Nim ręka dotknęła wilgotnych cegieł, opuszki palców oparły się o ciepłe drewno. Lakier, czy może farba, łuszczyły się w wielopoziomowe kleksy, ale gdzieś tam, pod tymi warstwami było wciąż zdrowe drewno, wyschnięte na wiór.


    - Więc jednak! - pomyślałem – Nie był to omam, zbiorowa halucynacja, ale rama faktycznie wystaje z muru i tylko Bóg raczy wiedzieć, jak tam utkwiła i kiedy. Kiedy, to wiadomo, dwa tygodnie temu… ale bez szczegółów.


    Na próbę pociągnąłem, a z muru osypała się sparciała zaprawa wapienna. Nie od zawsze kryło się cegły cementem. Rama drgnęła, jednak dość niechętnie. Zmieniła kąt. Odważyłem się podejść bliżej i popatrzeć. Szczęśliwie księżyc roztył się już po ostatnim nowiu i nie wstydził się chowając za chmury, tylko bezwstydnie świecił nieopalonym brzuszyskiem. Wewnątrz ramy toczyła się akcja. Obraz nie był statycznym odzwierciedleniem wizji malarskiej, a raczej filmową etiudą. Trudno się dziwić, że wsiąkłem i zerkałem do wnętrza, szukając głównych bohaterów i starając się dogonić wyobraźnią wątki rozpoczęte wcześniej.


    Przede mną rozgrywał się świat nieco inny od tego, w jakim żyłem, jednak wydawał się być światem spokrewnionym na tyle, żebym nie zaginął w niezrozumiałych krajobrazach, prawach fizyki, czy istotach odmiennych na tyle, żeby mieć kłopot z ich nazwaniem. Z grubsza były to jednostki ludzkie, którym ewolucja przygotowała inny tor przeszkód od naszych, jednak nie wysilała się na kosmiczne ekstrawagancje. Akcja toczyła się dość ospale, najwyraźniej w przedświcie ludzie wewnątrz ramy także odczuwali potrzebę wypoczynku. Ktoś wracał do domu, wspierany silniejszym ramieniem towarzysza, ktoś ćwiczył taneczne kroki, w podcieniach wielkich drzew działa się leniwa miłość nie cierpiąca zwłoki, Nieliczne światła ognisk porozrzucane po horyzoncie niczym sznur pereł, sugerowały większe skupisko istot myślących, realizujących potrzebę wspólnoty.


    Chciałem pociągnąć mocniej, albo trochę bardziej obrócić ramę, by zyskać lepszy kąt, ale rama zdawała się tkwić mocniej w kamieniu niż excalibur. Podglądałem oparty o wystający fragment ramy. Przestało mi się dokądkolwiek spieszyć. Jutro sobota, to odeśpię. A nie wiadomo kiedy znów nadarzy się okazja. Może ktoś będzie na tyle głupi, że zdradzi właściwość ramy obcym i media pospołu z władzami zawłaszczą cud? Ja nie zamierzałem nawet półgębkiem napomknąć nikomu. Niech obraz trwa. Przysięgałem samemu sobie na wszelkie świętości, gdy poczułem, że rama usiłuje wydostać się spod moich łokci. Zerknąłem do wnętrza. Jakiś człowiek stamtąd szarpnął i zaglądał… na mnie. Stał i patrzył. Po mojej stronie ramy właśnie wschodziło słońce i wnętrze ramy blakło gubiąc najpier detale, a w końcu cały świat. Znów rama była tylko zwyczajnym prostokątem, podejrzanym o trzeci wymiar.


    Tylko ja wiedziałem, że trzeci jest najprawdziwszy, a za nim kryją się kolejne. Pokusa, by zmienić tryb życia na nocny była wielka. Odprowadzała mnie do domu, do codziennych banałów, do niczego, co kryłoby tajemnicę porównywalną z wszystkim, czego doświadczyłem nocą. A jeśli… nocą… można wspiąć się na ramę i zeskoczyć po drugiej stronie? A może inną nocą rama wysunie się pod innym kątem i ujawni jeszcze inny świat? A… Wyobraźnia podrzucała wyzwania coraz zuchwalsze, a głowa sięgała poduszki, by chwilę odsapnąć, niezdolna do podejmowania decyzji. A niech tam! Co będzie, to będzie, ale musi poczekać!

środa, 29 maja 2024

Ekstrakt o niefrasobliwych skoczkach.


    Napoje wyskokowe, już w nazwie skojarzone zostały z wyczynami kaskaderskimi, czego następstwa widać w potocznych:

    - wyskoczył na piwko,

    - skocz po flaszkę,

    - no to hop, na drugą nóżkę…

    Lądowanie po spożyciu bywa trudne, a nie każdego stać na przyzwoity „telemark”, więc przyziemia na zbity pysk.

Ekstrakt o bezmiarze miłości.

 

    Moja pani narzekała, że kiedy się kładę na niej, gniotę jej piersi do bólu, więc gdy zasnęła, zrobiłem kilka fotek biustu w 3D i pognałem do kliniki medycyny estetycznej zamówić dla siebie antybiust pasujący do jej piersi.


    Gdy położę się na niej kolejny raz, będziemy dopasowani wręcz idealnie.

Na chłodno.

 

    Wilgoć zwykle odbiera wzrokowi bodźce, którymi można się cieszyć w pełni słońca. Tak i tym razem było. Podróż senna, rozkołysana niezliczonymi muldami na trasie przejazdu. Aż zęby zgrzytały. Istoty wsobne, skupione na utrzymaniu ciepła we wnętrzu słabo zainteresowanym uzewnętrznianiem czegokolwiek. Lipa, panie…


    Młoda kobieta o włosach udających czystą miedź kokietowała kogoś niedwuznacznie rozchylając kolana, nad którymi kłębiły się kwiatuszki letniej sukienki. Może chciała się pochwalić intymną fryzurką, albo jej brakiem? Trudno wiarygodnie stwierdzić, gdyż nie ja byłem celem kokietki. Najwyraźniej preferowała płeć przeciwną do mojej. Jak się okazało – nie trafiła, więc z braku afirmacji wysiadła, by gdzie indziej poszukać szczęścia.


