sobota, 31 lipca 2021

I po wakacjach.

 

Pani, której figury mógłby pozazdrościć każdy pion na szachownicy była zapewne krótkowidzem. Mrużyła oczy, ostrożnie penetrując przestrzeń wokół, choć wciąż podłączona przez uszy do cyfrowego świata i niewidząca nic, poza komunikatami płynącymi wprost w duszę. Dziewczę o udach opalonych bardziej, niż sierść rudo nakrapianego psa przemawiała do psiego sumienia, a ten, rzezimieszek niewzruszony na dziewczęce prośby realizował własne pragnienia, drepcząc w poprzek kocich łbów. Mijam panie skrupulatnie odarte z tkanki tłuszczowej i obdarzone hojniej, niżby chciały. Piękne, zamyślone, albo rozszczebiotane w wirtualną przestrzeń. Na nieużytku zbieram bukiet polnych kwiatów, chwastów piękniejszych od wszystkiego, co można podejrzeć w sterylnych akwariach kwiaciarni. Wdycham zew Miasta – wróciłem!

poniedziałek, 19 lipca 2021

Ekstrakty cz. 19

 

Nieurodzaj.

Przechylam kieliszek z ostatnią kroplą trucizny i wymiatam językiem wnętrze, żeby nie uronić, ni odrobiny. Wiem, że to zbyt mało, ale liczę, że mój organizm jest równie słaby, jak samopoczucie. Wyzbierałem przecież do ostatniego źdźbła – naprawdę!

 

Modliszka.

Mówiłaś, że tracisz rozum, a twoja kobiecość rozkwita, kiedy rozpycha się w niej zaborcza męskość. Zaufałem, tracąc ostrość widzenia i wszedłem po spazm orgazmu. Nim mój krzyk ostygł z emocji, rozszarpałaś mi tętnicę szyjną i zachłannie piłaś nie zważając na moją agonię.

 

Bezwzględność.

Nie umiałem się pozbyć – więc powiłem. Rosłaś nieustannie, stając się bardziej zuchwała i zaborcza, a ja miękłem, bo gdy jedna strona napiera, druga poddaje się, jak piaszczysty brzeg falom przyboju. Ty nie byłaś morzem, ani ja brzegiem więc nadszedł czas, że zdeptałaś mi krtań, żebym nie zawadzał.

 

Gorszy.

Zawsze miałem być pierwszy, bo pozostałe miejsca nie interesowały cię wcale, nawet, gdy pozostali wystartowali dużo wcześniej, mając zasobną i profesjonalną opiekę. Cóż więc mogłem? Płakałem daremnie, kiedy plułaś na mnie, że urodziłaś nieudacznika.

 

Zapobiegliwa.

Byłem twoim termometrem, który wystawiałaś na balkon, żeby przekonać się, w co powinnaś się ubrać. Wnikliwie obserwowałaś, jak rosną mi stalagmity sopli w nosie, jak pot odziera mnie z dumy, a wiatr chłoszcze bez litości. Dopiero wtedy ubierałaś się adekwatnie do zauważenia.

Bez prasówki wreszcie.

 

Pan z wiaderkiem zdążył już wypocić na koszulce całkiem zgrabny żabocik, a pani w żałobie dopiero ruszyła dostojnym kłusem, żeby i jej między piersiami popłynęła strużka potu, która ma jakiś tajemniczy związek z wytapianiem tłuszczyku, nadającego ludziom kształt przyjemnie obfity, obły i sugerujący długotrwały dostatek. Trzmiele beztrosko zapylały fioletową łąkę, pełną koniczyny, wyki ptasiej i ostów, ignorując niedojrzałe mirabelki, czy jeżyny. Okulały pies ciągnął się za swoim panem kolebiąc bioderkami, niczym stary bosman wracający po upojnej nocy z tawerny na macierzystą jednostkę. W gęstych, łaskawie cienistych koronach drzew kłóciły się sroki, rechocząc obrzydliwie. Mijam dęby zasiedziałe na skraju kocich łbów od tak dawna, że aby je objąć, musiałbym rozmnożyć się do trójcy (niekoniecznie świętej). Jedyne dwa samochody słyszalne z daleka musiały oczywiście nadjechać wtedy, kiedy chciałem zmienić chodnik na równoległy, pozostając w zgodzie z prawami Murphy’ego, że jeśli cokolwiek może pójść źle – na pewno źle pójdzie. Podnoszę szyszkę, z nadzieją, że nie była przedmiotem zainteresowania psich zastępów. Ma przyjemnie zamszową barwę – widać, że ledwie spadła, chociaż nie dostrzegam obok żadnej sosny. Nie spadła z jesionu przecież? Bóg by na to nie pozwolił!

niedziela, 18 lipca 2021

Łgarz - niecnota.

