poniedziałek, 31 grudnia 2018

Podstępny prezent.

Ludzkość należy podejrzewać o wszelkie bezeceństwa, ale powiem szczerze – z czasem, to już przesadziła zupełnie. Po co to komu było? W imię czego zapoczątkowały autodestrukcyjne działania stłoczone w pociągu ekspresowym zmierzającym ze stacji depresja do samounicestwienia? Żył sobie taki jeden z drugą szczęśliwie, albo może nieco mniej, jednak nie deprawował siebie, ani sąsiadów własną doskonałością związaną cyklem życia. Świat się toczył, wirował, albo trwał niepokalanie, a wszechświat zaglądał mu w bebechy z politowaniem i nawet plunąć nie chciał na mizerotę z braku powodów wystarczających dla jakiegokolwiek działania. Na powierzchni, jako te drapieżne owce trwało sobie rosnące bez umiaru stado wiecznie głodnych, seksualnie nienasyconych stworzeń z aspiracjami do zawładnięcia wszystkim, co w zasięgu wzroku, choć głód nawet wtedy potrafił zakrzyknąć: „Mało! Chcę więcej!” Trzeba się przyznać bezwstydnie, że w żarciu jesteśmy mistrzami świata. Potrafimy wykazać się inicjatywą nawet tam, gdzie widok wywołuje bunt żołądka od samego patrzenia, a węch potrafi sprostytuować aromaty, przesuwając je na piedestał wyrafinowanego smaku, choć powinny spaść z końca skali oznaczonej jako „nienośny, uporczywy smród”.

Wracając do czasu. Samo odkrycie choć szkodliwe, dopóki jeszcze pozostawało wiedzą tajemną dostępną szamanom, kapłanom niezrozumiałych obrzędów i kultem otoczonym zachwytem i lękiem nie przeszkadzało światu działać, choć schyłek rajskiego ideału zaczynał prześwitywać spod kusej sukienki i pożądaniem zarażał lepiej od każdej zarazy, moru czy plagi wymyślonej przez/dla starożytnych Egipcjan. Parę wiecznych zegarów, czy kalendarzy wciąż czeka na ostateczne rozszyfrowanie ich mechanizmu działania, ale przecież otoczone są już skupieniem mędrców i bacznym okiem podejrzliwej policji, bo (jak powszechnie wiadomo) przedmioty kultu mają wartość niewymierną, którą łatwo przeliczyć indywidualnie na waluty wymienialne wyrażone liczbowo w cenach umownych, gdzie umawiające się indywidua pozbawione są moralnych oporów dla specyficznych gustów i sposobu nabywania prawa własności.

Już wtedy słońce zostało zatrudnione do pomiarów czasu, zamiast do ogrzewania i nadawania kształtu i barw otoczeniu. Do dzisiaj niektórym nacjom brakuje piegów, albo witaminy D związanej ze skąpym nasłonecznieniem, bo słońce ilekroć widzi wbity w ziemię patyk zaczyna karnie cykać i namaszczanie wiernych światłem mu nie w głowie. Metronom w swej nużącej monotonii jest prostym urządzeniem i pozwala na lenistwo zmysłów, gdy uwypuklanie różnic kolorystycznych, to zajęcie aspirujące do sztuki tajemnej z pogranicza magii, wymagające wielowiekowego doświadczenia i kultywowania smaku artystycznego niedostępnego laikom. Trudno się słońcu dziwić, że chce poleniuchować widząc możliwość drzemki w banalnym tańcu z prostolinijnym cieniem.

A chwilę zaledwie później dołączyły kółka zębate, drgające kryształy i temu podobne czary. Spacyfikowały życiową przestrzeń po samo dno. Mrugnięcie okiem potrafiły rozłożyć na czynniki i określić etapy, fazy, cykle, momenty szczególne i sam nie wiem co jeszcze. Niesamowite było to, że czas i siebie w karby wziąć potrafił i oprócz rozdrabniania się i popadania w obłęd miniaturyzacji potrafił zamach przeprowadzić na nieskończoność wszechświata i jemu narzucić własną miarę. Mierzył swe siły dość odważnie, straceńczo może nawet, ale światło kalendarzem również obciążył i kazał mu gnać na krańce poznania, albo i dalej, żeby policzyć jak długo biec będzie. Zgroza! Przecież przy tej prędkości każde zderzenie musi być śmiertelne i kleks cienia powinien wręcz mieć postać odzwierciedlającą zgon prawowitego właściciela oddając w barokowym rozbuchaniu jego naturę, a światło uporczywie trzyma się wersji, aby jednak pośmiertnie przybrać kształt oprawcy, choćby był najpodlejszym.


Makabryczne, podstępne działania czasu robią z niego tyrana od którego ciężko się uwolnić i wciąż nowe istoty rodzą się w kajdanach, a na pierwsze świadome święta zostają obarczone prezentem-wyrokiem… Terminarz, kalendarz, zegar… Brr… Podłość ludzka granic nie zna i wychodzi z założenia, że skoro sama tkwi w okowach, to warto do tej szalupy zaprosić nieświadomych. Żeby w większym stadzie jęczeć jarzmo niewoli. Już czternasta… I rok się kończy… Pochylmy garby i ukłońmy się minionemu. Błogosławmy nadchodzącemu, który jeszcze skrupulatniej schwyta nas za gardła. Cyk… Cyk… I pamiętaj człowieku – terminarz, kalendarz, zegar – dla niewolnika czasu musi się znaleźć, Niechby najuboższy, choć oszczędzać nie warto jak mawia historia. Był taki czas, gdy tyrani ubrali swoich niewolników w jeans. Barwione w błękity płótno żaglowe podwójnym ściegiem zszyte, żeby dłużej wytrwało… I trwa do dziś, a niewolnicy chwalą się metką z nazwiskiem właściciela plantacji.

niedziela, 30 grudnia 2018

Eksperyment.


Maskę wyjściową odwiesił na wieszak, jakby kurtkę przeciwdeszczową zdejmował. Strząsnął na podłogę to, co się do niej przykleiło i odwiesił. Niech czeka na kolejną okazję. Na wyjście. Tu może chodzić w czymś bardziej miękkim. Domowym. Przecież z całkiem nagą twarzą nie wypada – odwykł już od niej. A poza tym może kto podgląda, choć żaluzje odcinają ciekawość zewnętrzną, a wewnątrz niby sami swoi. Ale oni też nie zdejmują. Przy dzieciach nago się nie chodzi, bo jeszcze trzeba byłoby wyjaśniać im różnice anatomiczne i odpowiadać na niezbyt łatwe pytania. Co bardziej pruderyjni nawet do wanny zakładają strój, więc maska jest czymś naturalnym i wręcz niezbędnym. Aż dziw, że do golenia trzeba taką zdejmować.

Usiadł w fotelu i światłu wyblaknąć pozwolił. Miał taką możliwość i chętnie z niej korzystał. Teraz to światło było kokieterią w ciemności. Taki umykający, wymykający się zmysłom ogarek, domniemanie podkreślające kontury wieczoru. Księżyc zerknął na chwilę, jednak nic ciekawego nie dostrzegł i poszedł jak niepyszny dalej zostawiając w spokoju te oczy przeszukujące przestrzeń bezcelowo. Zdaje się, że właśnie zajmował się tym, czego żadna z kobiet zrozumieć nie potrafi – robił nic i był w to zajęcie dość mocno zaangażowany. Poprzez letarg zmierzał w stronę medytacji z pominięciem pozycji kwiatów lotosu i innych czarów związanych z wyłamywaniem palców dla osiągnięcia niebiańskiego spokoju.

Podobno gdzieś obok był świat i ten świat pastwił się właśnie nad kimś innym. Szykana niezbyt bolesna, ot, drobne brzęczenie, jakby trzy przecznice stąd ktoś regulował silnik motoroweru. Mrok wlewał się do pokoju i jak niewidomy macał wszystko ciekawskimi łapami. A kiedy trafił na maskę domową, to odejść już nie potrafił, tylko bezczelnie na kolana się władował i szukał ścieżki dostępu. Ciekawe po co? Fotel bez słowa skargi zniósł dodatkowe obciążenie, a medytujący wydawał się być tak odległy mentalnie, że nawet nie usłyszał, jak wieczór korzysta z podbródka jakby był on z pumeksu i ściera dopiero co powstałe odciski na młodym przecież organizmie.

Zdaje się, że ta pieszczota odrobinę maskę odkleiła od oryginału, bo mrok zaczął się poważniej dobijać wnętrza. Klej musiał już skrystalizować, a może wręcz wrosnąć w twarz, zapuścić trwale korzenie i połączyć łańcuchy DNA żywego organizmu z włóknami polimeru w nierozerwalne warkocze, dendryty rozgałęzione i dysponujące niezależną świadomością. Mrok nie takie rzeczy widywał i doświadczenia mu nie brakowało. Otworzył barek i wyjął zeń dyżurne pół litra na wypadek najazdu niespodziewanych gości, wujka z innego kontynentu, albo szwagra z sąsiedniego bloku. Jak mawiają Rosjanie – „biez wodki nie rozbieriosz”.

Siedzący w fotelu osiągnął już tak zaawansowany poziom medytacji, że przekroczył próg energii ucieczki z najbliższego systemu gwiezdnego i ewakuował właśnie co mniej zużyte myśli gdzieś poza zasięg teleskopu Hubble’a, celem transferu w przypadku napotkania istot z zapotrzebowaniem na myśli banalnie ludzkie, albo żeby chociaż osadzić je bezpiecznie w kamiennych tablicach dla narodu wybranego przypadkiem z powodu nieuprawnionego podejrzenia, że jest gotów dorosnąć do realizacji postulatów.

Posługując się żargonem tubylców – chłop drzemkę sobie uciął i nawet aromat parującego destylatu nie skłonił go do kolaboracji z rzeczywistością. Biernie brnął w bezruch i spowalniał oddech do absolutnego minimum nie mając nawet pojęcia, czy absolutem nie będzie zero bezwzględne. Silnik ludzki został schludnie pomyślany w taki sposób, żeby nie angażować umysłu, który często nie dorasta do cielesnej doskonałości, więc procedury podtrzymania życia toczyły się zgodnie z wolą stwórcy, jednak wszystko, co wolą można doprowadzić do bezczynności zmierzało tam jak świeżo oddaną do użytkowania autostradą. I żadne światła w tunelu, czy też ślepia jarzące się w ciemnościach nie zakłóciły procesu oddalania się od tubylczości. Od codzienności tymczasowej, od cykli mierzonych zegarem, kalendarzem, czy posługą dobrosąsiedzką.

