Ona
miała niezłą figurę, on skutecznie zaproponował ostrą jazdę.
Wspólnie
stworzyli wyrafinowany duet, w starej jak świat dyscyplinie sportowej - jazda
figurowa parami.
Ona
miała niezłą figurę, on skutecznie zaproponował ostrą jazdę.
Wspólnie
stworzyli wyrafinowany duet, w starej jak świat dyscyplinie sportowej - jazda
figurowa parami.
Wścibski
sąsiad opuścił posterunek na parapecie w bardzo ważnym celu. Odprowadzał na
autobus narybek, po świeżo ukończonym kursie zaawansowanego podglądanie
mieszkańców osiedla. Rudzielec z dyplomem rusza zarażać ideą inne (oby) miasta
z pełną walizą cennych wskazówek od mentora.
Pierwsze
pępki nieśmiało penetrują Miasto. Kilka bladych kostek i szeroka blizna po
wyciętej nerce sugerują, że zbliża się czas siniaczków. Ale, może to tylko
myślenie życzeniowe. Pewnie się czepiam z wrodzonej złośliwości, jednak widok
gościa w klapkach i grubych skarpetach gryzie mnie w oczy niczym dym z
płonących opon.
Pierworodna
córka Ramzesa z pobłażliwym uśmiechem i różą różową jak rumieniec na policzkach
wyjęła smartfon i z lubością oddała się survivalowi wirtualnemu, ku wyraźnej
zazdrości współpasażerki pozbawionej nowoczesnych narzędzi komunikacyjnych.
Chyba nie nadążam i regularnie mam opóźnienie. Ale. Było tak:
Oszukańczo siwowłosa niewiasta
przysiada się do mnie i jak-gdyby-nigdy-nic wyciąga książkę. Analogową! Papierową! Na dodatek
zamiast się nią odgrodzić od gęstniejącego tłumu – banalnie zaczęła ją czytać.
Kobiety skrupulatnie maskują upływ
czasu coraz wymyślniejszymi specyfikami, domalowując sobie nową, niekoniecznie
szczerą twarz. To grzech żyć w zgodzie z naturą? W przelocie czytam autoreklamę
zakładu usługowego oferującego „naturalną terapię wodorem”. Naprawdę? I to ma
być naturalna terapia? Od kiedy mój organizm wymaga kontaktu z tym gazem?
Czaple cierpliwie patrolują stan wód miejskich i kontrolują poziom zarybienia
dorzecza i pomniejszych akwenów.
Dziewczę z cyber-papieroskiem w dłoni
czekało na przychylność sygnalizacji ulicznej marszcząc brwi. Najwyraźniej wykorzystywało
w tym celu każdą nawet wyimaginowaną okazję do treningu owych mięśni. Być może
za chwilę ma zamiar wystąpić w zawodach kulturystyki mimicznej, jeśli w ogóle
taka istnieje. Bo jak nie, to już tylko dla niej warto byłoby ją wymyślić i
przydzielić medal za rzeźbę twarzy. Na dużym skrzyżowaniu z nudów obserwowałem
wyposażenie szpiegowskie tego strategicznego punktu i doliczyłem się niemal
trzydziestu kamer. Dbałość o moje bezpieczeństwo zakrawa na paranoję. Od dziś
poważnie się zastanowię, czy drapanie się po niewymownych poza domowymi
pieleszami nie jest ekstrawagancka demonstracją albo pornograficzną grą
wstępną.
Szaman? Szamanka? Po ogryzionych
pazurach i wielobarwnych dredach trudno poznać, szczególnie, gdy osobnik ma
kąciki oczu ozdobione błękitnymi łezkami po obu stronach oczu. Ja dostałbym
obłędu, gdyby przyszło mi występować z podobnym makijażem. Strach zapytać, bo
wpatrzone w monitor, mamroczące indywiduum gotowe jeszcze brzydką klątwą
pokalać moją zdumioną głowę. Nie tylko mnie zafascynował obrazek. Trzyletnia na
oko Pippi patrzyła z zachwytem i całym ciałem (plus teatralny szept) pytała
tatę o znaczenie zjawiska. Ojciec, troskliwy i przezorny, zamiast ryzykować
odpowiedź, wziął dziecinę na ręce i oddalił się ze strefy zagrożenia.