    Wiatr usiłował wytrząsnąć młodziutką mamę z błękitnej sukienki, a ta (mama) trzymała się kurczowo poręczy wózeczka i brnęła pod wiatr z niemal filmową determinacją. Pan okazały potężną dłonią trzymał nad głową skarlały ze strachu parasol, wyglądający na żałośnie mały przy swoim nosicielu. W tak niepewną pogodę, trzeba mieć w sobie mnóstwo spokoju, albo dobrego humoru, żeby jakoś wyglądać i najlepiej wychodziło to paniom nie marnującym energii na zbijanie wagi, tylko rozwijających się bez wyrzutów sumienia. Nie wiem na czym polega kolaboracja pogody z kształtem ciała, ale związek musi być, bo widzenie jest regułą.

wtorek, 28 maja 2024

Podwójne widzenie przed wypiciem?

 

    Autobus jęczał i stękał. Słowem – rzęził i tylko czekałem aż skona gdzieś daleko od celu. Wewnątrz fioletowy Teletubiś niewzruszenie podglądał pejzaże zaokienne. Pluszowe kieszenie wdzianka miał wypchane kanciasto, jakby tam upchnął antenkę, bo tylko tej zabrakło do wiernej kopii oryginału. Zmasowany chłop dysponował materiałem na dwóch całkiem nieźle wyglądających pasażerów. Szczęśliwie znał prawo zachowania masy i błyskawicznie zareagował, kiedy do wnętrza usiłowała wspiąć się potrójna kobieta. Wysiadł, nie czekając na zgon autobusowych resorów.


    A kiedy wysiadłem trafiłem na chłopinę z rozdwojoną brodą. Jak wąż językiem, tak on brodą penetrował przedpole, wyszukując jadalnych, czy jadowitych fragmentów przyrody w zbliżającym się otoczeniu. Na moście mijał mnie tramwaj pełen ludzkości zapatrzonej w monitory. Skupienie niemal rozsadzało wnętrze. Aż sobie pomyślałem, że Bóg powinien przenieść działalność do sieci i tam szukać „followersów”, „lajków” i innych należnych mu oklasków. Ciekawe, jakie miałby zasięgi. Otwarty umysł, pewnie błyskawicznie zaadaptowałby do nowych uwarunkowań.


    Dwa na wpół nagie dziewczątka, w marszu uprawiały melorecytację hip hopowych szlagierów, jawnie deklarując przy tym brak wstydu. Cóż… Śpiewać każdy może – jak twierdził pewien aktor dramatyczny. Brak wstydu był doskonale widoczny, podobnie do braku talentu.


    Kontynuując wątek bezwstydu – młode mieszczanki masowo porezygnowały ze staników, czym wprawiłyby w zachwyt organizatorki akcji „uwolnić piersi”, gdyby tylko te zechciały pofatygować się do Miasta. Lekceważący stosunek do garderoby zaowocował demonstracją topografii cielesnej na którą grawitacja chwilowo nie znalazła antidotum. Dość powiedzieć, że w kategorii WYPUKŁOŚĆ tutejsze dziewczęta na pewno nie mają się czego wstydzić. Aż dziw, że mamy niż demograficzny. Może chłopaki cierpią na słabowzroczność? Bo przecież nie wszyscy są tęczowi – mam taką nadzieję.

niedziela, 26 maja 2024

Pan i władca.

 

    Uwielbiałem łańcuchy. Szczególnie te długie. Podświadomie preferowałem kwas spod ogórków od owocowych octów, jak się okazało po analizie, słusznie. Łańcuchy kwasu były dłuższe w ukiszonych ogórkach, niż occie winnym, czy jakimkolwiek sporządzonym z owoców.


    Gdy zacząłem dorastać, najbardziej kręciły mnie koleżanki w rajstopach, do czasu, kiedy poznałem kobietę o pokolenie starszą, która pokazała mi piękno pończoch. Czyste szaleństwo. Nylon, stylon, ech! Obłęd. Zupełnie, jakby ktoś zerwał zawleczkę z mojej seksualności i skazał mnie na niekończący się orgazm.


    Tworzywa sztuczne potrafiły mieć łańcuchy tak długie, że tylko DNA mogło im zagrozić. Kiedy udało mi się wyzwolić z jarzma podniet fizycznych – musiałem wybierać, czy poświęcić życie badaniom genomu, czy wybrać chemię i poznać świat polimerów. Człowiek, pełen wody, krwi i smrodu nie kręcił mnie jako materiał badawczy, więc skupiłem się na chemii.


    Pasja, albo, jak mówią złośliwi – mania, rozgorzała we mnie na dobre i opanowała mnie całkowicie. Osiedliła się we mnie i skolonizowała mój harmonogram dnia. A i tak było mi mało. Laboratorium stało się domem, planem wakacyjnym i wyłącznym towarzystwem. W jednym z fachowych czasopism przeczytałem, że pływające wyspy…


    Ale. Po kolei. Nie każdy nadąża, a może zgoła nie ma pojęcia. Od kiedy ludzkość zaczęła stosować tworzywa na wielką skalę, problem opakowań narastał. Po cichu. Nikt nie przejmował się śmieciami, wyrzucając gdzie popadnie. Dopiero „Zieloni” zaczęli nagłaśniać temat, chcąc wykorzystać dramat do osiągnięcia politycznych celów. Do przejęcia władzy na świecie. Nie w jakimś zapadłym państewku na krańcu świata, ale wszędzie. Idealiści głosili larum na forach międzynarodowych. Podpierali wykłady setkami zdjęć martwych zwierząt i zdegradowanego środowiska. Cynicy stojący wyżej w hierarchii już liczyli kasę i dzielili wpływy. Państwa stały się bezbronne wobec eko-terroryzmu wprowadzonego drogą pokojową.