 

Nie wytrzymałem i zamiast cieszyć się zbliżającą kanikułą – przemierzam Miasto dłuższą z jego osi. To trwa, bo Miasto umiaru nie zna i puchnie, wchłaniając wioski osiadłe na krawędziach i te, które dopiero na krawędzie awansują za rok, czy pięć. Prześladuje mnie dwóch Michałów z kartonowym pudłem, wyprzedzając mnie w podróży komunikacją miejską, bo przesiadają się zgrabniej i szybciej osiągają poszczególne punkty kontrolne. Irytujący talent. Większy (bo wiadomo, że gdzie dwa Michały – jeden musi być duży, żeby drugi mógł być mały) uświadamiał Mniejszego nienachalnie, tak, żeby Małemu uśmiech nie schodził z wychudzonej twarzy. Ocaliła mnie młoda mama wpatrzona nie w dziecię, lecz w swojego towarzysza. Krótka, letnia sukienka, sugerowana panującym nam niemiłościwie klimatem, uzasadniona była mocniej, niż współczesne wyroki sądu najwyższego, lecz spod niej na świat zerkała ławica siniaczków kombinowanych z całej dostępnej palety barw, kształtów, czy lokalizacji. Osobiście pozwoliłem się zauroczyć jednym, dojrzewającym w kształcie wirującego bąka – dziecięcej zabawki, starszej od najstarszego z komputerów NASA. 


Patrzyłem z podziwem na pana, który obraził się na własną Panią, tudzież potomka, bo byli uprzejmi mieć rację, wbrew jego proroctwom i znajomości topografii rewolucyjnych, wakacyjnych ścieżek, jakimi zmierza ku docelowym destynacjom MPK, poświęciłem sekundkę parce, w której męskość podparta piwem z butelki była niewątpliwa, natomiast kobiecość podparta podobnie wydawała się wątła i krucha. Dopiero głos demonstrujący wulgarną niechęć do zewnętrza skierował moje podejrzenia na płeć piękną, której potrafiła nadać nowy sznyt, alternatywny wymiar trudny do osiągnięcia dla grzecznych dziewczynek. Szczęściem - wsiadła w coś zbiorowego, zabierając w społeczny trans partnera, piwo i rubaszny śmiech. Szczęśliwie, gdyż, jako facet jestem podatny na wpływy i zauroczenie jest kwestią okamgnienia, a mgać potrafię bezapelacyjnie - jak to oko!

 

Więc tak – jutro też będę, choć niezobowiązująco.

piątek, 16 lipca 2021

Prasówka cd - zdaję sobie sprawę z monotonii.

 1. Spowiedź publiczna.

Jeśli ktoś, intymne wyznania czyni na „ściance” pełnej logotypów, to działanie jest promocją, biznesem, czy potrzebą osoby publicznej (celebrytki), by odciąć się od przeszłości, wytykanej przez sieć, która nie zapomina? Nawet Bóg nie wymagał, żeby grzesznik publicznie opowiadał się z tego, że nie potrafił żyć. Dla własnej, nieukrywanej satysfakcji przypomnę, że UE uznała ślimaka za rybę, a marchewkę za owoc, bo taka była potrzeba chwili. Kwiczę z zachwytu zerkając, jak dalece można posunąć się w wyznaniach, które dobrze jest zachować dla siebie, względnie dla zaufanej osoby. Chyba, że zaufaniem darzy się ogół ludzkości, co boskim jest osiągnięciem, do jakiego zapewne nie dorosnę nigdy.

 

2. Samorządni i niezależni.

Zakusy rządów, choćby nie wiem ile lukru nasypać wierzchem są przewidywalne, bez względu, pod jaką flagą wystąpić zamierza ów Rząd. Dopóki pozostaje w opozycji, rości pretensje bezapelacyjnego dostępu do „rzetelnych informacji niezależnych mediów”, a kiedy już awansuje na tron prawicowy, stara się co sił, ograniczyć dostęp do alternatywnych źródeł wiadomości. I wytknie im wszystko – pochodzenie, bank prowadzący rachunki, czy niepewną płeć/rasę/wyznanie/przeszłość szefa. I jak nie wierzyć, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia? Sprofanowana teoria względności, sprowadzona do rozmiaru dostępnego umysłom miernym powtarza się nie bacząc na kolor sztandaru. A wiatr wciąż wieje nieprzychylny, bo ma w nosie koligacje i chwilowe związki (nawet zawodowe), z jakich później trzeba się spowiadać i w upokorzeniu czekać na werdykt równie „niezawisłego sądu”.