Ktoś wszedł. Też miał maskę, również domową, jednak z fotela zrezygnował widząc odpieczętowane opakowanie parujące po próżnicy. Chlapnął słusznie, rękawem szlafroka usta otarł, z przerażeniem postrzegając, że alkohol starł część maski odbierając jej kolory. Stworzenie zadrżało, ale czy to strach, czy też klaps wulgarny z mroku poczęty? Zimna dłoń na udzie? Nie wiem. Na rękawie wyzłośliwiał się makijaż w uśmiechu szyderczym, mrok szeptem kusił, żeby skorzystać z okazji.

I stało się, że ciekawość zwyciężyła. Maska pociła się, gdy rękaw wódką poiła, żeby zwilżyć maskę siedzącego w fotelu i w końcu ją odkleić. Przecież w jednym domu trwali razem, choć słowo obok dokładniej oddawało ideę czynności, którą nazwanie „wspólną” było jawnym nadużyciem. Był taki czas, że dotykali się wzajem. Ostrożnie i z szacunkiem, żeby nie przestraszyć, nie spłoszyć. Posunęli się w intymności na tyle, że w zaciszu domowych, nieopancerzonych masek chodzić mogli ocierając się o siebie nawet wtedy, gdy bielizną zasłaniali oparcia foteli, czy rzucali je na pastwę dębowych klepek.

A dzisiaj… Ciekawość wygrała, gdy umysł siedzącego pokonał kolejną barierę prędkości ucieczki i odsunął się od ciała nieomal na odległość całego życia. Rękaw frotte pił wódkę zachłannie, niczym nałogowiec na głodzie, ale maskę zmiękczał w rewanżu. Czynnik uboczny można było powiedzieć. Maska nie skrzypiała, bo rzeczy wilgotne korzystają z innych możliwości werbalizacji wrażeń. Nim opakowanie osiągnęło dno maska z lekkim cmoknięciem, westchnieniem cichym puściła. Mrok nachylił się chciwie, ale stworzenie odepchnęło ręką. Drugą pot z czoła ocierało wdychając aromat poświęconej gorzałki. A potem… Oburącz i delikatnie, po cichu, jakby bało się spłoszyć prawdę mieszkającą pod spodem uniosło maskę i odrzuciło na dywan…

Pod maską… Wypolerowana na gładko powierzchnia z lekkimi, ledwie widocznymi śladami po gwałcie na przenikających się wzajemnie niciach połączenia milczała niewymownie i anonimowo. Patrzyła się zdumiona, nierozumna i nienapisana. Goła. Tępa i pusta. Rzecz, którą dopiero życiem trzeba napełnić i znaczenia nadać. Patrzyła się ze skargą, a przynajmniej sugestią skargi, którą zrozumieć mógł umysł wrażliwy. Mrok chyba wystraszył się tej bladości, bo cofnął się dwa kroki i łbem trzepnął w telewizor. A stworzenie przechyliło flaszkę pochłaniając resztki i otwartą dłonią wyraziło dezaprobatę dla tego pustogłowia. Klasnęło nieuprzejmie. Może na pisankę się nada, bo święta kiedyś przyjdą? Rano się pomyśli, jak przechować padlinę, a teraz niech siedzi. Dobrze, że żreć nie krzyczy.

piątek, 28 grudnia 2018

Donikąd.


Śmiał się ze mnie, kiedy usiłowałem okiełznać wiatr. Osiodłać go i wraz z nim ruszyć w drogę tam, gdzie nie ma dróg żadnych. Śmiał się tak szczerze, że aż mu ciekły łzy po twarzy spłowiałej i pobrużdżonej od używania. I głową kręcił, że takiego laika spotkać mu przyszło. Po brzuchu się klepał, waląc weń jak w bęben, żeby ogłosić światu, że żółtodziób nadciąga. Strzeż się świecie, bo sam nie wie, jakie jeszcze głupoty popełni.

Wiatr też się śmiał i lekceważąco trącał plecak pełen konieczności. Plecak tak ciężki, że ledwie dawałem radę go dźwignąć. Musiałem okulbaczyć wiatr, bo sam mogłem tylko stać koło bagażu i sił na nic więcej nie miałem. Kto widział bez konia ruszać na bezdroża? Nie godzi się wcale. Piechur nie poradzi. Cyganie, traperzy, artyści z gościńców – wszyscy taborem, albo chociaż konno. Bo droga konia lubi z wzajemnością. Nawet, gdy droga jest tylko ścieżką zbłąkaną pośród marzeń. Nie miałem konia. Miałem tylko wiatr, który śmiał się ze mnie i loczki mi kręcił nad uszami, jak dziewczynce.

A kiedy starzec już naśmiał się za wszystkie czasy wytrzepał z plecaka wszystko. Wprost w trawę bezdroża. Krążył wokół jak sęp czekający aż padlina ostatecznie zamknie oczy, żeby nie ryzykować urazu. A potem bez słowa podzielił zawartość na trzy części. Nie sądziłem, że ma na tyle sił, żeby wywrócić do góry nogami wypchany plecak, a jemu nawet brew nie zadrżała, kiedy patroszył sakwy z zawartości. Drapał się po głowie przez chwilę, a później kazał czekać.

Spakował całe jedzenie do plecaka i poszedł z nim gdzieś, a kiedy wrócił miał bochen chleba i połeć słoniny. Oliwę miał i dwa kilo soli. Położył w trawę co przyniósł i spakował drugą hałdę. Odchodząc gwizdał beztrosko i gwizdem dał znać, że już wrócił. Przyniósł patelnię wielką, żelazną, starszą chyba od świata, bo całkiem czarną. I brezent poplamiony rzucił mi pod nogi. Pewnie kradziony. A z trzeciej kupki wybrał coś, w co przebrać się miałem, a resztę znów zapakował do szamoczącego się od wiatru plecaka. Dzień dojrzał, gdy wrócił po raz trzeci, a plecak zdawał się wcale go nie przytłaczać. Bo pusty był niemal zupełnie tylko garnek zużyty bardzo. Wcisnął mi w rękę ustną harmonijkę, jakby mi świat cały ofiarował, a sam pakował do plecaka to, co zostało na ziemi. Nie pytałem, gdzie są przedmioty, które zabrał, bo pewnie i tak nie odzyskałbym ich.

Dopiero kiedy wrzucił wszystko w plecak zerknął na mnie spod oka. Patrzyłem dość smętnie, bo dieta odchudziła bagaż znakomicie. Popadłem w ubóstwo materialne i jeszcze nie umiałem się tym zmartwić. Zarzucił mi na plecy, żebym poczuł różnicę i ręce wbił w kieszenie. Chyba był z siebie zadowolony, bo ruszył bez pośpiechu, a wiatr biegał koło niego, jak wesoły piesek, wypełniony szczęściem, że może bawić się z kimś, kto szanuje jego potrzeby. Z takim plecakiem, to mogłem ramionami wzruszyć, co uczyniłem bezzwłocznie i poszedłem za nim. I ręce w kieszenie wsadziłem, żeby nie odstawać.

Szliśmy wolno, wiatr nas wyprzedzał, sprawdzał, czy droga wolna i wracał, żeby pochwalić się. Jak dzieciak na spacerze z rodzicami. Potarmosił jakieś chwasty, rozsypał paprociom nasiona, poszeleścił drzewami, ale nigdzie dłużej nie zabawił. Podsuwał nam pod nosy letnie aromaty, żywicę sosen, kurz z jakiejś niewidocznej wciąż ścieżynki, zapach dziko rosnących owoców i wrotyczy. Pole pszenicy uczył jak naśladować morze i nauczycielem był wyśmienitym. Albo pszenica była pojętnym uczniem. Słońce tężało już rumieńcem nad horyzontem, kiedy zatrzymaliśmy się.

Znaczy – on się zatrzymał, czym zaskoczył nawet wiatr, bo pognał naprzód i później nie umiał nas odnaleźć, gdy tak staliśmy. A on wczołgał się pod jakieś kłujące tarniny i pakował coś do kapelusza. Kiedy wstał w garści trzymając kapelusz pochwalił się zdobyczą. Nakrapiane jaja leżały w kapeluszu niczym w gnieździe. Potem, to rwał jeszcze jakieś rośliny rosnące przy drodze, nim zmierzch je otulił ciepłym mrokiem. Całe naręcze pachnących ziół wepchnął mi do plecaka, żebym je niósł w noc. Wreszcie stanęliśmy gdzieś pod drzewami stygnącymi po dniu spiekoty.

Znalazł ze trzy polne kamienie, jakie lubią leżeć na dnie strumieni i ułożył je staranie, a pod drzewem po omacku wyzbierał okruchy gałązek uschłych na wiór. Suche trawy, korę, cały ten szum, który drewnem nie jest, lecz rozpala się chętnie, gdy tylko suchy liść przeniesie iskrę ognia na nie. A kiedy wesołe żółto-pomarańczowe ogniki tańczyły tryskając iskrami, żeby ubogacić niebo nad nami dołożył grubszy patyk, wyjął z plecaka patelnię i plaster słoniny stopił. Wbił jajka i solą oprószył. Chleb łamał nad patelnią, żeby nie uronić ani okruszka i tym chlebem jedliśmy pachnącą ziołami jajecznicę. Kiedy skończyliśmy, wytarł patelnię najpierw skórką chleba, później skórką słoniny. Ręce wsunął pod głowę i liczył gwiazdy. Ja też… próbowałem… Sen przyszedł, nim się spostrzegłem. Wiatr kucnął przy ogniu i zamiast gwiazd iskierki liczył w popiele. I on zasnął szybko. Tylko drzewa snuły opowieści leniwe, bo ich świat inną miarą czas zlicza.

czwartek, 27 grudnia 2018

Linoskoczek.