Mój cień dawno już dopadł przystanku,
kiedy ja wciąż rączo przebierałem nóżkami, żeby się nie spóźnić. Obfity
rudzielec chyba też się spieszył bo na kieckę założył sieć rybacką. Z
roztargnienia, czy ekstrawagancki sposób transportowania narzędzi łowieckich?
Koleżanki były bardzo doświadczone
towarzysko, bo w autobusie usiadły osobno, by dopiero wysiadać razem. Nadmierne
zbliżenie gotowe zdegenerować znajomość. Rozsądek?
O poranku czerwona kurtka rozparta była
na ławce, jak jakiś basza, ale gdy wracałem, pochylała się nad Rzeką, wyraźnie usiłując
się napić. Słońce faktycznie operowało dość intensywnie. Ale żeby aż tak? Rzeka
nie wydaje się być pitną.
Niezbyt rozgarnięty winniczek usiłował
podstawić mi nogę. Przeskoczyłem, bez gracji i wdzięku zagarniętego do cna
przez piękne panie podróżujące bladym świtem przez Miasto. Kobiety zadbane
lepiej niż trawniki przed Urzędem Marszałkowskim w skupieniu przeżywają
wydarzenia minionej nocy i z rezygnacją podążają w znój codzienny. Gołębie
kołują nad osiedlowymi nieużytkami, ucząc się od pustułek polowania na żywinę
poukrywaną w przeróżnych zakamarkach. Czereśnie w bieli modlą się o brak
przymrozków. W autobusie znów natykam się na gościa łudząco podobnego do tańczącego
w reklamie delikatesowego mięsa. Wypasiony byczek pod wpływem upojnej nocy
zgubił gdzieś lewy rękaw od flanelowej koszuli. Szczęściem nie zgubił
ostatniego papierosa i teraz ogrzewa się zadymionym ciepłem od wewnątrz.
Dojrzewają we mnie myśli niepokorne. Ot
– choćby takie:
Z niepokojem zauważam, że pod wpływem
rzeczywistości twardnieją mi dłonie, co źle wróży wrażliwości w kontaktach
międzyludzkich.
A może dziewczęta celowo łażą w
podartych dżinsach, żeby ktoś je wreszcie pogłaskał po kolankach?
Snułem się wzdłuż dydaktycznej ścieżki
i z zadumą podziwiałem daty przyznania praw obywatelskich kobietom w
najdziwniejszych zakamarkach świata. I okazało się, że barbarzyńska Rosja
przyznała te prawa swoim paniom o kilka lat wcześniej od słynących z demokracji
(wymuszania demokracji?) Stanów.. Rekordzistą w moim mniemaniu i tak są jak
zwykle nasi nowi bracia którzy przyznali paniom prawa ponad siedemdziesiąt lat
PRZED powstaniem państwa! Wiadomo – kozak potrafi!
Na bzach fioletowieją kiście
jutrzejszych aromatów, a na Rzece stanął na kotwicy łabędź, mimo nurtu szemrzącego
opowieści o dalekich morzach. Zielononóżka o kasztanowej grzywie wpatrywała się
we mnie, jakby chciała znaleźć drugie, a może i trzecie dno wewnątrz niezbyt
okazałej kubatury. Nastolatka o skórze naszpikowanej metalem oddała wybrańcowi zgięcie
łokcia – na pieszczoty, więc raczej nie na długo. Białoskóra białogłowa szła
odziana we wszystkie odcienie czerni z partnerem, który wręcz przeciwnie. Chyba
wszystko wręcz. A potem, to już tylko rozkołysane gonitwą za tramwajem piersi i
rutyna popołudnia, jakich wiele.
Najpierw, to przysiadła się kobieta w
czapce naciągniętej nie tyle na oczy, co na okulary. I jechała tak oślepiona
własną czapką – najwyraźniej okulary zmarzły w chłodzie poranka. Później
pojawiło się dziewczę w krwiście czerwonej kiecce i kręcąc wdzięcznie kuperkiem
z wprawą torreadora wabiło młode byczki. Nie zdążyłem zauważyć, czy wabienie
zakończyło się sukcesem, jednak trzymałem za nią kciuki, gdy autobus mknął już
ku ciągom dalszym. W kolejnym zdumieniu obserwuję ludzi wędrujących Miastem z papierowymi
kubkami. Ci, z pełnymi, gaszą w marszu pragnienie. Ci z pustymi, liczą, że
uzbierają na takie gaszenie. W centrum kończy się remont… odbudowa raczej
zabytkowego hotelu. Wygryziony niemal do fundamentów powstaje jak jakiś feniks.
