W ramach zabawy na portalu Polskiego Centrum Bizarro wziąłem udział w wyzwaniu polegającym na napisaniu tekstu pod wpływem pretekstu stanowiącego wyzwanie dla piszącego. Pre-tekst i sam tekst poniżej.
PreTeks: Głośny dziennikarz szuka lekarstwa na rakowe ugryzienie ściany
Opar nie
był jakoś specjalnie namolny, a tym bardziej żwawy. Przemieszczał się z
prędkością żółwia medytującego nad sensem sąsiedniego wszechświata i często
zawieszał się, niby rzadko aktualizowany Windows. Doszedł właśnie do
krawężnika, poza którym życie tłoczyło się w oszałamiającym dla jego oczu
tempie. Dość powiedzieć, że zanim zwoje mózgowe podjęły pracę nad oswojeniem
idei przemieszczania się z prędkością uniemożliwiającą zwiedzanie, trawienie,
czy rozmowę z wewnętrznym dzieckiem, które każdy nosi w sobie chcąc, czy też
nie, minął czas. Najprościej byłoby powiedzieć: „pewien czas”, jednak w tym
akurat przypadku o pewności mowy być nie mogło.
Opar niezbyt
roztropnie usiłował wkroczyć na teren zajęty czynnościami uporczywej zmiany
miejsca występowania zdarzeń bieżących. Pewien znany teoretyk przewidział to
już na początku dwudziestego wieku i wygłosił namiętną inwokację ujętą potem w
świętą mantrę głoszącą nieśmiertelną prawdę – trudno rozpoznać lokalizację
cząstki, gdy będziemy zachwycać się jej energią. Opar oczywiście nie uczęszczał
na wykłady z historii zaawansowanej fizyki i wkroczył, ufny we własne siły.
Spotkanie
ciał w zbyt ubogiej przestrzeni i czasie zwykle kończy się dramatem jednostki
mniej odpornej i kłopotem dla tej schludniej opancerzonej. Kaprale na
ćwiczeniach sztuki wojennej nazywali rzecz z prostotą dostępną wyłącznie
niepiśmiennym: Słabsza kość pęka! (tu dodawali ekspresyjny epitet-wykrzyknik,
chcąc wzmocnić siłę przekazu). Opar nie dość że nie dysponował żadnym pancerzem,
to jeszcze był nagi. Pierwszy krok był zarazem ostatnim i nawet nie rozpoznał w
jakich barwach wystąpił agresor, gdy podmuch historii uniósł go, zatańczył
twista i miotnął o ścianę świątynną, gdzie ugrzązł pomiędzy średniowiecznymi
cegłami, każda o masie siedmiu kilogramów netto.
Historię
Oparu można byłoby w tym miejscu zakończyć, gdyby nie jego nonszalanckie
podejście do czasu i zdarzeń. Otóż – ON NIE WIEDZIAŁ, ŻE PRZESZEDŁ DO HISTORI,
I DOPIERO WGRYZAŁ SIĘ W TŁUSTE POKŁADY PODŚWIADOMOŚCI, ŻEBY TO ODKRYĆ. Hosanna!
Na świątynnym murze!
-
Truchło niedomyte, kalające wieki powszechnego ubóstwienia – zatrzęsły się z
oburzenia wotywa, a kanonik odpowiedzialny przed opinią publiczną wezwał na
pokutny dywan Naczelnego Egzorcystę, na co dzień zajmującego się publikacją
plotek za pośrednictwem wirtualnej gazety dostępnej dla wszystkich, których
stać było na rezygnację z mycia uszu.
- Ooo… -
zająknął się niezbyt okazale pomimo sześciu tytułów niemal naukowych, jakie
nadał sobie osobiście przedwczoraj.
– Eee… -
powtórzył, aby wzmocnić napięcie i dać czas na opracowanie koncepcji
wystarczająco przejmującej, by powalić kanonika na kolana i skłonić go do bezwstydnego
uchylenia wieka świątynnej skarbonki.
- No
więc… – wreszcie był gotów stawić czoło nieznanemu – Liszaj, czy też parch… jak
szanowny Kanonik widzi, jest wielce toksyczny, być może jadowity, ale już na
sto procent zakaźny. Proponuję odsunąć się od rzeczonego zarówno w czasie jak i
przestrzeni, abym siłą woli i talentem skłonił go do wycofania się w świat dalece
równoległy. Na początek, szanowny pan byłby uprzejmy pół literka, dwa małosolne
i pętko kiełbaski ze skibką chleba, gdyż spodziewam się mozołu, a nawet znoju.
Obrus
świątynny obrósł darami niebios, kiedy Znawca Pisma naciągnął raz zaledwie
używane prezerwatywy na wszystkie zakończenia mentalne i przystąpił do
skrupulatnego badania ściany. Nie trwało to długo, bo kiełbaska stygła,
wódeczka się grzała, a na dodatek ścianę zaczął trawić niebyt. Dziura w
zewnętrzu rosła wolniej niż wolno, ale przecież po stronie przeciwnej, znanej wytrawnym
adeptom i wyznawcom płci wszelakiej mieściły się święte ikony, piszczele
błogosławionych mnichów nadtrawione przez ludożerców, oraz łupy z tak wielu
wojen, że jedynie księgi parafialne mogły dźwignąć nieznośny ciężar dogłębnej
znajomości tematu.