Pani szła po ostrzu żyletki. Bez trzymanki i bez narzędzi zwiększających jej stabilność. Była u siebie. W środku piekła, na krawędzi wszystkich możliwych przepaści. Ja tylko patrzyłem i wstrzymywałem oddech, aż fizjologia zaczęła mnie tłuc po durnym łbie, że pod wpływem zauroczenia zmierzam do samobójstwa. A pani uśmiechnęła się do mnie ze zrozumieniem. I chyba z lekkim pobłażaniem.

- Bliźnięta – powiedziała przed siebie, jakby to rozwiązywało problem. Może dla niej, a ja wciąż zastanawiałem się, czy coś równie niedopowiedzianego, jak wierzch ostrza żyletki może być promenadą, na której wdzięczyć się może niewątpliwy urok. Krew przepoczwarza widoki w niesmak. Cóż to za zgubna estetyka, kiedy w mirażach umysłu baletki ześlizgują się z krawędzi… i okrakiem na żyletce… życie rozchyla się obubrzeżnie. Śmiertelnie. Sama myśl boli tak, że odbiera trzeźwość spojrzenia, które mgłą okryte i współczuciem. A ona wciąż szła. Tańczyła kroki miękkie i zachłannie zrywała płatki życia, żeby były jej aureolą, kolią, tiulem.

Wszystko parzyście, żeby łatwiej było podzielić. Szukałem anomalii, odstępstw, niedoskonałości, ale nawet nos złośliwie pojedynczy miał dwie dziurki, a usta śmiały się szeregiem odzwierciedleń. Pani szła, a ja gryzłem pazury w rosnącym stresie, że się przewróci, że równowagę straci, gdy ziemia tak odległa. Szkoda takiego piękna, żeby na zatracenie szło i zakurzyło się w codzienności. Szkoda. A pani szła środkiem ostrza, jakby to deptak w centrum miasta był. Lekko i pięknie, kołysząc biodrami i dłonią błogosławiąc to lewą, to prawą nieskończoność. Chciałem, żeby się skończyła cierniowa droga, żeby w końcu zaczęła się taka zwyczajna, szeroka, wygodna i oczywista. Egoistycznie bardzo chciałem, bo dla siebie, żebym mógł nadal cieszyć wzrok urodą tego ruchu.

Bałem się krzyknąć, żeby nie zadrżała, nie zawahała się i nie upadła. Palce gryzłem niemal do krwi i ledwie od krzyku się powstrzymywałem. Ból i zachwyt na jedno widzenie. Bez przecinka, bez myślnika – stopione w jedną całość trwały we mnie, a ona szła… Nie wiem, czy można się nauczyć takiego kroku, czy trzeba się z nim urodzić. Gdyby chciała udawać mężczyznę, jej biodra pierwsze zdradziłyby ją bez wahania. Ale nie tylko one. Nawet echo jej kroków zdawało się być żeńskiej natury. Milczało wszystko, co męskie. Ze strachu, że się wydarzy nieodwracalne. I to, co nieparzyste milczało, żeby nie zaprzątnąć myśli wytrąconej z równowagi.

Pani szła. Żyletce ostrze wydłużało się w nieskończoność, żeby mogła się nadal cieszyć towarzystwem, a im była dłuższa, tym cieńsza. Już z niej tylko domysły zostały, ale wciąż chciała znaleźć się szczuplejszą. Lina, na której w gumę grać mogą syjamskie elektrony błądzące po jednej orbicie. A pani szła zadumana, jakby zastanawiała się jeszcze, czy buty pasują jej do spódnicy. Chociaż byłem pojedynczy, choć tylko z jednej strony zerkałem rzuciła na mnie okiem i całkiem symetrycznie się uśmiechnęła obojgiem oczu.

- Nie martw się głuptasie – splotła dwugłos w monolit – nie martw się…

I stawiała kolejny krok z uśmiechem, a biodrami zagarniała uwagę otoczenia, a może i otoczenie również. Świat kroczył wraz z nią i zdawał się podawać wyciągnięte ręce. Widziałem, jak oczy przymknęła z rozkoszy, jak się grzała w zauważeniu, w istotności, w trosce. Szła pod rękę ze wszystkim, co po drodze spotkała i nikt nie śmiał wulgaryzmem zakłócić chwili. Żeby nie straciła równowagi. Szczególnie teraz, kiedy powiekami przykryła oczy, by stały się czarne i niezgłębione. Szła, jakby znała cel, z tą pewnością, że się nie potknie, nie zabłądzi. Wiatr poniósł w świat plotkę i wierzby się rozpłakały. Osiki drżały, a platany liniały. Byłem osiką. Platanem byłem i wierzbą milczącą z przerażenia.

Aż wreszcie żyletka dotknęła płaszczyzny tchnieniem ostatnim i krok pierwszy w bezpiecznej otchłani można było zrobić. Potknęła się… Zaklęła szpetnie, aż prysł czar. Jak to? Na gładkim? Bezpiecznym? Szła jak w sztok pijany bosman wracający z długiego rejsu, a każdy krok stawał się karykaturą poprzedniego. Szła aż upadła i rozpłakała się w głos. Rozbiła kolana i nie wystarczyła jedwabna chusteczka, żeby zatamować. Gładkie dłonie zhardziały od kurzu, krople potu objęły kolią szyję i czoło w koronę ubrały.

- Nie umiem – szepnęła szlochając – Nie umiem tak… to nie mój świat.

wtorek, 25 grudnia 2018

Wizjoner.


Był blady. I nie była to bladość chwilowa, wywołana wstrząsem emocjonalnym, ale permanentna, doskonała niemalże bladość sprawiająca, że na tle białej ściany wydawał się być przeźroczystym cieniem, bezczelnie jaśniejszym od samej ściany. Zdumiewającą cerę pozbawioną pigmentu podkreślała czerń owłosienia równie nienaturalna, jak jego bladość. Gęste, kręcone włosy sugerowały afrykańskie geny, a brwi i rzęsy przypominały dzieło bardzo zdolnego grafika pracującego węglem. Zarost, pomimo regularnego golenia rzucał cień na podbródek nadając mu trójwymiarowości pozwalającej świadomości obserwatora na upewnienie się, że ma do czynienia z żywym mimicznie organizmem, potrafiącym czuć i reagującym na bodźce zewnętrzne. Coś w jego otoczeniu uważało, że gdyby się zaciął, krwawiłby rozcieńczoną czernią.

Słowa, jeśli już się wydobywały z tej niezwykłej postaci robiły to z pewną nieśmiałością i zdawały się być popielate, a może szare niczym domowy, miękki kurz. Cały zdawał się być istotą żyjącą w skali szarości, po której poruszał się z wdziękiem, nie wykraczając poza wąską ścieżkę łączącą biel z czernią przewieszoną nad oceanem kolorów. Nikt nigdy nie widział, żeby opuścił pomieszczenie przed zmierzchem, choć i to czynił niechętnie, jakby otoczenie stanowiło tabu, ogrody zakazane. Jeśli już się wybierał na zewnątrz, starał się korzystać z dobrodziejstwa nowiu, nocy zasnutych chmurami, dżdżystych i posępnych. W takie noce jego kroki na asfaltowych chodnikach dźwięczały mosiężnymi kastanietami płosząc nielicznych, zapóźnionych przechodniów. Jeśli widywał kogoś, to na ogół pijaków i dziwki. Narkomanów, złodziei, stróżów prawa i nocnych taksówkarzy, których starał się unikać uskakując w przechodnie bramy ilekroć sztylety reflektorów zaczynały lizać jezdnie, aby nie skaleczyć sylwetki światłem.

Był skrajnie monochromatyczny. Nawet sztućcom zabronił blasku, a ze szkła zrezygnował przy pierwszej desperackiej próbie rozszczepienia niedoskonałości czerni na elementy składowe. Trzeba przyznać, że jego upodobania przyciągały niezwykłe towarzystwo. Stać go było na ekstrawagancje, co kobiety rozpoznawały bezbłędnie po jakości czerni i bieli, którą się otaczał. Może nawet wyczuwały szlachetność każdego gestu odzwierciedlającą wielowiekowe nawyki rodowodowe. Każda, która chciała wejść do jego świątyni musiała pogodzić się z życiem dwubarwnym, co tylko teoretycznie jest akceptowalnym rozwiązaniem we współczesnym świecie. Kobiety niemal instynktownie wybierają biel z czernią, ze znaczącą przewagą czerni, jednak na ogół chcą podkreślić sylwetkę kontrastowym detalem, biżuterią, bielizną, czy makijażem. Tu każda z takich fanaberii lądowała w koszu na śmieci bezpowrotnie. Pomimo to nie brakowało chętnych, żeby zaryzykować coś więcej niż chwilowe towarzystwo, nawet, jeśli do kosza trafić miała cała, nietrafnie dobrana garderoba.

Swoją osobą wzbudzał niepokój. Nęcił tajemnicą i kusił odmiennością. Pytania mnożyły się niejako samorzutnie. Kim był? Z czego się utrzymywał? Jak radził sobie bez światła dziennego? Zdarzały się kobiety gotowe dla zaspokojenia głodu wiedzy zamknąć oczy i pozwolić się poprowadzić szeptem w rejony intymności bezwstydnej, wykrzyczanej echami odbitymi od ścian i skwierczącymi w gorączce pożądania. Samym swoim istnieniem stanowił pokusę, trudną do opanowania. Jak tort stojący bezpańsko na stole, gdy nikt nie widzi. A kiedy okazywało się, że jedno uniesienie nie wystarcza do zaspokojenia ciekawości, gdy pierwsze bariery zostały roztrzaskane, a tęsknota za słowem szorstkim i mrocznym usidliła rozsądek i skłoniła do powrotu… po dotyk tak miękki, że ciało się pod nim rozpływało w niepojętej rozkoszy.