    Szczytem jednak okazały się nie wysypiska śmieci, czy plaże kurortów zasypane śmieciami… Statki opróżniały ładownie pełne plastiku daleko od oczu jakichkolwiek służb porządkowych na wodach międzynarodowych, rzadko odwiedzanych przez laików. Prądy morskie zrobiły swoje – lepiej od buldożerów zebrały porozrzucane fragmenty i zestaliły śmieci w pływające wyspy. Wyspy mające rozmiar strategicznie interesujący każde mocarstwo. Baza wypadowa o przewidywalnej trajektorii, magazyn paliw, zapasów sprzętu, bądź ludzi. Słowem – pływający przyczółek. Rozpoczęła się zakulisowa walka o przejęcie polimerowego lądu i zatknięcie flagi, by przy wsparciu naukowców przerobić stertę śmieci w lotniska, porty, magazyny…


    Temat był delikatny, bo chętnych było wielu, a wysp raptem kilka. Mało tego – istniało ryzyko, że dewiacje pogodowe mogą scalić dwie z nich w jedną super-wyspę. Cóż… Teraz mogę, to się pochwalę. Okazałem się bardziej mobilny od dyplomatycznych molochów i wykorzystałem lukę prawną w przepisach prawa morskiego. Wylądowałem czarterem na największej z wysp i wziąłem ją w posiadanie, nadając status królestwa. Z braku konkurencji – zająłem najwyższy (i najniższy także) fotel. Gdy tylko okrzepłem w siodle, zaprosiłem koronowane głowy, media i gwiazdy wirtualnego świata do siebie.


    Proponowałem współpracę, wymianę handlową, a nawet atrakcje turystyczne z gatunku ekstremalnych. Byłem gotów zawrzeć sojusz za wsparcie technologiczne, logistyczne i każde, jakie tylko się da. Wszak siedziałem na kupie śmieci, którą każdy wielki chciał mieć. I nie mógł! Przechytrzyłem tych gnojków! A gdyby jakiś wielkolud rzucił na mnie flotę lotniskowców, albo bombowców strategicznych, mój znajomy miał natychmiast zawiadomić Hagę o okrutnej zbrodni wojennej i nieuzasadnionej agresji na suwerenne królestwo. Musieli negocjować, bo byli słabi, spętani łańcuchami tolerancji dla odmieńców, więzami polityki zagranicznej, ekonomii i całym stadem czyhających na lada potknięcie hien – wrogów politycznych, niezrzeszonych paparazzich i zwykłych kretynów chcących zabłysnąć sieciowo jednodniową sławą. Siedziałem na fotelu i przyjmowałem honory.


    Wyspa, dzięki kilku dłuższym spacerom z renomowanymi geodetami zyskała geografię, lokalizację i podwaliny stolicy. Jedna z odważniejszych sieci hotelowych zdecydowała się wybudować tu apartamenty dla ekscentryków. Mafia gorączkowo pchała mi w ręce apanaże za zgodę na homologację pierwszego kasyna. Król może wszystko. Nie potrzeba mu konstytucji, ustaw i uchwał wykonawczych. Ci najwięksi… U nich także bezwładność jest największa, więc zanim się zorientowali w temacie minęło sporo czasu. Najpierw wyśmiali mnie publicznie, potem arogancko ogłosili, że podzielą między siebie pozostałe wyspy i zignorują moje królestwo (przynajmniej do reelekcji).


    Biedni. Nie wiedzieli jednego. MOJA WYSPA była wyjątkowa! Na pozostałych nie będzie można się osiedlić z prostej przyczyny – na mojej wyspie łańcuchy polimerów były dłuższe i mocniejsze od wszystkich znanych dotychczas. W zaściankowym laboratorium, poza wzrokiem wielkich udało mi się wyprodukować bakterie wiążące łańcuchy zgoła w nieskończoność. Drobnoustroje żywiące się tworzywami, w obliczu nadmiaru pokarmu, spontanicznie wiązały łańcuchy, aby zachować pożywienie na przyszłość. Zupełnie jak ludzie, którzy przetrwali wielki głód. W pojedyncze miesiące wyspa ze zbioru odpadków stała się monolitem. Podpisałem umowę na gruz budowlany, który przyjmowałem odpłatnie od wszystkich chcących się go pozbyć. W zamian za przywileje ściągałem na wyspę urodzajną ziemię w niespotykanych dotąd ilościach.


    Wystarczyło kilka lat, a masa wyspy przekroczyła wyporność plastiku na którym została postawiona. Utknąłem na mieliźnie i zwiększyłem tempo nabierania masy wyspy. Kupowałem jak szalony, statki i samoloty bez końca zwoziły materiał, zwiększając balast. W końcu Główny Geodeta Królestwa ogłosił, że wyspa zakończyła swój dryf i stała się stałym lądem! Może mniejszym od Zjednoczonego Królestwa, za to położonym w okolicy przyjaźniejszej meteorologicznie dla człowieka. Spośród podwładnych (nie wspominałem, że od początku dołączali do mnie entuzjaści, szaleńcy, narwańcy i rewolucjoniści?) wybrałem przedstawiciela na forum ONZ i paru zdeterminowanych dyplomatów, mających pilnować bezpieczeństwa królestwa wszędzie, gdzie pojawiły się zakusy na własność prywatną.


    Łańcuchy? Uwielbiam wciąż. Jedną z podstawowych kar w moim królestwie są łańcuchy w każdym możliwym wydaniu – od metalu, poprzez polimery, aż do łańcucha pokarmowego, w którym na szczycie nie ma człowieka, lecz apetyt morskich drapieżników. Opornych nigdzie nie brakuje, ale nie każdy szef może ich unicestwić. W wolnych chwilach pracuję nad bakterią potrafiącą podzielić DNA na mniejsze fragmenty. Z małymi sabotażystami łatwiej sobie poradzę. Zdepczę jak wesz.


piątek, 24 maja 2024

Zdegustowany.

 

    Dziewczęta ubrane tak, jakby w połowie kompletowania garderoby ktoś wyrzucił je z domu. A ja (naiwny) sądziłem, że rozebrać się trzeba umieć. Mija mnie co i rusz jakaś ekstrawagancja, żeby nie nazwać wprost niechlujnością tekstylną, stylową, czy brakiem smaku. Zaczynam tęsknić za prostotą, jeśli subtelną kobiecość można tak lekceważąco nazwać. Dziewczęta snują się, jakby im jądra popuchły, w butach mających pod stopami kilka kondygnacji, jakby miejskich bagien nigdy nie osuszono. Kadłuby omotane bezguściem ścigają się na ścieżce wiodącej ku nagości na skróty, żeby nikt nie wyprzedził.