Czy po takim zabiegu wciąż będzie zabytkiem, czy jedynie atrapą – tego już nie
wiem.
Po południu znów odwiedzam rzeźbę,
którą z lubością nazywałem podzwonne
mostu. Stoi obok skamieniałej pirogi i granitowego żółwia wyżłobionego ręką
rzeźbiarza na niewygodny fotel. Znów podziwiam Rzekę, za którą tłoczy się
historyczna substancja i młode ambrowce amerykańskie. Jeszcze później pod
upatrzonymi parę lat wcześniej sosnami zbieram wielkie, kłujące szyszki. W powrotnym
autobusie aromatyczny gość skutecznie truje atmosferę, prywatyzując pół
pojazdu, choć godziny szczytu i głód ciągną ludzkość do domów.
Miasto (nie wiedzieć kiedy) otoczyło
pole, na którym zazwyczaj gromadziła się woda, sarny i bażanty. Przyszła
wiosna, więc wciąż się gromadzą, z braku lepszych pomysłów, czy możliwości.
W centrum dziewczyny z kręgów
alternatywnej (znaczy trudnej do zrozumienia i polubienia) subkultury poruszają
się brzydko, manifestując niezależność arogancko i wulgarnie. I tylko karampuki
są omdlewająco lekkie, zwiewne i piękne jak młodych Niemców sen. Nieuzbrojonym
okiem widać że płeć nie ma dostępu do ich fizyczności, więc omiatam wzrokiem lżejszym
od babiego lata, by nie urazić niezdecydowanej płciowo istoty.
Autobus pusty, jakby jakieś święto
nastało niepostrzeżenie dla mnie. Szczęściem – ktoś jednak jechał! Pani
wyskrobywała z oczu sny, ale nie chciała się nimi dzielić z nikim. Wykruszała
je spomiędzy palców i zgniatała butem, jak jakieś wszy. Najwyraźniej były to niezbyt
przyjemne omamy. Inna podzieliła dłońmi włosy na dwie części i okryła nimi
piersi. Trochę później, kobieta o wąskich nozdrzach przyglądała mi się i
najwyraźniej poraziłem jej ośrodki pamięci jakimś imperatywem wymagającym
natychmiastowej interwencji, bo wyjęła telefon i świat zaczął słuchać poleceń.
Cyganka brzęczała bezwstydnie butelkami, sugerując upojny weekend. Staruszek,
zabiedzony niemożebnie wydawał się być własną karykaturą. Postacią wprost z
animowanego filmu, w którym bohater został namalowany skromną kreską przez
nieszczególnie uzdolnione malarsko dziecię. I jeszcze na koniec pustułka
ćwicząca równowagę podczas lądowania na wierzchołku drzewka o gałęziach tak
wiotkich, że utrzymanie się na szczycie wymagało ekwilibrystyki i szybko
reagującego błędnika.
Zachciało mi się zagadek to i mam
odpowiedź.
Dzień uraczył mnie widokiem pulchnego
młodziana z zabiedzonym wąsikiem. Gość pożerał coś (kogoś?) na przystanku, a czynił
to tak zachłannie, że zabrakło mu czasu nawet na oddychanie. Jego pazerność wydestylowała
apetyt z całego otoczenia, więc patrzącym zostało jedynie obrzydzenie.
Szczęśliwie, później nieco świat
obdarzył mnie kilkoma pięknymi twarzami, co nieco zrekompensowało niesmak
kulinarny.
Wczoraj, młoda kobieta maszerująca przede
mną była rozkosznie wciśnięta i wymodelowana wręcz idealnie w/przez różowe legginsy z cellulitem. Ciekawe
czym świat zaskoczy mnie dziś.
Wilgoć zazwyczaj nie sprzyja widzeniom,
jednak detaliczny deszcz, który łatwiej poczuć, niż zobaczyć był łaskawszy od
bardziej zdeterminowanych opadów. Tylko dlatego, nieopodal Rzeki dostrzegłem
napis na murze, niewątpliwie wart zauważenia:
„Żyj tak, jakbyś już był wolny”.