Żadna z nich nie wiedziała dlaczego gotowa jest łamać wszelkie zasady, każdą świętość podeptać. Przychodziły wiedząc, że we wnętrzu mogą zastać inną kobietę, że o wyłączności na to ciało mogą tylko marzyć, a o duszę nie śmiały nawet żebrać w sennych fantazjach. Był i kiedy oddawał im siebie czuły na jedno okamgnienie, że są całym wszechświatem i on dla nich jest nieskończonym objawieniem. A kiedy świat powracał do wirowania z prozaiczną prędkością, kiedy brzeg sukienki na skraju łóżka wygładzały dłońmi zawstydzone, zastanawiając się, gdzie podziała się miniona noc, on uśmiechał się melancholijnie, sennie, popielato. Niekiedy brał którąś za rękę i prowadził do sąsiedniego pokoju, kładąc palec na ustach kobiety. A potem zostawiał ją w drzwiach stojącą, z dłonią wspartą na włączniku światła. Sam nie wchodził. Zamykał drzwi i uciekał. Mogła zostać, jak długo chciała, ale na rozmowę nie mogła już liczyć. Nie odprowadzał do wyjścia, ani nie obiecywał jutra. Znikał i nie prosił o nic. Nigdy o nic nie prosił.

A pokój? Pachniał pustką, farbami i mężczyzną. Może odrobinę zatęchł, może przykurzony był z braku prawdziwej gospodyni. Kiedy zapalić w nim światło, na sztalugach schło płótno. Niektóre płakały, inne rozbijały je o ściany klnąc z pasją. Jeszcze inne milczały osuwając się wciąż wparte o zamknięte drzwi. Wszystkie patrzyły szeroko rozwartymi oczyma na obraz. Usprawiedliwia je fakt, że obrazy były… kolorowe… Cała paleta barw przenikała płótno. Tylko biel z czernią nie dawała się odnaleźć. Kiedy czerń była potrzebna granat i fiolety spełniały tę rolę, biel zawsze była zbrukana wszystkim, co było pod ręką. A przecież żadna się nie pomyliła. Każda odnalazła na obrazie siebie, ubraną tylko we własną aurę, której nikomu zdradzić nie chciała. Całą prawdę o sobie mogła odczytać z obrazu własnego ciała i tego, co niewidzialne. W skromnym prostokącie płótna malowanym w mroku mogła odnaleźć wszystko, co było tak starannie chowane na co dzień. Nie wiem, jak długo trzeba byłoby patrzeć, żeby odnaleźć jego. Nie wiem, czy w ogóle tam był. Może dopiero będzie?

niedziela, 23 grudnia 2018

Porażka towarzyska.


Wymyśliłem zostać pełnią współczucia i chyba przesadziłem z gorliwością, bo mi się zaczęło ulewać. Coś na kształt potopu szwedzkiego usiłowało się wyroić i rozpierzchnąć dookólnie, jak jakaś zaraza, czy grzyb o napędzie atomowym. Wzorem szanującego się egoisty w pierwszej kolejności zadbałem o siebie. Że taki niedoceniony i niezrozumiały, a świat świszcze mi prosto w nos swoje fanaberie i życzliwością zachwycić mnie nie zechciał, ani fortuny pod nogi rzucić. Nawet talentów poskąpił, a na pocieszenie wepchnął mi parę pryszczy, złośliwie lokalizując je tak, żebym nie dał rady zignorować prezentu. Rozpaczałem nad nikczemnością własną i opakowaniem ubogim. Nabrałem już niemałej wprawy, gdy postanowiłem podzielić się uczuciem z resztą świata, ale ten nie potrafił mi współczuć. Tylko złośliwością mnie karmił, albo gniewem odwdzięczał się, kiedy proponowałem wspólną celebrę gorzkich żali w intencji własnej, czyli mojej.

Zapiekłem się martyrologicznie tak bardzo, że chciałem się na świat obrazić i drzwiami trzasnąć, ale i to zadanie mnie przerosło. Nie znalazłem żadnych drzwi godnych trzaśnięcia, a na dodatek „gdzie indziej” wcale nie miało ochoty pozwolić się deptać moją błahą fizycznością. Pewnie samo drzwi zatrzasnęło cichcem, żebym ich nie znalazł. Z braku alternatywy minimalistycznie zostałem tu. I nawet ramionami wzruszyłem, żeby strząsnąć parę zakrzepłych kropel współczucia na ziemię, żeby mi odrobinę spokorniała, ale – szkoda było zachodu – wychlała wszystko i patrzyła na mnie pazernie, dopytując się, kiedy zamiast ochłapów oddam się jej cały. To wtedy bodajże wymyśliłem, że zdarzę się komukolwiek. Nie przypadkiem, nie ukradkiem, ale całkiem zwyczajnie. Wstanę i przyjdę do tam, gdzie ktoś popełnia własne tutaj i będę. Może popatrzy na mnie znad okularów, jakbym właśnie powiedział, że nie nauczyłem się na lekcję włoskiego żadnych nowych słówek, więc nie zachwycę elokwencją obcą mi całkiem. A może skłamie, że się cieszy z mojego nadejścia niespodzianego?

Nauczyłem się milczeć tak dosadnie, że mogłem to milczenie samopas wysłać po gazetę… Co tam po gazetę – po piwo i nikt nie śmiał go zapytać o dowód osobisty, gdy z dostojeństwem wykładało na ladę szpaler procentów patriotyzmem lokalnym wyselekcjonowanych. Sam już nie pamiętam kiedy, zapewne dla żartu i pod wpływem, ubrałem je w moją marynarkę i wysłałem na spacer, żeby pooddychało świeżym powietrzem. Nie mogłem się powstrzymać i kazałem mu założyć buty. Te nowe, nierozchodzone i tak niewygodne, że sam miałem się ich pozbyć, zanim okaleczą mi stopy dożywotnio. Może dlatego daleko nie zaszło i o karierze spacerowicza chwilowo może zapomnieć. Usiadło w parku na ławce i tam sobie kontemplowało otoczenie. Jakieś wygasłe na zimę drzewa, dzieci z wypiekami ciekawości na pucołowatych policzkach badające szczegóły trawników zawzięcie nawożonych twórczą inicjatywą psiej przemiany materii, nastolatki z wzajemnością grzejące dłonie na odmiennopłciowych pośladkach w trakcie badania językami zawartości ust głodnych towarzystwa, mamusie z wózkami wypełnionymi dojrzewającym geniuszem z zakresu dyscyplin nauce dotąd nieznanych, staruszków pobłażliwych niemal jak sam Bóg i uśmiechających się życzliwie do świata, który gnał, pędził i czasu nie miał nawet tyle, żeby się uśmiechem odkłonić.

Stojący za plecami billboard usiłował sprostytuować moje milczenie ofertą na wyłączność, proponując przychylność niepokalaną i dziewiczo czystą w intencjach. Muszę przyznać, że lekko niepokoją mnie reklamy „tylko dla mnie” rozesłane losowo do paru miliardów ludzi. Poczułem się mentalnie spoliczkowany i obnażony, co nie należy do przeżyć oczekiwanych w trakcie spaceru. Ideologicznie nie mogłem się zdecydować, czy mnie upokarza, czy pochlebia fakt, że przy okazji billboard osłania mnie przed wiatrem i chroni przed słońcem. W rezultacie machnąłem ręką, żeby już nie rozpływać się współczuciem po tym bezkresie zewnętrzności. Nie taki był w końcu mój cel. Miałem zdarzyć się komukolwiek i najwyraźniej byłem zbyt wybredny, bo wciąż mi się to nie udawało. A kiedy w końcu ktoś zdarzył się mi, to okazało się, że przemawia w języku niezrozumiałym. Bełkotał treścią dostępną dla towarzystwa spatynowanego gorzałką. I perfumowany był bardzo intensywnie. Chyba nie przeczytał instrukcji, bo zamiast skropić się dyskretnie, to chyba wchłonął spore opakowanie jednorazowo i teraz zakwitał konwalią majową pośród ławkowej zieleni. I blady był jak konwaliom w rozkwicie przystoi. Tylko dlaczego chrapał?

Milczenie w takim towarzystwie nie czuło się dotknięte i o zawstydzeniu mowy być nie mogło. Jednak towarzystwo nawet tak wyrafinowanie otulone aureolą aromatu minimalizowało szanse na spotkanie kogokolwiek poza nim. Buty uporczywie strzegły niechęci do powielania kroków, billboard sposępniał najwyraźniej właściwie interpretując wyniosłość mojego milczenia. Nawet ptaki wolały zaszczycić nagie drzewa wyrazami satysfakcji z posiłku, niż spoufalać się pośród geometrii architektonicznego dzieła. Chyba przesadziłem. Trzeba było milczeniu pozwolić na coś więcej, niż te parę kroków. Ale nie sądziłem, że ono takie delikatne. Nie byłem małostkowy i zaprosiłem je do domu. Niech odpocznie. A komukolwiek zdarzę się innym razem. Jak plastry z pięt pościągam.

sobota, 22 grudnia 2018

Stek z Minotaura.


Zawodowy szermierz od potyczek z logiką istotę rzekomego problemu dawno temu rozebrał na czynniki pierwsze i wygenerował rozwiązanie w słowach (o dziwo) zrozumiałych, nawet nie zaszczycając mnie zauważeniem, abym nie pokalał majestatu, lub co gorsza nie zdeprawował geniuszu, ledwie tylko nadszarpniętego zębem czasu. Za to pisemnie wskazał potomności jedynie słuszną ścieżkę, gdyż sam nie pałał żądzą ekstremalnych spacerów, przedkładając ciepło kominka nad fizyczne zwycięstwo rozumu nad materią ciemną i nie-do-końca-zbadaną-zmysłami. Pogardliwie prychnął nad moim nazbyt ciasnym umysłem i krzyczał czarnymi literami przede mną-nielotem, aż zrozumiałem, co oczywistym nie było. Ale jednak zrozumiałem…

Gdy rozwiązanie bezwstydnie trąca w nos i na talerzu nie przypomina dekoracji, lecz danie główne, wtedy nawet umysł wątły odważy się je skonsumować i wchłonąć kwant wiedzy przetrawiony wstępnie cudzym geniuszem dla wzmocnienia organizmu. Nie obrodziło sklepami z rozumem, a trzeba sobie radzić zasobami zbyt ubogimi czasem dla ewidentnie skomplikowanej procedury, jaką jest życie doczesne. Czyli grymasić nie wypada, więc pobrałem. Może i nie za wiele, bo wiedza dość ciężka się zdaje i przytłacza. Kręgosłupy wygina ku ziemi i uśmiech kaleczy. Sen odbiera i depcze młodzieńczy entuzjazm, a marzenia odkłada na półki z napisem „mrzonki” – w przypadkach skrajnych na półki z napisem „sprawdzone niestety mrzonki”. Rozum potrafi tydzień wcześniej się skulić przed hipotetyczną materializacją ciosów, które bolą, nawet, gdy na grzbiet nie spadną.