    Jednoimienne „pary” wystylizowane na różnopłciowe usiłują zamotać sens istnienia nowomodnymi ideami. Tylko skromność do spółki z umiarem jest grzechem śmiertelnym. Im bliżej Rynku, czy głównego dworca, tym więcej oryginałów walczących o podziw przechodniów. Na tym pstrokatym tle pani w białej sukience do kolan z czarnymi włosami przyciętymi równiutko przy kości ogonowej wyglądała wręcz nierealnie. I jeszcze inna, ukrywająca popiersie za pokaźnym bukietem piwonii – zaróżowiona, jak i one. Znać, że jeszcze nie nawykła do przyjmowania kwiatów.


    Nie trzeba jeść, żeby poczuć niesmak. Można mnie zachęcać do skosztowania nowych smaków, ale i tak z talentem bumerangu chcę wracać do potraw swojskich. Przejadły mi się wszelkie pozerskie anime, gotyckie kluseczki, harleyowe babcie, emerytowane nastolatki, młodociane dziwki. Wszystko poorane tuszem, podziurawione niebosko, wulgarne i bezczelne jak samo piekło. W oceanie szokującego bezwstydu, pełnego jawnej prowokacji wypatruję normalności. Zdarzają się równie często, co bezludne wyspy.

Ładne kwiatki.

 

  Wrona zaatakowała nisko lecącą czaplę, zmuszając ją do zmiany kursu. Znać wroni narybek czaił się gdzieś w gęstwinach i czuł się zagrożony. Szpaki naśmiewały się z kosów, twierdząc, że dziewczyna ma czarniejszy warkocz, niż one fraki. Może były odrobinę tendencyjne, czy złośliwe, twierdząc, że jej pośladki także były czarniejsze, okryte materią cieńszą od ludzkiej moralności. Dzieci do szkoły podstawowej wędrują w gorsetach… Ech! Ciekawe, czym zaskoczą po maturze (ewentualnej).


    Między jezdniami kwitnie boży chlebek, cykoria i dziurawiec nie przejmując się natężeniem ruchu. Ukąszone w wargę chudziutkie czupiradło w przykrótkich bojówkach. Gdzieś mi zaginęła Wróżba Na Dzień Dobry. Ogłoszenie dać do prasy? E! Jeszcze będą się ze mnie nabijać…


    - Patrz pani, co też te chłopy zgubić potrafią.


    - Baba mu zginęła? Pewnie była do niczego, albo on niegramotny jakiś.


    Pani porośnięta dobrobytem, piegami i rudawymi włoskami na rękach zdawała się być oazą dobrego humoru, wzbudzając sympatię adekwatną do stanu posiadania. Aż wyklułem myśl, że kobiety potrafią donosić urodę aż do emerytury, a nawet i dłużej, a facetom jakoś to nie wychodzi.

Wzorem Hobbita – tam i z powrotem.

 

    - Tusza to damski tusz? A tuszowanie, to ukrywanie wagi, czy nabieranie masy?


    Kępa żółtej koniczyny z niepokojem zerka w gęstniejące niebo, a na przystanek podjechało znowu pół autobusu, więc atmosfera wewnątrz zgęstniała. Jeszcze nie tak, żeby szprotki w puszce zaczęły współczuć, ale długa droga przede mną.


    Malwy w bezpiecznym kagańcu siatki budowlanej usiłują kwitnąć, dziewczęta usiłują wybiegać nadmierny apetyt, panowie raczej uzupełniają braki paliwa. Na trawniku odkrywam porzucone szorty w beżu, białe majtki i czarne skarpetki. Współtrwały beztrosko, sugerując noc pełną wrażeń bezwstydnych i rozpasanych, jaką młoda dama i jej szarmancki towarzysz zakończyli niekompletnie odziani – żeby osiąść na skraju dyskrecji.


    W centrum Miasta wysyp młodych piersi uwolnionych z bieliźnianego jarzma. Widok obezwładniający w połączeniu z aromatem lip – połączenie wrażeń zdaje się komponować w ambrozję. Wszechobecne „kancery” – ludzie o ciałach splugawionych farbą, albo nanizanych na metalowe gwoździe. Skąd pomysł, że podobne praktyki podnoszą urodę/wartość/jakość życia?


    Wysokopienny chudzielec wyjadał coś widelcem z litrowego słoja i zakąszał pieczywem oprószonym makiem. Food-truck pełną gębą. Paszy starczyło na dwa przystanki. Później… wnętrze zaczęło pachnieć mandarynkami, więc fioletowy plecaczek niechybnie posiadał drugie dno. Może nawet trzecie?

czwartek, 23 maja 2024

Zdarza się. Na szczęście!

 

    Kobieta o dłoniach starszych od twarzy przytulała torebkę do siebie czule niczym dzieciaczka. Łysy Budda drobił kroczki na przejściu dla pieszych i jawnie podziwiał wdzięki młodej okularniczki. Nawet cofnął o krok, czy dwa, żeby zbadać zaplecze niewieście, a kiedy światło zaczęło sprzyjać przemarszom – powędrował za nią aż straciłem go z oczu. Jak szczur za flecistą. Najwyraźniej spotkałem utalentowaną czarodziejkę.


    Kwitnące ligustry śmierdzą intensywniej, niż zazwyczaj, Pani wraca z Pierwszej Komunii dłużej niż Odys do Itaki, lecz sukienkę wciąż ma białą i niewinną, jak niewinna bywa młoda, nieużywana zbyt intensywnie duszyczka. O poranku jeżdżą klimatyzowane autobusy, a po południu już nie. Nieco przeraża mnie współczesna logika.


    Stadka jaskółek popiskiwały z radości, co oznacza niechybnie, że powietrze pełne jest drobnego, ruchliwego mięsa. Puszczona swobodnie niewiasta zatrzymała się na bulwarze, by uzbierać pierwszy tego roku bukiecik kwiatów lipy. Kontynuowała spacer już wyposażona w niepodrabialny aromat. Pachną jaśminy rozćwierkane kryjącym się w gęstwinie ptasim planktonem. Łopian pracowicie ogryzany przez mszyce walczy o życie, a jałowiec płacze nad jego losem seledynowymi łzami jagód. Niespiesznie dziczeją róże w otulinie brzegu Rzeki, kukułki wróżą przyszłość wierzącym, Hala Targowa wypełnia się tłokiem w każdym możliwym języku. Dziewczyna w stanikoszulce przytulała pieska wyglądającego na całkowicie pozbawionego sierści. A okazała brunetka ukręciła z włosów cienki warkocz merdający na wysokości kości ogonowej, śmiało zastępując utracony w procesie ewolucji ogonek.