Potem obrazki zdominowały niewiasty (wiadomo
– facet niewiele poza nimi widzi). Pierwsza była młoda kobieta, stojąca w
sposób anatomicznie wykluczony. Jej stopy celowały w kompletnie różne strony i
nie do końca zgodnie z orientacją kadłuba. Chodnikami nie tyle przemykały, co
zdobywały przestrzeń ordynarne, młode i aroganckie dziewoje, makijażem i
strojem podkreślające, że delikatność jest im kompletnie obca, co demonstrowały
również werbalną wulgarnością. Szczęściem na przystanku dostrzegłem rzadkowłosą
dziewczynę rozkwitającą w chłopięcym zachwycie, że nawet deszcz nie był w
stanie zmyć z niej szczęścia.
Naukowcy
badający wnętrza piramid dokonali sensacyjnego odkrycia. W zwojach, jakimi
owinięta była jedna z dziecięcych mumii, znaleziono smartfon z wciąż aktywnym dialogiem.
Emotki dla współczesnych badaczy nie są jednoznaczne, jednak sztab ekspertów
już rozpoczął analizę starożytnej konwersacji.
W
nocy pękł świat. Musiał. Najwyraźniej ludzkość przesadziła z realizacją ściśle
tajnych fanaberii i zabawa dużych chłopców zakończyła się tragedią, podczas gdy
mamusia była zajęta czymś ważkim i nie cierpiącym zwłoki z panem Zenkiem z
oficyny.
W
obliczu Armagedonu fakt zmoczenia łóżka wydał mi się błahy i niegodny nawet
wstydu. A mimo to wyskoczyłem z niego i obserwowałem rozpad. Początek nie był
zbyt okazały. Zaczął trzeszczeć regał z dawno już zapomnianymi książkami.
Jestem niemal pewien, że najbardziej wyrywny był tom o religiach świata i ich
doskonałych receptach na szczęście z wieczną tułaczką po rajskich opłotkach.
Później dołączyły poradniki i dwunastotomowa encyklopedia – wiadomo, spuchnięta
od nieużywanych definicji zapragnęła dać się we znaki ignorantowi. Dlaczego
mnie? I to po nocy?
Patrzyłem
i oczy mi rosły, bo książki rozpychały się i puchły. Regał nie miał prawa
udźwignąć podobnej pychy i pękł, wydając śmiertelny trzask, przypominający
siarczysty policzek wymierzony na mrozie. Potem skonał już bezgłośnie, a
książki bezwstydnie rozchyliły okładki. Zewsząd zaczęły wysypywać się litery.
Stos chaosu. Lawina słów wymieszanych tak dokładnie, że pozbawionych nawet
iluzji znaczenia. Strumień nabierał tężyzny i pochłaniał drobiazgi leżące mu na
drodze. Kapcie zachodzone niemal na śmierć, telefon odpoczywający na dywanie,
czy sam dywan.
Wreszcie
mrowie liter zaczęło podgryzać mi kostki i wspinać się na zmoczone spodnie od
piżamki. Napływ chętnych do wspinaczki sprawił, że nie wytrzymała gumka i z
obleśnym plaśnięciem garderoba spłynęła na podłogę, uśmiercając co bardziej
krewkich alpinistów. Reszta? Nie zrażona tragedią pobratymców atakowała moje
łydki w wędrówce ku słońcu. Podłoga udławiła się całkiem powodzią liter, a
kolejne, te więcej stateczne, czy nieśmiałe książki, dopiero zaczynały rozkwitać
i owocować. Poziom podnosił się błyskawicznie. Zanim zorientowałem się w
rozmiarze tragedii łóżko bezpowrotnie pogrążyło się w otchłaniach, a stół i
krzesła łapały nerwowo przedśmiertny oddech.
Krzyknąłem.
Głupcy krzyczą, w nadziei, że mądrzy ich uratują. I nie przychodzi im do głowy
pytanie, dlaczego mieliby to robić. Mi nie przyszło, więc krzyczałem, aż litery
dopadły gardła i zacząłem się krztusić. Kto nie próbował zjeść żywych mrówek,
ten nie zrozumie daremności wysiłku. Matnia. Ściany czarne od liter straciły
kolory życia i jedynie sufit stanowił oazę bieli w czarnym wirze bezlitosnego
żywiołu. Atol na morzu segregującym śmieci miarowością pływów. Siłą mięśni
wywalczyłem dodatnią wyporność, jednak słabłem. Pływanie w literach, czy smole
– bez różnicy, nie może zakończyć się sukcesem bez zewnętrznego wsparcia,
jednak palce boży najwyraźniej zajęty był wyskrobkami z niebiańskiego noska, więc
tragedia maluczkich wzruszyć go nie mogła.