Geniusz powiedział głośno, tymi swoimi czarnymi literami, że labirynt nie istnieje. Że wystarczy jedną dłonią chwycić wejścia i pilnować, aby dłoń w trakcie zwiedzania nie straciła kontaktu ze ścianą. I już. Nie można zabłądzić, zgubić się, albo trafić w to samo miejsce – chyba, że jest nim wyjście. Żeby udrożnić procesy myślowe podrapałem się po łbie i uznałem, że lewą ręką mogę podtrzymywać się ściany, choćbym był trzeźwiuteńki niczym zagorzały abstynent, który jabłka dojrzałego nie dotknie z obawy, że fermentacja ukradkiem rozpoczęła procedury startowe. Prawą miałem zamiar zwalczać panikę, gdyby przypadkiem stanęła przede mną w celach jawnie wrogich, czy podstępnie skrytych. Z przyzwyczajenia do własnych kształtów i z szacunku dla delikatności świeżo wypielęgnowanej dłoni zwalczać zamierzałem jakimś przedłużaczem, bo to mniej boli zwalczającego, jednak wybór nie wydawał się prosty.

Trudno o uniwersalne narzędzie do unicestwiania paniki, kiedy nie wiadomo jak owa zamierza wyglądać. Drapanie się po głowie niewiele tutaj wnieść mogło, więc przyszła pora podrapać się po delikatniejszych ośrodkach umysłowych, co zaowocowało prostą konkluzją - trzeba koniecznie naradzić się z moją prywatną Ariadną, żeby wizja zapłodniła ciało do działania. Nie wiem kto tak perfidnie wymyślił, żeby płodną myśl nazwać „chłopskim rozumem”. Czyżby ironia? Przecież rzeczona odmiana korzystania ze zmysłów stanowi domenę niewiast. Może dlatego, że chłop nim zacznie działać korzysta z zewnętrznego pakietu intelektualnego, jeśli dojrzeje do zauważenia, że dysk zewnętrzny wnosi mniej błędów i zniekształceń, a także wykazuje uporczywą wręcz skłonność do przetrwania pomimo wszystko. Talent pochodzenia płciowego wywołuje w płci go pozbawionej imperatyw posiadania na wyłączność dożywotniego dostępu do zasobów.

Ariadna, to nawet się drapać nie musiała. Zaczęła od tego, że skoro geniusz opracował metodę wracania żywcem z labiryntu, to na początek mogę oddać jej motek wełny, żeby szalik uszyła tym osmarkanym sierotom plączącym się pod nogami i żebrzącym o zauważenie. One nawet nie wiedzą, jak mam na imię, więc chyba los je mocno pokarał pamięcią przykuso skrojoną, bo szwendają się po izbie i krzyczą „ta ta”. Miałem nawet zapytać Ariadny, o co chodzi z tym planktonem, ale najpierw trzeba było objąć umysłem ten większy problem. Ariadna elegancko i przewidująco jakiś czas temu przybrała większą formę, żeby obecnie mieć szanse objęcia i objęła.

Zbeształa mnie za pomysł zwalczania paniki narzędziem ostrym, gdyż mięso porcjować trzeba „umić”, żeby ochłapów za dużo nie było. Wyjęła z kąta wysłużoną maczugę i poprosiła, żebym bydlątko unicestwił jakoś tak subtelniej, bo i móżdżek ma swój bezpretensjonalny urok, kiedy go z miłością przyrządzić. Okazało się, że panika powinna wyglądać trochę jak wołowina, a trochę jak człowiek. Tradycja każe, żeby był męskim odszczepieńcem, więc pojawiła się szansa osiągnięcia strategicznej przewagi w sposób wyciskający męskie łzy na samą myśl o takim wstępie do obezwładniania przeciwnika. Podobnież bycze jądra są rarytasem wymykającym się gastronomicznym porównaniom i kto nie próbował, temu żaden poeta nie przybliży wibracji zmysłów pod wpływem wyrafinowanej uczty. Kotlety się tłucze, żeby zmiękły, więc maczuga wydawała się niezła. A sama strategia, żeby zainteresować się wstępnie męskością paniki? Pomimo łez w oczach uszy doniosły konkluzję zewnętrznego rozumu napiętnowaną błogością pełną pożądliwej śliny, że trafione spuchną na pewno i wystarczy dla każdego po odrobinie…

To nie plenum partii, więc niepostrzeżenie czas dywagacji minął nim się zaczął, gdyż problemy dietetyczne groziły upadkiem lokalnej cywilizacji i trzeba było zadbać o rabunkową aprowizację (ponoć lodówka, to nie miejsce na przechowanie lodu – kto by pomyślał… Wolę nie pytać o przeznaczenie piwnicy, gdyż usiłowałem nauczyć ją przechowywania treści uzasadniającej tę nazwę, jednak piwo trzyma się piwnicy niechętnie. Ulatnia się, czy co?). Zarzuciłem na ramię wiekową maczugę ze słusznie sezonowanej dębiny, narybek osmarkał mi kolana zawodząc przy tym żałośnie, Ariadna pieszczotliwie trzepnęła mnie ścierą przez łeb, żebym nie zmiękł przed drogą i rzuciła aluzję, że po świątecznym żarciu mogę liczyć na jej ciepło-miękką życzliwość. Przekaz uzupełniła sugestią, że pełna lodówka ma tajemniczy wpływ na przyrost szwendającej się pod nogami drobnicy.

Poczłapałem w kierunku wejścia usiłując dociec, skąd mniemanie, że będę zachwycony zwiększoną dostawą smarków na kolana. Wlazłem i powiesiłem łapę na ścianie. Lewą – zgodnie z przyjętą strategią. Prawą wycisnąłem z rękojeści maczugi ostatnią kropelkę soku dębowego, a garbniki przepychały się niecierpliwie szukając podłogi, której nie było. Piasek, jak na arenie, czy może pustyni? W piasek za szybko wsiąka krew i nie nadaje się później do użytku. Ależ chytra ta moja Ariadna… Ciachnąłbym wołowinę i o kaszance musiałbym zapomnieć, albo drugi raz po ciemnicy się tułać. Jak tu szukać zwierza, kiedy światła nie ma? Ściana zadrżała mi pod ręką. Może nawet zmarszczyła się?

Ucapiłem za brodę, albo coś podobnego i przyciągnąłem ścianę bliżej wejścia, wciąż pamiętając, żeby nie wypuszczać pod żadnym pozorem, bo zginę, zgubię się i panika zeżre mnie, zamiast odwrotnie. Na wszelki wypadek pobłogosławiłem wstępnie boskie dary maczugą, żeby rozumu nabrały i przestały się ociągać. Ściana coś dyszała – jakby ze starości, ale kiedy zagroziłem, że sprawdzę jak zaśpiewa, pod wpływem pieszczoty wymierzonej celnym kopniakiem – zemdlała. Widać ktoś już sprawdzał czy ma mosiężne jaja. Wzruszyłem ramionami. Dobrze, że niedaleko, to jakoś wytargam na zewnątrz. Zarzuciłem na plecy. Ciężka ona. Żylasta i nabita w sobie. Pewnie twarda jak buczynowa deska. Trzeba ją jakoś spętać, bo panika puszczona luzem gotowa świat zrewolucjonizować, a na kolejną Wiosnę Ludów i wielkie migracje przyrody pora niezbyt dobra, gdy lodówka pusta. W końcu została zaproszona na obiad… Na wszystkie talerze. Ariadna pewnie już ostrzy bagnety, żeby pofiletować zdobycz…

piątek, 21 grudnia 2018

Męska propozycja.


- No więc z tymi dziewicami, to jest tak… – zaczął dość ponuro i zwiesił łeb. Dobrze, że zwiesił i że nie westchnął przy tym, bo pewnie straciłbym fryzurę, może nawet z ciągiem dalszym życiorysu – Po pierwsze dziewictwo jest mocno naciągane, a czasami wręcz szyte grubymi nićmi, co jest tajemnicą poliszynela i trzeba bardzo cynicznego umysłu, żeby mi podtykać towar trzeciej świeżości. Po wtóre, takie menu wymaga naprawdę wyrafinowanych gustów, żeby delektować się posiłkiem, który wrzeszczy w niebogłosy. A po trzecie, kiedy już tak wrzeszczy, to i pachnieć zaczyna w sposób mogący oszołomić żuka gnojarza wizją raju utraconego… I ja mam to jeść? A ty chciałbyś żeby twój obiad zeszczał się ze strachu i miał we włosach kokardkę? I buciki z tworzyw sztucznych, po których zatwardzenie murowane i dwa tygodnie wcale nie ukradkowego, uporczywego wytrzeszczania się na przyrodę? Nawet wiekuiste dęby potrafią w stresie zrzucić na ziemię niesienie widząc, jak krew napływa mi do pyska, gdy świecę tyłkiem lepiej niż sierpniowy księżyc w pełni.

Moja wyobraźnia była zbyt uboga, żeby dorosnąć do widoku posiwiałego od trosk zielonego łba. Kto wie, jak powinna siwieć zieleń? Może jedna z tych dziewic wiedziałaby, gdyby pożyła wystarczająco długo, ja jednak pozbawiony byłem talentu i świat barw wydawał mi się wielkością skończoną. Dysponowałem nazwami dla tego, co w sposób oczywisty oferuje tęcza plus biel i czerń. I szczerze mówiąc – nie zamierzałem zmieniać poziomu mojej ignorancji, gdyż znakomicie czułem się w świecie zdefiniowanym aż tak bogato. Podobno są zwierzęta, którym świat jawi się palecie szarości, lub wcale się nie jawi, gdyż nie zostały napiętnowane przez naturę zmysłem wzroku.