środa, 22 maja 2024

Niewinnie się zapowiadało.

 

    Osaczony przez płowiejące kobry oddychałem ostrożnie, żeby nie sprowokować ataku. Ścieżką rowerową biegła pani w obcisłościach obejmujących czule jej wyćwiczone długotrwałym truchtem ciało. Krągłości musiały walczyć, by w ogóle zaistnieć, choć zaplecze miało bonus w postaci cieńszego, niż gdzie indziej materiału. To nie był przypadek, lecz starannie zaplanowana prowokacja, z której zaplecze korzystało zgoła bezwstydnie.


    Kobiety wyzbyte cielesnej skromności wędrowały do swoich znojów, a ich rumiane oblicza kojarzyły mi się z siłą zdrowej witalności. Pani z „Żabki”, wystrojona jak na lekcję WF (z dziarskim dopiero-co-absolwentem-AWFu) beztrosko paliła papieroska przed lokalem, pozwalając klientom podziwiać pełne półki i regały.


    A tak w ogóle… Kobiety korzystają jedynie z czyściejszych chodników sądząc po butach. Faceci? Szlajają się gdzie popadnie. Albo mają góra dwie pary na krzyż.

wtorek, 21 maja 2024

Absolutnie cudowny poranek!


    Zwróciłem uwagę na młode nogi zasadniczo z powodu żylaków. Pojawiły się z pół wieku zbyt wcześnie. Może pani żyje niezwykle intensywnie? A kiedy już rzuciłem okiem (a ono wróciło do mnie) okazało się, że zacząłem siniaczkowy sezon. Pani miała nad kostką serduszko i to spore, a na udzie psią mordkę – podejrzewam, że był to papillon, ale może to być wredna nadinterpretacja. Papillonki wredne być nie mogą. Absolutnie.


    Na przystanku, w pozycji siedzącej kobieta czekała na autobus w towarzystwie swojego towarzysza, który stał przed nią i gaworzył niespiesznie. Mimo iż stał, niewiele przerastał siedzącą kobietę. Gdyby zapragnął ją pocałować na stojąco – musiałby się wspinać w mocno eksponowanym terenie.


    Lawendy przeczekały zimnych ogrodników nim zakwitły. Fioletowe szałwie wraz z czerwienią maków rozpychały się po klombach i niecywilizowanych trawnikach. Pokaźna niewiasta jadąca rowerem oddychała pełną piersią, a sądząc po rozmiarze piersi, oddechem mogła zmieniać fronty i zawracać małe tornada. Wróżba Na Dobry Dzień nie pojawiła się dzisiaj i musiałem wykorzystać własny rezerwuar dobrego humoru. Kloszardzica, z bezwstydnym wdziękiem założyła nogę na nogę (Szara Skało – ucz się!) siedząc na fotelu przed M-1 pod mostem, a jej partner z kloszardzią sprawnością realizował w naprędce śniadanie. Pani tymczasem kwitła w delikatnym, porannym słońcu, bez nerwów oczekując na obsługę.


poniedziałek, 20 maja 2024

Ekstrakt technologiczny.

 


    Markowy gołąb (JVS) obserwował moją analogową nieudolność w 3D, z jakością 4K i wysyłał obraz w czasie rzeczywistym siecią 5G wprost w spragnione sensacji plotkarskie portale. Zanim na dobre wyrżnąłem na pysk, pojawiły się pierwsze lajki i komentarze pochwalne. Oczywiście, chwalące gołębia!

sobota, 18 maja 2024

Noc muzeów.

 

    Przejrzałem krytycznie stan posiadania. Natura wygryzła ze mnie uzurpowaną niegdyś urodę. Lamus! A taka okazja pokazać się światu! Grzech nie skorzystać. Wymiotłem grzebieniem (nie dotykać eksponatów) pajęczyny z resztek niegdyś lwiej grzywy, oglądając niewątpliwie zabytkowy kadłub noszący ślady niechlujnego użytkowania. Ale rocznik? Znaczy PESEL? Za sam pesel należy mi się gablota. Nie limuzyna, lecz przeszklone miejsce pełne aksamitu. Ciało zwiędnięte? Wiagrę kupię, podciągnie to i owo, więc przy publice wystąpię w całej okazałości.


    Garnitur jakoś jeszcze leżał, ale garnitury nic więcej nie potrafią. Byłem gotów na zwiedzanie. Przezornie, wcześniej zaprosiłem tę jedyną, żeby choć ona uświetniła muzealną ekspozycję stonowanym zachwytem.

Poranek ćwiczebny.

 

    Niewiasta o brązowych włosach założyła (chyba) bluzeczkę tył na przód, bo dekolt demonstrował wychylające spoza materiału łopatki. Zapowiadał się dzień ludzi masywnych. Trawniki ostrzyżone na wzór wojskowy, choć wszędzie trąbią o suszy. Przed miejskim zakładem kąpielowym słoneczny zegar stylizowany na żaglówkę płynie rzeką czasu bez pośpiechu i gwałtownych zwrotów. Ani śni mu się zawijać do bezpiecznego portu na sąd ostateczny. Rozbite butelki na chodnikach i buńczuczna cyrylica wskazują, że minęła kolejna noc pełna sukcesów kozaczych.


    Dwugarbny turysta w kapeluszu zakończył chyba wędrówkę i zmierza ku domowym pieleszom, nacieszyć się luksusami ciepłej wody i miękkiej pościeli. Na światłach napotykam wzrok pani, usiłującej oszukać upływ czasu, maskując siwiznę różową farbą. Bezsłownie pyta czy się jej udało. Odśmiecham się dwuznacznie, więc idzie dalej bez stresu. Wiosna. Każdy coś uprawia. Jedni ogórki na działce, inni sport chodnikowy. Ja uprawiam snobizm. A raczej postanawiam go uprawiać, zapłodniony naderwaną reklamą snobizmu. Jeszcze nie wiem jak – jestem początkującym snobem. Cóż. Najwyżej uprawa się nie powiedzie. Na razie hinduskie bóstwo w witrynie knajpy obraca się do mnie dupą – nie wiem, czy reagować, a jeśli, to jak?