Sufit
jawił mi się bezpieczną przystanią, jednak nie potrafiłem sięgnąć bo członkami
spętanymi paniką. Natura jest bezwzględna wobec słabeuszy i postawiła na mnie
krzyżyk. Krzyż. Ostatkiem sił wspiąłem się na utopione łoże i stamtąd
obserwowałem nadchodzący kataklizm. Liter przybywało. Powietrze spod sufitu
ewakuowało się każdą mysią dziurą, zostawiając mnie bez dechu pośród żarłocznej
ławicy. Znów krzyknąłem, dla zachowania dramaturgii bardziej, niż do
osiągnięcia czegokolwiek innego. Śmierć bawiła się osełką, wsparta o stylisko
niemiłosiernie ostrej już kosy.
-
Już? – zapytała uprzejmą obojętnością?
-
Jeszcze nie! – rozpacz w moim głosie mogłaby mieć większą moc, ale najwyraźniej
zużyłem już pokłady wewnętrzne.
-
Nie ma sprawy – Śmierć wzruszyła ramionami i strzepnęła z nieco zetlałego
prześcieradła parę nierozsądnych literek – Poczekam w kąciku. Ale, jakby co, to
nie krępuj się i zawołaj. Będę w pobliżu.
Książki
musiały już rzygać pod górę i gorące gejzery wydostawały się na powierzchnię,
bulgocąc niczym gaz uwalniający się z ropnej kałuży. Ale jednak ich przybywało.
Rodziły się z zastanawiającym głodem poznania i dobierały się do mnie z każdej
strony. Wpływały do uszu i zwiedzały osiwiałą nagle czuprynkę. W ustach
mieliłem cale stosy nieprzydatnych już słów.
-
Może jednak? – Śmierć uczynnie wyciągnęła w moim kierunku kosisko. Dziwne, że
jej nie dopadło to żarłoczne stado. W niewytłumaczalny sposób trwała na swoim
posterunku i teraz to ona jawiła się przystanią dla ewentualnego rozbitka.
Sufit? Zdążył poczernieć od ciekawości co bardziej uzdolnionych liter. No tak!
Gdzieś tam na półkach dogorywały biografie polskich himalaistów!
-
Niech będzie – z rezygnacją w głosie zanurkowałem i odepchnąwszy się nogami od
łóżka, usiłowałem dopłynąć na białą plażę spokoju pośród wścieklizny czarnego
zamętu.
Kominy elektrociepłowni pieczołowicie
uzupełniają chmury nad pejzażem miejskim. Przed zamkniętą jeszcze piekarnią
wije się ogonek spragnionych chrupiącego, świeżego pieczywa. Rzeka leniwie
omija wyspy i nie w głowie jej wspinać się na brzegi ogołocone z drzew i
sitowia. Ulicą przemyka błękitna anakonda tramwaju ozdobiona flagą obcego
państwa (na rodzimą zabrakło miejsca!) i grzechocząc na zwrotnicach czmycha na
drugi brzeg. Kobieta o siwych skroniach odziana w różowe futerko dźwiga z
mozołem dwie flasze czerwonego wina. Na głogach, obok listków nowalijek
znalazło się miejsce dla zeszłorocznych jagód – zakurzonych od nieużywania.
Skrycie hodowałem RZODKILE. Kwitły
identycznie jak żonkile, za to korzenie stanowiły pyszną, chrupiącą rzodkiewkę.
Jednak sprzedawać musiałem je osobno. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzyłby
w prawdę.
W autobusie nie klikam tylko ja.
Najwyraźniej świat mnie przerósł niepostrzeżenie i oddalił się o lata świetlne
od rzeczywistości, na rzecz wyimaginowanych światów z hasłem zabezpieczającym
wyłączność. Ja wolę patrzeć zza Rzeki na kolegiatę. Na samą Rzekę
niepostrzeżenie nurkującą pod ceglane łuki dźwigające młyn. Na łatwowierne
płatki spływające z bezlistnych mirabelek i wychylające się ostrożnie
kwiatostany w lipowych koronach. Uwielbiam być analogowy do cna i zapodziewać
się w niedopowiedzeniach, w mrocznych dolinach kwantowych nieciągłości, czy
trzepocie niewidzialnych, wydumanych motyli zawisłych nad widnokręgiem. W
takich chwilach napawam się na przykład przyszłą świetnością wzgórza, które
wydawało się znacznie większe w szczeniackich latach.