- Z tym skarbem, to kolejne niedopowiedzenie. Złoto? Klejnoty? Wszystko twarde i kanciaste. Jak nie kłuje w boku, to rwie w zadzie, albo skrzydła kaleczy. I te imitacje, podróbki i bezczelne oszustwa rdzewiejące powolnie, aż słodką śliną zarażą przełyk. Metale ciężkie? Rzadkie? Minerały? Co ja się nawdycham, to tylko ja wiem. Czasami mam wrażenie, że płuca zaczną skrzypieć zanim zaczerpną z przestrzeni trochę tej mieszanki, która powoli przestaje przypominać ciało gazowe, a jego lotność jest szyderstwem. Po tej atmosferze z kopca drogocenności można chodzić jak po schodach, a jakoś nie spotkałem nikogo, kto byłby szczęśliwy łażąc po schodach… I to jeszcze własnymi płucami. A kiedy już się jakoś na tej kupie złomu ułożysz, to zawsze coś postanowi sprawdzić, czy niżej nie jest mu wygodniej i toczy się po stosie dzwoniąc i zachęcając kolejne drobiazgi do zsypywania się i o śnie można zapomnieć. To prawie tak, jakby chcieć zasnąć we wnętrzu spiżowego dzwonu, kiedy armia domniemanych talentów muzycznych przyjdzie na pierwszą lekcję z gry na tym instrumencie i pełna zapału represjonuje otoczenie siłą własnego entuzjazmu.

Patrzyłem na poczciwinę i chyba zaczynało we mnie kiełkować współczucie dla tego wielkiego ciała ubranego w pancerz skóry, który wydawał się nieprzemakalny dla natury. Żadne deszcze, mrozy, czy tornada wirujące niczym dziecięce bąki nie wydawały się stanowić zagrożenia. Ba! Nawet uciążliwości komarzego brzęczenia pośród bezkresnej nocy. Najwyraźniej stara, ludowa prawda na wierzch znów się wypchała – gruba skóra, a wnętrze mięciutkie. Tylko patrzeć, jak zaczniemy chlipać. Ja góra dwadzieścia lat, ale on, to pewnie z pięćset…

- I jeszcze to obowiązkowe zianie ogniem i demonstracje siły… To jest okropnie męczące. Krążysz niczym sęp nad padliną, którą ktoś właśnie rozbiera na części składowe. Życie jakoś tak ma, że gromadzi się wokół śmierci. Z szacunku dla jedzenia, żeby się nie zepsuło. A ja muszę jeść zepsute. Zarażone grzechem pierworodnym, wredne, złośliwe i nawet w trakcie konsumpcji potrafiące krzyknąć „obyś się udławił”, zamiast prostolinijnego „smacznego”. A zianie, jest jeszcze gorsze… Żebyś mnie dobrze zrozumiał, to wspomnij, ile trzeba tych roślin strączkowych zeżreć, żeby pośród nieprzystojnego bulgotania wydobyć z siebie kłębełek palnego aromatu? Metan wytworzyć w ilościach śladowych, to każdy głupi potrafi. Osesek ludzki radzi sobie znakomicie, choć nie wiadomo z czego produkuje… chyba z matki… Kiedy jednak trzeba podpalić jakieś miasto, zamczysko, puszczę nieprzebytą, albo ugotować morze, żeby nażreć się zupy rybnej na jakieś sto tysięcy lat z lekkim okładem, to co? A najlepsze jest na koniec… Kiedy już nazbierasz… Nie zrozumiesz, szkoda opowiadać. Podpal sobie dupę, kiedy obłok będzie się wydostawał, wtedy poczujesz namiastkę. A ja mam to robić paszczą… I to własną, a nie kupioną na pchlim targu, czy halloweenowym jarmarku.

Teraz to zasklepiłem się we współczuciu, czując jak skwierczą mi włoski na zapleczu, choć ich obecności wcale tam nie podejrzewałem. Pejzaż zasnuł się melancholią, łzy smocze skrapiały barłóg z wymiętolonych precjozów sztuki jubilerskiej. Widać, że żadnej gospodyni dawno w gnieździe nie było, bo przecież żadna w takim syfie żyć nie dałaby rady. Jakieś ogryzki baranów, czy kozic, niedopałki, po ciężkiej czkawce pijackiej, a z toalety waniało, jakby tam zgnił chlew z dwoma batalionami świń pozostawionych bez pożywienia. Tylko zużytych skarpet na obtłuczonym, kryształowym żyrandolu brakowało, sportowego jeża z butelek w srebrnej misie i niezbyt starannie poukrywanych prezerwatyw z uwięzioną, dogorywającą przyszłością.

- Jaki to rok nadciąga? Świni? Na pewno? No to mnóstwo czasu jeszcze. Baba wybrała mi się na ploteczki. Na koszerne żarcie do Izraela i takie tam… Egzotyki się zachciało. Wzięła trochę szmelcu na siebie, żeby pobrzęczeć zalotnie, albo pochwalić się, a mnie z jajem zostawiła. Ze sto lat pewnie jej nie będzie, bo jak się we trzy zejdą, to pić potrafią ze trzy lata ciurkiem, a potem garderoby, SPA, ploteczki i pożegnania. Kawki, ciasteczka i wystawy plakatów. Nigdy mniej nie było jak osiemdziesiąt. Teraz, to może do jaja zajrzy ciut wcześniej, bo to w końcu pierworodny ma być. Trzęsie się bardziej, niż Feberge nad własnymi cudami. A ja to już nie wiem sam… Zagrzebałem w barłogu, podgrzałem i w zasadzie, to mógłbym wyskoczyć na zwiad. Albo króciutkie wakacje no limit w Pirenejach, albo na Gobi? Niechby i na Majorce, tylko te parasolki z drinków strasznie łaskoczą w przełyku. Póki baby nie ma, możemy gdzieś podgrzać nastroje… Wchodzisz w to?

Spod powiek.


Catering kroczy od urzędu do urzędu, dając oddech swobody mrówkom z wielkich termitier miejskich. Niektóre dodatkowo barwią ów oddech nikotyną, żeby móc pogawędzić dymkami – jak w komiksach. Staruszek w kaszkiecie i polarze, z odważnym napisem K-2, zlicza krótkimi kroczkami pasy na jezdni w rytm popiskującej niecierpliwie sygnalizacji, inny zastanawia się, czy z dwóch nieszczęsnych schodów przed sklepem ma znieść najpierw dwie butelki octu, czy spróbować zejść wraz z nimi, aż się ulitował niewiele młodszy osobnik, który i tak czekał, aż go dogoni pies wyglądający jak średniowieczny dywan, którego nikt nigdy nie rozwijał.
Mam pewne niepoparte niczym, poza prywatną insynuacją podejrzenie, że studentki z premedytacją kupują dżinsy o rozmiar mniejszy od tego, w którym powinny się bezkonfliktowo zmieścić. I nie wiem, czy ma to być autosugestia skierowana do własnych miękkości, że powinny się skurczyć, memento chudości portfela, czy też świadoma demonstracja arcydzieła natury. Co bardziej żywiołowi panowie potrafią doprowadzić do czołowego (dosłownie) zderzenia z uliczną latarnią, popadając w nieprzerwany zachwyt nad ukrytą w tak wyrafinowany sposób kobiecością. Cóż – sztuka wymaga ofiar. Górą dziewczęta noszą bluzeczki zaprojektowane tak, by nie podrażnić pępka – powiedzmy, że to odrobinę wzbogacona bielizna, wierzchem okryta kurteczką wymagającą naciągania, żeby pobieżnie osłonić nerki. Broń boże choćby milimetr dalej! I potem się dziwić, że chłopy okaleczone zachwytem chodzą po ulicach, łykając ślinę szybciej niż ją produkują, a wzrok mają błędny i sny z których warto byłoby się wyspowiadać. Tylko kto zniósłby codzienną spowiedź?

czwartek, 20 grudnia 2018

Ogrodnik.


Zaśmiałem się raczej szyderczo, bo mnie rozśmieszają takie zawoalowane, niedopowiedziane sugestie. Gnojek miał apetyt zostać cesarzem i jeszcze się wstydził przyznać. Dokąd ten świat zmierza? Patrzyłem na niego starając się w pamięci przypomnieć sobie ilu cesarzy introwertyków pamięta historia. Zanim pogrążyłem się całkiem w galimatiasie własnego rozumu przyszło opamiętanie. Przecież on nie jest taki głupi na jakiego pozuje. Hipokryzja tak wykrzywiła mu oblicze i sumienie, że stały się przeźroczyste i gotowe ubrać się w dowolnie wybraną skórę, jeśli stanowić będą konieczność do osiągnięcia celu. Mnie złowił. Niewiele brakowało, a usłyszałby nie tylko mój rechot, ale i słowa adekwatne do pochopnego śmiechu.

Szczęściem przyszło opamiętanie zanim rozpuściłem język. On miał za sobą sztab ludzi. Nie tylko tych oficjalnych, w mundurkach od Armaniego… Na szczyt nie trafia się przypadkiem. To nie Hollywood, żeby spełniać czyjś amerykański sen. Tu trzeba być największym szerszeniem w gnieździe. I najbardziej jadowitym. Piratem, który złudzeniom pozwala żyć tylko wtedy, gdy są zbieżne z dalekosiężnym planem, a sumienie trzyma zamknięte w sejfie, jako alibi na wypadek, gdyby okazało się, że jednak Bóg istnieje i ma coś do powiedzenia. Będzie jak nowe, bo nieużywane. Strzepnąć tylko kurz historii i lśnić będzie anielsko. Poza tym nauczył się już tej nowomowy, gdzie słowa rozmijają się ze znaczeniem i treści należy szukać tam, gdzie milczenie jest wykrzyknikiem. To umiejętność niezwykle poszukiwana na początkowych szczeblach kariery, żeby nie uświnić czerwonego dywanu wiodącego na szczyt. I ta iluzoryczna głupota… Gdzie ich tego uczą?