Wyższa matematyka.

 

    Młode panie zgodnie wyjęły z szaf skórzane kurteczki, choć słońce zagląda w oczy od brzasku, ogrzewając pierwsze kwiaty dziurawca i wrotyczu. Ostrożeń, lepki od mszyc, z zazdrością zerka na stokrotki wolne od pasożytów. Kobieta o ekstrawagancko naturalnych włosach, zebrała je w koński ogon, jakiego mogłyby jej pozazdrościć pełnokrwiste klacze.


    Zamaskowany Zorro płci utajonej ujeżdżał współczesnego rumaka, mocno trzymając go między nogami i wymuszając posłuch drobnymi ruchami kierownicy kołował, przeczekując potok samochodów rwących bez opamiętania zieloną falą. Kwitły właśnie ligustry, a lipy dopiero przymierzają się, by osłodzić przechodniom myśli. Na płożących jałowcach, niczym mgły wyroiły się pajęczyny oprószone brokatem kwiatów czarnego bzu.


    Pani, wciąż używająca ciała do celów rozpoznawczo-zaczepnych wabiła męski wzrok kształtami trudnymi do opisania przy użyciu matematycznych wzorów, czy definicji. Szczególnie, kiedy owo ciało poruszało się asynchronicznie, a amplitudy wychyleń były różne, na różnych wysokościach nad poziom morza. Malejący wpływ grawitacji sprawiał, że górne partie harcowały z większą swobodą, niż te bliższe jądra Ziemi. A przecież różnica była zasadniczo pomijalna w dywagacjach.

piątek, 17 maja 2024

Małe jest piękne. Niezepsute.

 

    Piękna mama wiodła piękną córeczkę gdzieś w stronę świata. Dziecię trzymało w rękach eleganckie skrzydła w złocie i czerni, jednak (na razie) zdecydowało się z nich nie korzystać i przemieszczało się jak każdy śmiertelnik. Dziewczęta ograbione z pierwotnego wstydu strojami podkreślają walory młodego ciała, absolutnie nie zamierzając być Kopciuszkiem siedzącym potulnie w kąciku i segregującym ochłapy codzienności.


    Maki omdlewają na nieużytkach, a wiatr usiłuje je ocucić. Kwitnący szczaw przerósł ostrzyżone w kancik żywopłoty i przygląda się dziewczynce z tornistrem na plecach, jak tańczy i śpiewa czekając na tramwaj. Bezlistna robinia siłą woli kwitnie, lecz nieliczne grona na jej wierzchołku wyglądają żałośnie. Oszałamia mnie golf-bezrękawnik leżący na młodziutkim ciele. Usiłuję zrozumieć ideę, ale słabo mi idzie. Najwyraźniej przerosło mnie i tyle.


    W gęstwinie lipowych liści ćwierkają majowe miłostki, wolne od małostkowych wypominków, czy żali. Nad Rzeką więdną kosaćce którymi nikt się nie zachwycił wystarczająco. Szpak w pośpiechu przełyka jagodę ostrokrzewu, chcąc odćwierknąć samiczce głębię wzajemności.

czwartek, 16 maja 2024

Zegarmistrz światła.


  Mozolnie buduję zegar, który nie zatrzyma się znienacka, gdy ktoś zapomni napiąć sprężynę, albo wymienić baterię. Będzie idealny. Nie spóźni się ani na jotę, ani też nie wyprzedzi rzeczywistości, bo taki będzie miał kaprys. Zegar wolny od urojeń i widzimisiów. Materiały z najwyższej półki, często zdobywane pokątnie, cyzeluję bez pośpiechu, choć korci już chętka obejrzeć gotowe dzieło. Dopieszczam detale, poleruję, kryję krystalicznie czystym szkłem, wypełniając szlachetnym gazem wnętrze z mechanizmem i pedantycznie reguluję. Wreszcie otaczam światło dzienne, a drań natychmiast zaczyna zawodzić. Rozczarowany rzucam nim w piach.


Słońce krytycznie przygląda się bublowi, cień ukradkiem wykreśla na piachu mijające sekundy. Bezbłędnie.


Dyrdymały.

 

    Dzień kobiet wielkich duchem, a więc (co logiczne) wymagających nieco więcej ciała, żeby się im duch/dusza nie wygniotła za bardzo. Niedopite szklanki i „plasticzanki” piwa podpierają elewacje kamienic, skromnie przycupnąwszy na skraju chodnika. Płeć szczudłatego karampuka wykrywam z dumą dopiero, gdy mnie minął – właśnie! Minął, gdyż pekaesy nie zostawiły złudzeń. Nawet ekstrawaganckie dziewczęta nie noszą bokobrodów! Zachwycony dedukcją wędruję wzdłuż Rzeki, która sprzykrzyła się kaczorowi, gdyż wylazł na bulwar i bezwstydnie podrywa blondynkę, o włosach dryfujących w kierunku naturalnej siwizny. Mostem wędrowała wtedy dama w bieli, a choć kalendarz wskazuje na czas komunii, to dama wiek niewinności miała już za sobą... Bez przesady – najwyżej półwiecze. W otmętach czasu zaginąć może nie tylko niewinność, ale i sam czas.

środa, 15 maja 2024

Hmmm...

 

    Zbiór plemników, to plemię?


    Starszy gość ukrywał się za kłującym świerkiem (pseudonim srebrny), jednak nie potrafię powiedzieć, czy wstydził się papieroska, czy bał wątłej (jak sobie umyśliłem) niewiasty, mknącej hulajnogą w długim, skórzanym płaszczu skrojonymi na wzór gestapowski.


    Wróżbę Na Dobry Dzień spotykam później niż dotychczas, jedyną zmianą jest jednak lokalizacja, resztę pozostawiając bez zmian – niemal tańczy w marszu, zwiewna i urocza, na dodatek przemierzając połowę mojej porannej codzienności, by zniknąć w wąskich uliczkach pełnych kocich łbów, kościołów, domów emerytowanych księży i zakonników. W objęciach pieszczotliwie tuliła wodę mineralna w opakowaniu półtora litra. Aż żałowałem, że posiadam większą objętość, czym niechybnie zaburzyłbym rytm tańca.