Przez okna obserwuję dziewczęta, snujące
się między galeriami handlowymi, zarażające się wzajem martwotą w gestach
powielanych do obrzydzenia, odzianych w stroje deformujące sylwetki które
przecież dojrzewają i otwierają się na słońce, grzejące coraz śmielej. Na
przystanku siedzi kobieta w tiulowej minispódniczce, zajęta uwalnianiem się od
aksamitnej wprawdzie, ale jednak obroży. Gdy się udało odetchnęła z wyraźną
ulgą i raczej nie spodziewała się miejskiego transportu w najbliższym czasie,
gdyż leżąca na kolanach szczotka sugerowała zamiar wyczesania długich, ciemnych
włosów – co najmniej równie pięknych, jak rzeczone kolana. Wewnątrz – jakiś
typek z wciśniętą pod pachę zamiast termometru butelką piwa, z której pociągał
podczas pauz konwersacyjnych ignorując otoczenie z wystudiowaną obojętnością.
Miłość
tak zawróciła mi w głowie, że zapomniałem o jubileuszu. Gorączkowo przeszukiwałem
zasoby Internetu, żeby na ostatnią chwilę znaleźć dla mojej pani kwiat godny naszych
uczuć. Wreszcie znalazłem unikat i ostrożnie wyrwałem go ze świata wirtualnego
do rzeczywistości, nie kalecząc nawet dłoni. Moja pani nie nacieszyła się nim
jednak, choć oczu oderwać nie mogła. Ledwie jej wręczyłem, dukając życzenia, gdy
z monitora tyralierą wysypał się oddział i spacyfikował nas brutalnie, przy
okazji depcząc kwiat. Jak się później okazało, okaz był unikatem, a jego
nasiona miały stanowić genetyczne podwaliny pod hodowlę roślin o rajskim
pochodzeniu i pamiętającą świat, jakim był wówczas.
Z braku lepszych pomysłów, nim nastanie
siniaczkowy sezon, zliczam w podróży karampuki. Nie ma dnia, żebym choć dwóch nie
trafił. Ostatnio jednemu (jednej) niskopienna, rozłożysta mamusia coś tłumaczyła i chyba nie trafiła do rozsądku, czy innego panelu odpowiedzialnego
za empatię. Może to był cyborg z archaiczną aplikacją? Straszne to czasy, kiedy
za płeć odpowiada charakteryzacja.
Szczudlasta pani, z pudlem wznoszącym
się ponad mizerię jamników, jechała sobie autobusem. Obie jednostki były chude,
wysokie i miały fryzurkę pełną pokręconych loczków, lecz nie wiem, kto do kogo
się upodabniał, lecz miłość wyglądała na wzajemną.
Spontanicznie kwitną nieużytki i skarpy,
czterolistna koniczyna czeka na szczęściarza – znalazcę. Na przystanku
wypatrzyłem w czerń odzianą mamusię i jej narybek różowiutki do obłędu. Obie
pasły się w oczekiwaniu na transport i najwyraźniej długo już czekały, bo obie
były doskonale odżywione, pulchne i rumiane.
Wreszcie dostrzegłem zalety
metalowych smarków, szczególnie, gdy zawieszone są symetrycznie w obu nozdrzach. A wszystko
zawdzięczam dziewczęciu w okularach, stojącym obok mnie w autobusie, kłusującym po
miejskich muldach. Smarki stanowiły ogranicznik dla okularów, które niżej nie
zsuwały się z perkatego noska. Autobus nie ustawał natrząsać się z pasażerów, a
ja doznałem optycznej iluzji, czytając wyświetlające się wewnątrz reklamy. „Możliwość
rozwoju”, którą potwierdziłem nieco później, w pierwszym czytaniu zdała mi się „wrażliwością zwojów”
i skłoniła mnie do wnikliwszej obserwacji tak zareklamowanego produktu – naprawdę chciałem
zadbać o wrażliwość zwojów.