Złapał mnie i zacząłem się pocić. Przez myśl przeszły mi szczeble kariery od małomiasteczkowego łachudry, który klął głośniej od innych i kamieniami rzucał z większą pasją, a więzienną celę potraktował jak katedrę naukową, na której doktoryzował się w takim tempie, że tuzy mogły pozazdrościć mu pracowitości. Kiedy wyszedł, już z legendą opozycyjnej przeszłości, potrafił złapać za jaja nawet komara. I żony tych, który mieli nieść jego lektykę pod niebiosa również ścisnął tak, że aż piszczały swoje niespełnione fantazje z nim w roli głównej. Właśnie – ON i ROLA GŁÓWNA. To złożenie pielęgnował w cudzych sercach, jakby uprawiał ogródki warzywne. A chwasty wyrywał wraz z sercem, bo subtelnością wtedy jeszcze nie grzeszył. Tego dopiero miał się nauczyć, kiedy spotkał szerszenie nie dające się połknąć w przedbiegach. Zakulisowe podchody i podgryzania wymagały więcej cierpliwości i mniej oczywistych rozwiązań. Ale kamery nie wszędzie wejść mogły. On zastawał coraz mniej drzwi zamkniętych, a jeśli na podobne trafił, to podkuty but otwierał je ciemną nocą dożywotnio.

A teraz pytał mnie, jak zostać… Nie ! Nie zostać – jak nie przestać być cesarzem. Bo cesarzem już jest! Kolana mi zmiękły, gdy uświadomiłem sobie, że facet mówi poważnie i jego wyblakły wzrok analizuje grę mięśni na mojej twarzy i sprawdza, czy nie ewoluuję w kierunku chwasta, którego należy wyrwać. Popatrzyłem z niepokojem na stojących dwa kroki za nim przedstawicieli marki Roundup ciasno upakowanych w jednoznacznie czarne garnitury w największym możliwym rozmiarze. Ich białe koszule wyglądały niczym chryzantema położona na bazaltowej płycie pamiątkowej, a twarze pełne uśmiechu zrozumienia… Nie chciałem poznawać zakresu tej wyrozumiałości.

- Dobrze - westchnąłem – Dobrze jest rzucić okiem na historię i poszukać inspiracji w strategiach sprawdzonych. Ewentualnie wygładzić kanty, jeżeli jeszcze ktokolwiek mógłby tym kantom przyglądać się na tyle bezkarnie, żeby mieć szansę skutecznie wykorzystać niedoskonałość. Reżimy (nie bójmy się tego słowa, przecież nie jesteśmy na majówce z niedzielnej szkółki dla samotnych rodziców…) zaczynały od szturmu na status quo i dławiły obżarty i skostniały system władzy zastępując go brutalnym i krwiożerczym początkowo terrorem. Przejmowały ośrodek władzy i narzucały satelitom nowy ład stawiając opinię publiczną przed faktem cicho spływającym krwią po rynsztokach. Polityka krwią się brzydzi i w słowa jest bogata – krzyczy „hańba”!, krzyczy „niegodziwość”! Ale do stołu siada, bo tak usilnie stara się nie widzieć, a świat trwać musi nadal, więc ład z ładem dogadać się muszą. Jeść każdy chce, a wojna jest rozwiązaniem okazjonalnym i większość brzuchomówców ze świata polityki woli zgniłe kompromisy. A reżim głodny rośnie na zgniliźnie lepiej niż dynie na kompoście. Reżim uwielbia zgniliznę…

Chyba zaciekawiłem, bo wzrok przestał pulsować jawnym podejrzeniem i przeszedł w tonację chwilowej akceptacji. Skinięciem głowy pozwolił, żeby na stole zadomowiły się jakieś produkty spożywcze, głównie w płynie, a jeden z roundup’owców okazał się całkiem zgrabnym kamerdynerem. Przechyliliśmy naczynia zgodnym ruchem zabijając jakiś miliard szarych komórek z wdziękiem godnym Machiavellego. Aluzja niemal poprawiła mi humor – właśnie miałem stać się doradcą reżimu, żeby unicestwić lokalną społeczność. A przynajmniej ubezwłasnowolnić na chwałę najwyższego. Najwyższy łaskawie zażądał powtórki, po której przez chwilę pastwiliśmy się nad zwłokami jakiegoś zająca… chyba… Pożeranie świata fascynuje mnie nieodmiennie i choć biorę w nim udział, to nie potrafię pozostać obojętnym. Dostrzegam symptomy samounicestwienia – ludzi jest za dużo, jedzenia za mało i fanaberie dotyczące selektywnego pochłaniania kojarzą mi się z ascezą i samobójstwem. Najwyższy nie miał skrupułów i nie musiał nawet udawać, że jest dobrze wychowany. Mógł sobie pozwolić na bezpośredniość, więc trzymał w ręku kość, zachłannie wgryzając się w mięśnie uda. Gepard też tak szarpie uda, kiedy już nasyci się wątrobą… I tą kością gestykulował, żebym kontynuował.

- Kiedy uda się zneutralizować ośrodki władzy, praktycznie natychmiast należy skierować wzrok na ośrodki propagandy, żeby móc zmienić ton dyskusji z dramatycznego, na pochwalny. We wczesnych krokach reżim wprowadza rządy twardej ręki. Policja i wojsko stają się brutalnie skuteczni i podejrzliwi bardziej niż sam Lucyfer. Na stosach płonie wszystko, co wykaże się zbyt mizernym entuzjazmem wraz z całym otoczeniem, aż cała reszta nie uklęknie w pokorze i lęku wypełniającym bieliznę bez względu na wiek i płeć. W następnym ruchu pacyfikuje się inteligencję. Można ich skoszarować, indoktrynować, a opornych z bólem serca poświęcić w żarnach koniecznych przemian. Litość, niestety, mogłaby okazać się zgubna.

Spłowiałe oczy zaczęły świecić blaskiem. Czyżbym trafił? Dotarł z historycznym przekazem do reżimowych idei? Pokot inteligencji złożony na ołtarzu ambicji jednostki? Kiwał głową, jakby zgadzał się ze mną, ale przecież wiedziałem, że nie tu tkwi sedno sprawy – Dla niego byłem gadającą głową, którą bez skrupułów poświęci przy pierwszej wątpliwości. Stać go było na takie poświęcenie. Teraz kiwał głową do własnych myśli i sobie gratulował przenikliwości. Ja tylko potwierdziłem, że jego aspiracje mają pierwowzory, o których historia zapomnieć nie potrafi. Tylko, że tamci popełnili błędy, a ten chce być mądrzejszy. Bardziej bezwzględny i mniej wyrafinowany. Ewolucja skazała go na doskonałość niedostępną martwym tyranom. Świat idzie naprzód, a ludzka fantazja przekracza wszelkie granice.

- Umiejętności miękkie… Historia jest przekonana, że głupcami rządzić łatwiej, bo gotowa nawet nie zauważyć manipulacji. Niewolnik nie jest specjalnie wydajny, ale jeśli nie cierpi się na brak siły roboczej, to niewolnictwo kształtuje rzeczywistość w prostym, sprawdzonym schemacie – miska ryżu w zamian za pracę i bat, żeby lepiej doprawić ryż. Bez przypraw posiłki jedzą tylko zwierzęta. Współczesna niewola ekonomiczna jest już faktem i miliardy niewolników nawet nie podejrzewają, że na twardej smyczy odsetek i praw rozmaitych napędzają machinę postępu, która ich zmieli na anonimową miazgę. Bez względu na skutki – reżimom zwykle nie zależy na intelektualnym potencjale, który gotów zerwać się z uwięzi i zacząć zadawać coraz odważniejsze pytania. Bo to zaraza, gotowa rozprzestrzenić się w niekontrolowany sposób i wtedy… W dżungli pojawi się nowy drapieżnik, a nasza rozmowa… powtórzy się w innym wydaniu… Albo wkroczą sąsiedzi i założą szubieniczny kaganiec najwyższemu, gdy tylko uznają, że polityczne korzyści leżą po stronie rewolucji.

- Sąsiedzi? – warknął z niesmakiem, dopiero teraz się odzywając, a moje oczy rosły coraz bardziej. Nie sądziłem, że potrafię je tak szeroko rozewrzeć. We łbie zakiełkowało podejrzenie, które potwierdzał mętny i beznamiętny wzrok. On nie chciał krajem rządzić. On chciał wszystko. WSZYSTKO. Skinął głową, że czas na następną dolewkę. Nie wiem, co szumiało we mnie bardziej. Alkohol tak wyrafinowany i egzotyczny, czy rozmiar aspiracji reżimu. Pastwiłem się nad czymś żyjącym jeszcze wczoraj w Pacyfiku, ale ręce mi się trzęsły… Reżim oczekiwał na ciąg dalszy i wulgarnie mlaskał smak przyszłości, a ja…

Wbiłem wzrok w talerz, gdzie wiło się coś, usiłowało uciec, choć było martwe. Zazgrzytał widelec na porcelanie i poczułem namacalny wzrok roundup’owców. Prawie widziałem na czole tarczę strzelniczą, jakby mi ją wygrawerował zdolny tatuażysta. Mięso w ustach puchło podobnie do burt kutrów rybackich zgorzelą słonowodną i rybim mięsem złożonym na słonecznym ołtarzu. Smakowało przy tym, jakbym własny język usiłował zjeść. Ohyda! Reżim zabijał się właśnie hawańskim cygarem, a ja pozorowałem wielki głód, żeby nie podnosić wzroku ponad talerz. On ma aspiracje… I możliwości ma. Personel. Czysty samorodek. Talent zrodzony z bólu ziemi leżącej odłogiem, bo jedynie gównem ją użyźniał, a i to dawno. Teraz rozpościera skrzydła i marzy mu się objąć nimi ziemię. Gotów to zrobić. Bezwładność systemu jest tak wielka, że zanim zareaguje on ją pożre… To coś na talerzu trzęsło się zupełnie tak samo, jak moje serce… Czy martwe też się tak boi jak ja?