    Kilku młodzieńców potarganych wciąż trwającym (dla nich) upojnym wieczorem, zajęło równoległy chodnik i w języku innowierców głosili hasła, których treści nawet nie zamierzałem rozszyfrowywać. Wrona wrzeszczała na kota spacerującego ze trzy metry poniżej wroniej miejscówki z pozorowaną starannie obojętnością.


    Kiedy czarny kos (tak, tak – kos!) przebiega mi drogę, to dobrze, czy wręcz przeciwnie?


wtorek, 14 maja 2024

Ekstrawagancje.

 

    Pierwszy raz widziałem, żeby ktoś przelewał piwo z puszki do plastikowej butelki. Po co? Problem zgasł, gdy tylko pojawiła się Wróżba Na Dzień Dobry. Rozkołysanym krokiem doszła do przejścia dla pieszych i grzecznie czekała na zmianę świateł. Gdyby wszystkie kobiety poruszały się z podobną gracją, faceci oszaleliby zbiorowo. Później nieco dostrzegłem kobietę manewrującą w ciasnym podwórku sporym samochodem. Manewry były trudne, więc wspierała je mimicznie, robiąc kaczorka. Coś takiego musiało rozładować napięcie. I jeszcze kloszard będący w zasięgu 5G i najwyraźniej korzystający z usług sieciowych bez obrzydzenia. Nastolatka cieleśnie nadmiarowa wytatuowała sobie szyję w tęczowe koraliki, co mi skojarzyło się z obrożą. Inna, na ramieniu miała liczne lody w rożku przetykane czymś jeszcze, ale lody rozbroiły mnie kompletnie i nie umiałem się skupić na niczym innym.

sobota, 11 maja 2024

Obłęd w oczach.

 

    Chłop miał wąsy siwe, ale grzywę bielusieńką. Jakiś roztargniony kierowca nie zauważył sporego, obsadzonego mnóstwem roślin ronda, albo nazwa mu uwłaczała, więc je stratował samochodem. Siedział wewnątrz pogruchotanej blaszanki i machał nogami czekając na pomoc drogową.


    Jawory obrzuciło gronami nasion gęściej niż świąteczne choinki bombkami. Wrony sprzątały chodnik z jadalnych elementów. Czarna gruszeczka na krótkich nóżkach dyskretnie przeżuwała coś trudnego do zgryzienia, jednak humor jej nie opuszczał. Dopiero, gdy przysiadła się trójka muszkieterów wypełnionych po korek napojami wyskokowymi dała za wygraną i przesiadła się na sam koniec wagonu. Panowie, jak się okazało wracali z dyskoteki wytykając najbardziej blademu, że zamiast na froncie wojować, to włóczy się po domach uciech. Gruszeczka szczęścia nie miała, choć opuściła muszkieterów. Na kolejnym przystanku dosiedli się do niej równie hałaśliwi Hiszpanie płci wszelakich, wypełnieni czymś podobnym do muszkieterów i arogancko zawłaszczyli spokój sobotniego poranka.


    Dopiero na bulwarze cisza mogła rozprostować nogi, albo coś, co cisza rozprostowuje, kiedy wreszcie może. Jakaś parka wracając z dyskoteki (co się dzieje?) wymieniała się pieszczotami korzystając z małego ruchu. A może zwyczajnie usiłowali zjeść sobie nawzajem twarze? E! Krew się nie lała, kiedy zdecydowali się kontynuować podróż. Za oparciem ławki, w drobnych kępkach leżały czarne kłaczki. Tylko tyle zostało z psa! Złe iść musiało przez Miasto i było bardzo głodne, skoro pożarło psa z pazurami. Biedne psisko.


    Zaraz potem (ledwie parę godzin później) okazało się, że można mieć piersi większe od pośladków i to za młodu. Wypełniły mnie ambiwalentne uczucia. Zachwyt mieszał się ze współczuciem nieskrępowany kompletną rozłącznością zbiorów.


    Czas Juwenaliów, więc na Mieście oryginałów więcej, niż zazwyczaj. Zdumiewa jedynie parcie młodych, ponoć inteligentnych studentek, by wyglądać jak tania dziwka. Zabrakło pozytywnych wzorców? Czy może ja jestem z innej epoki i czegoś nie chwytam? Nie – nie jestem z tych, którzy na widok śpiącej królewny pytają z kim sypia.


    Tramwaj trzęsie, jakby zamiast po gładkich szynach jechał po ulicznych wertepach, ale może dostosował się jedynie w ramach solidarności.


Na fioletowo.

 

    Kobra odziana w dyskretny makijaż i zieloną miniówkę zadawała szyku solo, bez wsparcia siostrzanej kobry. Zziębnięta mama z poszatkowanymi śrutem uszami siedziała naprzeciw równie zmarzniętej córeczki (gruba bluza z kapturem plus wełniany płaszcz). Wywoziła ją gdzieś daleko od ludzi, bo pilnowały walizek kołyszących się na nierównościach – nasze ulice składają się głównie z nierówności, a i te są czasami nierówne – taka nierówność wyższego rzędu.


    Na trawnikach wybujał kwitnący szczaw i patrzył z wysoka na rozmaitość fioletu – malutki kurdybanek, obok wznoszącej się dąbrówki, żmijowce dopiero nabierające zuchwałości i wyka ptasia coraz odważniej zagarniająca przestrzenie, gdzieś pomiędzy koniczyna, ostrożeń, przetaczniki…


    Wilczur usiadł naprzeciw swojej przewodniczki i zamiatał ogonem chodnik, czekając na pochwały, albo choć pieszczoty, ale pani podziwiała koronę jadalnego kasztana – naprawdę piękną Katalpy wciąż nie doszły do siebie po ataku przymrozku, a tu już pierwsze gołe plecy korzystają ze słonecznej kąpieli. Wiosna w pełni, poranne chłody już w południe zmieniają się w dotkliwy upał. Na jakiejś nastolatce z trudem doszukałem się górnej części garderoby – wstydziła się, że nie jest naga? Strój maskujący brak nagości swoją rolę pełnił znakomicie. Zdumiewające, czego to ludziska nie wymyślą, żeby oszołomić nic nie podejrzewającą publikę.