Opar tymczasem,
nieświadom zamieszania, częstował się wapienną zaprawą, z lekką domieszką krwi
bydląt minionych i jajek niewysiedzianych do końca. Pogrążył się właśnie w
dywagacjach, czy jajka owe niosły brzemię smoczej łuski, czy raczej bliżej im
było do pełnomorskich jaszczurek. Nic więc dziwnego, że postrzeganie miał ewidentnie
zaburzone i w ogóle nie przejmował się otoczeniem.
- Rak! –
wykrzyknął olśniony Nosiciel Wieści, chwaląc każdego Pana jakiego umiał wezwać,
w tym tych, z których szydził pokątnie, gdy tylko odwrócili się zadem do jego
wiecznie niesprawiedliwie traktowanego życiorysu. – Rak, Mój Drogi Gospodarzu.
Rzecz była trudna od początku, jednak obecnie zdaje się wymagać cudu, by
wyleczyć ścianę. Rozumiesz więc, że praca zajmie ciut więcej i kosztować będzie
wiele więcej, niż ta skromna poniekąd ofiara.
Aby
uzmysłowić Kanonikowi powagę sytuacji – oddalił się rączym kłusem, w drodze
układając pełnokrwiste zdania dla swoich coraz liczniejszych czytelników. Ba!
Planował już oficjalne egzorcyzmy w pełnym świetle, jednak wciąż nie był
zdecydowany, czy jowiszowe światło nie przyda większego splendoru tak
wiekopomnemu dziełu. Zbyt daleko nie odszedł, gdyż zameldowany był na jednej z
trzech ocalałych ławeczek u podnóża staromiejskiego wzgórza, skąd miał baczenie
na swoją niesforną trzódkę, a wena wraz z wódką nie opuszczała jego skroni, ni
dłoni.
Artykuł
wysmażył szybciej niż skończyła się obściskiwać parka nastolatków skryta w
cieniu wybujałej forsycji. Wybrał brzemienną w skutki datę i rozesłał
zaproszenia do najwierniejszych wyznawców. Choć lokalna telewizja gardziła jego
praktyką, zaproszenie posłał i tam, z nadzieją że kropla w końcu skruszy skałę
znieczulicy i pozwoli mu wypłynąć na szerokie wody małego ekranu. Wyjął z
kieszeni przezornie zabranego ogórka i zakąsił, nim rozpoczął medytację. A w
tym dopiero był mistrzem. Kiedy świeciło słońce potrafił medytować niczym kot –
całodobowo, z rzadka otwierając oko zachwycone brakiem impulsów zewnętrznych.
Powrót
na plac boju pośród fanfar przyniósł mu mnóstwo satysfakcji i trudną do ukrycia
erekcję. Rak spożywający świątynną ścianę tymczasem zaczął cierpieć na
zatwardzenie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie żre czegoś, co od pięciuset lat
nasiąka smrodem historii, a obecnie, dodatkowo pikantnym aromatem przelotowej
arterii. Mistrz Pióra ponownie uzbroił się w cierpliwość, stolik z obrusem plus
wiktuały i w inne ingrediencje. Wzrokiem poszukał Kanonika, chcąc w jego oczach
sprawdzić wysokość apanaży i przystąpił do uzbrajania członków w zestaw
sterylnych prezerwatyw, by rozbroić okupanta. Czas był najwyższy, gdyż Opar
cierpiał już niemal widzialnie i zaskoczony wianuszkiem kibiców usiłował ukryć
zawstydzenie i nieprzystojny mu pośpiech spowodowany chęcią uwolnienia organizmu
od nadmiaru materii, z poszanowaniem cielesnej nietykalności.
- Apage,
Satanas! – tradycyjnie rozpoczął inwokację Największy Piewca Dziwów Tego Świata,
chlustając na wraży twór kropelkami śliny nieco tylko zaśmiecone gorzałką –
Odejdź w pokoju i zostaw nas! Niech cię pochłoną pejzaże bliskie twoim bliskim!
Tłum
zafalował, gdyż Opar dręczony męką jelitową i koszmarnym przekleństwem zaczął
ujawniać swoje napuchnięte gabaryty miękkich tkanek pozbawionych przyodziewku.
- Tak! –
wrzasnął tłum.
- Nie! –
odwrzasnął Opar na kompletnie innej długości fal radiowych.
- Och! –
Kanonika nie było stać na więcej, gdyż zubożał nie tylko materialnie, ale
również duchowo.
-Tuś mi!
– wykrzyknął rozradowany sukcesem postępowania Łowca Sensacji – Mam cię!
Hmmm… Z
poziomu narratora wolałbym pominąć milczeniem upływ czasu, a tym bardziej
następstwa zdarzeń, jakie zwieńczyły egzorcyzm. Uczciwość jednak każe
doprowadzić sprawę do rozwiązania. Opar nasycony wiekowym gruzem powoli
odklejał się od ściany, chłostany wzrokiem gawiedzi. Kanonik nie utrzymał
zawartości pęcherza i pierwszy raz w życiu splamił habit od wewnątrz. Opar po
publicznej chłoście poczuł taki wstyd, że śmierć uznał za honorowe rozwiązanie
i pozwolił sobie na nienaturalną płochość podczas procesu wymierania i
realizował spacer ku wieczności kłusem. Wreszcie westchnął, pozwolił członkom
zmięknąć i odpaść od ściany, aż zastygł w kamiennym bezruchu, niby obelisk
ku czci dawno zmarłego błogosławionego.
W post
scriptum dodam jedynie, że zatwardzenie jako takie nie zdechło wraz z
nosicielem, lecz z wdziękiem o jakie go nikt nie podejrzewał, przesiadło się na
Piewcę Wieści. Dożywotnio!