Podniosłem wzrok czując jak krew zagłusza widzenie. Podniosłem wzrok, a logika konserwatywnie została na talerzu, tuż obok trzęsących się, białych, gumowatych fragmentów czegoś… Nikt mi nie przedstawiał takiego organizmu i po raz pierwszy spotkaliśmy się nad talerzem… Z widelca smętnie zwisał jakiś nadziany kawałek, a ja już nie miałem ochoty na bladość. Chciałem krwi! Zaraził mnie? Czy wystraszył do utraty instynktów? Byłem sztywny tak bardzo, że każdy ruch skrzypiał nieomal fizycznie. Uniosłem widelec i nóż patrząc reżimowi w oczy…

A potem płynnym ruchem wbiłem w gardło… I nóż i widelec ze zwisającym szczątkiem martwicy oceanicznej… Patrzył na mnie z takim zdziwieniem, jakby nie nauczył się historii. Pewnie tak było – ma nieuk za swoje… Dogorywał i martwe oczy nabierały dosłowności. Roundup młodszy szarpnął się szukając pod pachą wrzodu, ale starszy Roundup powstrzymał go stalowym uściskiem… A potem poprowadził młodszego… Za mnie… Zamknąłem oczy. Dwóch mutantów stoi za mną i za chwilę urwą mi głowę… Popatrzyłem na widelec. Ciało oceaniczne przyprawione ciepłą krwią reżimu wyglądało o niebo lepiej. Ugryzłem… Smaczne… Wreszcie smaczne… Satysfakcjonujące… jak ostatnia wieczerza. Zjadłem całą porcję Maczając we krwi każdy kawałek oceanicznych zwłok. Roundup milczał. Miałem głowę całą i mogłem oddychać. Nikt nie przestrzelił mi marynarki. Wiem, bo sprawdziłem. Obmacałem się starannie i nie znalazłem śladów inwazji. A przecież oni nie są subtelni. Oni są dosadni. Dosłowni. Obejrzałem się z niepokojem.

Dwa kroki za mną… Niewzruszenie, jak doryckie kolumny, trwało dwóch ruondup’owców i monitorowali teren z obnażonymi kłami… Teraz… Jestem reżimem. Upasionym na poprzednim. Wręcz dosłownie… Zamoczyłem palec w jego talerzu i krwią namaściłem czoła ochrony. Wierni są… Niewzruszeni. I moi… Aż do śmierci. Mojej, lub ich…

poniedziałek, 17 grudnia 2018

?

A jeśli to nałóg, to co?
Spróbuję wytrzymać... cały dzień? Ja? Spróbuję... Chociaż do czwartku...
To trudne... Aż do czwartku? Nie wyglądam, ale spróbuję. Na nałogi jestem podatny, przecież wiem... Ale czwartek, choć taki daleki... Spróbuję...
Gdybyś była.. był... nawet nie próbuj... proszę... ledwie sam daję radę....

niedziela, 16 grudnia 2018

Widz.


Oparłem czoło o szybę i patrzyłem, jak dzień powoli, niepostrzeżenie skrada się w kierunku przechodniej bramy. Pewnie chce cię dojrzeć. Złapać we własne sidła, ale ty… jak zawsze będziesz szybsza i nie pozwolisz mu. Uśmiecham się, smutno, bo wiem, że lada chwila usłyszę stukanie twoich obcasów, gdy znikasz w czeluściach bramy, żeby nie dogonił cię okruch słońca. I mój wzrok. Szyba zamglona ciepłem oddechu rozmazuje widzenie, którego nie będzie. Szkoda wypatrywać oczy, bo nie ma cię tam już na pewno. I nie zjawisz się ponownie, aż kolejna noc nie zacznie przekwitać.

Pierwsze zaczynają się otwierać okna sypialni, gdy słońce zamiast kurzyć się po zakamarkach podwórka zaczyna lizać okna i zajączkami trąca śpiących. Przez uchylone lufciki dyskretnie uciekają senne marzenia, modlitwy niespełnione i koszmary. Młody głos utrwala wieczorną pieśń, żeby nie zapomnieć, bo dzień zapowiada się okropnie długi, gdy tęsknota zliczać musi sekundy zanurzone w braku obecności. Spływają po ścianach drobne tajemnice i kłamstwa, nadzieje uwodzą obietnicami, dla których noc była zbyt krótka, lecz przecież dziś, to już na pewno… Schną łzy gorzkie ciułane na skraju tafli pustego prześcieradła, a zziębnięte na podłogach kołdry trzęsą się żałośnie, gdy wspinają się na krawędź łóżek zbyt obszernych na samotność.

Odeszłaś już, a ja właśnie się do ciebie uśmiecham. Pomyślałem sobie, że mógłbym być twoją wróżbą na dzień dobry. Mogłabyś przychodzić i z mojej obecności w oknie dopowiedzieć sobie dzień. Może właśnie dlatego zerkasz? Trudno mi znaleźć jakikolwiek powód, żeby zaglądać w te zapyziałe i raczej niebezpieczne okolice. Szczególnie, gdy świat jest takim monotematycznym, przysadzistym klocem czerni. Ani obrazów, ani koloru. Tylko nieszczęścia czające się w głuszy. W takiej czerni rosnąć mogą nawet nieistniejące tragedie, a każda potrafi schwytać oddech tak, by nie odnalazł drogi powrotnej. Nawet pająki kulą się ze strachu i otulają kokonem, żeby nie musieć otwierać oczu.

Okno poci się. Może mam gorączkę, bo kropla toczy się gdzieś pomiędzy moim czołem, a szybą i nie może się zdecydować, komu się oddać. Przymykam oczy, żeby nie widzieć mlecznej chmury tętniącej moim oddechem na szybie. Pamiętam, że raz chciałem zobaczyć cię. Nie spałem pół nocy i tylko zegarek bezduszny zorientował się, że to już pora. Wyszedłem najciszej jak umiałem i stanąłem w bramie. Czekałem na ciebie. I we własne zamurowane mrokiem okna zerkałem. Nie przyszłaś wtedy. I nie przychodziłaś jeszcze przez tydzień. Chciałem cię przeprosić i obiecać, że więcej tego nie zrobię. Dobrze, że usłyszałaś, bo martwiłem się, że już nie przyjdziesz.

Czasami otwierałem okno. Na oścież, żebyś mogła zobaczyć pełniejszy obraz… Nie chciałaś tego i nim skrzydła się rozprostowały słyszałem, jak uciekasz w popłochu. Twoje drobniutkie kroki rozstrzeliwały noc karabinową serią, a ściany przedrzeźniały twoje lęki gasnącymi echami. Teraz już nie otwieram. Teraz wiem, że lubisz, kiedy stoję w zamkniętym oknie, które potrafi powstrzymać twój zapach i moje słowa. Pozwoli twojej nieśmiałości zostać. Chciałaś, żebym był akwariową rybką? Pamiątką z podróży zamkniętą w szklanej kuli? Zakurzonym zdjęciem w ramce stojącym na komodzie w pokoju, gdzie ostatnia żarówka dawno już uschła z tęsknoty za kimś, kogo mogłaby ogrzać? Będę… Jestem…

Obiecałem ci, choć tego nie wiesz, że nie będę więcej zasadzek szykował, że poczekam, aż ci odwagi wystarczy, choćbym miał własną ciekawość w dyby zakuwać. Zapewne wiesz, ale… Smutno mi za każdym razem, gdy zaśpię, gdy oczy otwieram poturbowany przez słońce, a w bramie gasną twoje kroki. To dla ciebie nauczyłem się zasypiać ze słońcem i wstawać przed nim. Nawet golę się zanim przyjdziesz, żeby być choć odrobinę przyjemniejszym objawieniem. Nie chciałbym straszyć cię szorstkim obliczem wynurzając się z tak posępnego tła.

I w oczy ci nie patrzę, żebyś nie czuła ponagleń. Patrzę w słońce, oddając twarz pierwszym promieniom, które chciwie spijają ze mnie noc i malują mi twarz kolorami. Kiedyś się wstydziłem, a teraz już nie. Słońce robi co może, żebym wyglądał pięknie, ale to chyba za mało, bo nim dokończy makijaż słyszę, jak odchodzisz. Stoję aż krzyk ulicy zagłuszy twoje kroki niespieszne. Dzisiaj też czekam, aż przyjdziesz. Szyję wyciągam do słońca, jak co dzień. Jakbym był twoim ulubionym portretem w galerii. Boisz się mnie dotknąć, żeby nie zepsuć dzieła? Żeby nie zniekształcić wrażenia?

Krzyk! Prawdziwy, drapiący serce. Brama zaraziła się nim i krzyczy wraz z tobą. Wybiegłem boso, nie pamiętając o własnej obietnicy. Nie mogłem pozwolić, żeby dopadła cię noc, żeby ci krzywdę zrobiła. Zlekceważyłaś moje błagania, żeby nie w przedświcie, nie samotnie, bo to zła okolica. Byłaś uparta. Nieposłuchana. A teraz twój krzyk jątrzy ściany i kluczy, ucieka, wije się bólem i strachem, a ja w poprzek, na przełaj gnam raniąc stopy, żeby jak najszybciej dobiec. Też krzyczę. Chrypką zasapaną krzyczę, bo nie wiem. Brama tętnić zaczęła dwukrokiem. Ciężkim, twardym i męskim. Twój płacz usiłuje wsunąć się pomiędzy te kroki, ale one bardzo drapieżne i zaborcze. Szczęściem uciekły i już się wtapiają w jazgot tramwaju, w szum samochodów ruszających ze świateł.

Pośród łez cię znajduję leżącą na ziemi. Podarte rajstopy i dłonie zbyt delikatne, żeby bez szwanku mogły przed kurzem dzikich przestrzeni ochronić. Chyba skręciłaś nogę, więc daleko nie zajdziesz… Coś mówię cicho, choć oddech mi szarpie słowa. Nie chcę cię wystraszyć jeszcze bardziej. Wreszcie wtulasz się we mnie, żeby wypłakać przerażenie.

Płacz bez pośpiechu… Nieśmiało pokazuję ręką własne okna i pytam, czy pójdziesz tam ze mną. Kiwasz głową, a ręką macasz podłogę, jakbyś czegoś szukała. Patrzę nierozumnie całkiem… Też szukam, choć to absurdalne zajęcie, kiedy nie wiadomo jak zguba wygląda. Coś zadźwięczało potrącone ręką. Słońce było pierwsze. Rzuciło się na łup i pochwaliło znaleziskiem… białą laską…