    Dzień zabiedzonych dziewcząt. Chyba zmówiły się na wyprawę ku pętli autobusowej, bo stężenie na wpół zagłodzonej dziatwy okrutne. Gęsto wręcz od bidulek. Może anorektyczki gromadnie uciekły z terapii, by posnuć się gdzie po zaściankach?

piątek, 10 maja 2024

Pod słońce.

 

    Robinie i czarne bzy prześcigają się, który piękniej rozkwitnie, oszołomi aromatem, wybieli myśli przechodnia. Za nic mają kwitnące rokitniki, kalinę tawuły, jarzębiny, czy ziele krwawnika. Sąsiad w drzwiach autobusu przepuszcza młódkę, by podziwiać kształtną pupę. Tłoczno tam od zachwyconych oczu, głównie męskich.


    - Kiedy rząd wprowadza nierząd, prostytucja staje się normą. Problem stwarza odpowiedź na pytanie, kto trzyma lejce i w jakim języku wydaje rozkazy alfons.


    Kobieta dużych rozpiętości obdarza mnie bezinteresownym uśmiechem, zupełnie waniliowym, czyniąc mój poranek słodkim, skłonnym do meandrowania, błądzenia po nieoczywistych ścieżkach. Wzrokiem sięgam zamszowych szpileczek stanowiących postument dla łydek jak serdelki – ciepłe, różowe, pulchne i soczyste, kierujące myśli ku śniadaniu. A przecież nieświadomie powiodła moje oczy w zakwitłe właśnie jaśminy.


    Rzeką, po dnie, przechadza się jakiś wygłodniały zbój. Pomniejsze ryby tłoczą się przy powierzchni, a niektóre zgoła skaczą do nieba, błagać boga ryb o łaskę. Dziewczątko, mocno rażone trądzikiem okryło się dwoma kawałkami mocno naciągliwej czerni kryjących strategiczne fragmenty wybujałego jestestwa. Jeśli dysponowała bielizna to zapewne niosła ją w firmówce reklamującej ekskluzywne detale garderobiane.

czwartek, 9 maja 2024

Piękno ogólnie dostępne.

 

    Szpak drepczący wzdłuż tramwajowej szyny, wybierał coś z jej wnętrza. A kiedy miał już pełen dziób – pofrunął. Jak to myśliwy, do domu, pochwalić się zdobyczą. Na światłach stał chłop – skrzyżowanie lumpa z podstarzałym rockmanem. Grzecznie stał, bez niepokoju obserwował ruch uliczny i szczerbatym grzebieniem czesał grzywkę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że jego fryzura składała się jedynie z grzywki. Młoda mamusia popychająca wózeczek w długiej sukience z rozcięciem, prezentowała co krok pięknie opalone uda – widać, że czas z dzieckiem spędza na powietrzu – nie powiem, że świeżym, bo to byłoby już solidne nadużycie. Nieopodal szła piękna kobieta, gromadząca skrzętnie okruchy energetyczne na czarną godzinę i miała je poutykane niemal wszędzie. W sukience (gęsto obsypanej czerwonym kwieciem) odsłaniającej urodziwe kolana stanęła, by popatrzeć na młodziaka w koszulce na ramiączkach, jak pręży ćwiczebną tężyznę. Może i miał większe kubatury, ale nie wszędzie, a w kategorii wdzięku mógł spokojnie wracać na wieś. Kobieta zakasowała go klasą bezapelacyjnie.


    Patrząc na dziewczęta porozbierane do granic braku rozumu zastanawiam się, czym zechcą oszołomić wybranka, skoro wszystko sprzedadzą publicznie. Szczęśliwie, zanim zacznę psioczyć wzrok mój trafia na osiemnastkę… skończyła ją na pewno… dwa razy… Ubrana skromnie, bez żadnych wodotrysków, z siatą zakupów na ramieniu wyglądała szlachetnie. Ciężko było wzrok obrócić. Chyba, żeby dostrzec kolejną dwukrotną osiemnastkę, podobnie dystyngowaną i piękna nie tym, co się do ciała przykleiło, albo narysowało, ale naturalnością. (Co się ze mną dzieje? Dokąd wzrok mnie ciągnie?)

Ekspresja.

 

    Nie grzeszyła urodą i miała tępą świadomość faktu, że pośród samic nie wyróżniają jej geny Afrodyty. Najboleśniej uświadomiła to jej własna matka, bezceremonialnie wchodząc do łazienki, gdy brała prysznic. Miała naście lat i była naiwnie pewna, że zawojuje świat i może wszystko. Matka miała w sobie kieliszek, czy dwa wina… za dużo. Oparła się o futrynę i patrzyła na córkę, jak patrzy się na kieckę w sklepie z odzieżą z drugiej ręki – krytycznie i bez taryfy ulgowej.


    - Dupą na życie nie zarobisz – oświadczyła zaciągając się tak głęboko, że aż uniosły się jej zwiotczałe piersi – To jasne. W spadku po mnie też nie zostanie ci pałac z bajki. Zostaje ci postawić na wiedzę. Inaczej, przepadłaś.


    Powiedziała, co chciała i wyszła, zostawiając zawstydzone dziecko pod prysznicem maskującym łzy. Bolało. Bardziej niż okres. Po matce został kłąb dymu usiłujący ukryć wstyd brutalnie odarty ze złudzeń.


    Strawienie słów matki zajęło jej tydzień. Tydzień bezsennych nocy, nienawiści i zuchwałych przechwałek topionych w poduszkę. Wreszcie podjęła decyzję. Nabrała wody do wanny i wyniosła tam wszystkie książki, nie pomijając podręczników. Patrzyła, jak toną i nie zamierzała ich ratować. NA nocnym stoliku położyła telefon, szkolną legitymację i klucze od domu. W malutki plecak spakowała dwie pary majtek i bluzeczkę na zmianę.


    - Zobaczymy! - warknęła do lustra w przedpokoju i wychodząc trzasnęła drzwiami -Zobaczysz!