 

3. Nienawistne wyspy.

Hairshaming, czyli prześladowanie ze względy na opinie dotyczące upierzenie nękanej jednostki, spam, czyli wieści niezamawiane, trafiające do prywatnych skrzynek – gdzie nie spojrzeć wpływ Anglosasów na codzienność szarej masy, która klnie, bo nie wie, jak się wyzwolić. I reklamy, na które udało się założyć kaganiec Ad-Blocka (również tytułujące się w nienawistnym języku). Mimo niechęci - korzystam i czytam napastliwe komunikaty, wypominające mi, że Twórca jest zaniepokojony moją niechęcią do reklam, bo przecież ON (ONA, ONI) tworzą właśnie dla mnie i są gorliwymi pasjonatami własnej twórczości, więc czemu bronię się przed reklamą napastliwą bardziej, niż głodny, wściekły lis, a raczej ich całe pokolenie, bo reklam przybywa szybciej, niż zasadnej treści. Owi „pasjonaci” usiłują mnie nakłonić do wyłączenia programu, pod groźbą niedostępności. Z uśmiechem pogardy – rezygnuję z czytania sensacji. Media podobno powinny być niezależne, a tu co? Bez sponsoringu, który dla mnie jest poprawnym politycznie słowem ukrywającym prozaiczne kurestwo, nie są w stanie podać „wiadomości z ostatniej chwili”, „treści nocą uchwalonych, rządowych ustaw”, ani nawet niesprawdzalnych plotek, które jak zwykle nie mają wiele wspólnego z przyszłością – Wyłącz!, A jeśli nie umiesz, to kliknij, a tajne zakładki same to zrobią. I zaczynam rozumieć, dlaczego gówniana szpalta otwiera się trzy minuty i odświeża co 15 sekund. Bo ja nie jestem istotny – ważne jest, żeby Inwestor zajął właściwe miejsce. Blog proponuje mi zarabianie i własnoręczne rozmieszczenie banerów – boję się, że te kilka odwiedzających mnie osób – ucieknie, gdy schylę się po trzy dwadzieścia – może wystarczy na loda „Ekipy”, jeśli trafię go w „Biedronce” nim lodówek dopadną szczawiki lat dziewięć, które pragną przeżyć pierwszą w życiu ekstazę i powtórzyć ją tyle razy, na ile pozwoli drobna łapówka od Babci. Więc – nie – nie schylę się, chyba, że zabraknie na chleb. Wielokrotnie pytałem daremnie samego siebie – ilu sponsorów wymaga film sprzed czterdziestu lat czy prognoza pogody, która z grubsza informuje, że latem będzie ciepło, a zimą powinno być zimno i chwali się „sprawdzalnością" na poziomie, przy jakim spirytus osiąga samozapłon.


PS. Po napisaniu uświadamiam sobie, że może portale internetowe, TV i inne media zdychają z głodu. Przyjrzę się twarzom prowadzących wszelkie wiadomości, bo może faktycznie trzeba powołać koryto publiczne i cieszyć się z widoku dokarmianych bidulek.

 

4. Cyniczny protektor.

Niemce pod wodą! Dramat spotęgowany domysłem, że teraz, zamiast finansować podupadającą, starzejącą się Europę – zajmą się własnymi męczennikami i restauracją państwa. Pamiętasz? Polska wysyłała kiedyś koce i śpiwory do Afryki, a wcześniej od Usaków, albo z Holandii w transportach PCK, docierały rozprowadzane przez proboszczów pomarańczowe, topione sery z Holandii! Pora na rewanż – ręczniki i bluzki w Pepco po kilka złotych – nie żartuję, poważnie. Pomóżcie, bo jak Oni zdechną, to my chwilę po nich!

 

5. Wirus.

Życie bez wirusa zdaje się być nieosiągalne obecnie, a przyszłość jawi się krwawiej, niż dobranocki-anime dla naszych pociech. Każdy dzień przynosi mrożące krew w żyłach wieści, że gdzieś tam, z laboratoriów, lub tyłków nietoperzy wydostał się i opanował ludzki członki toksyczny bardziej od poprzednika (wiadomo – ewolucja) Odmieniec. Zastanawiam się, czy szczęśliwie został wybrany alfabet grecki, mający niewiele do zaoferowania na przestrzeni ewolucji. Arabskie języki posiadają ze czterdzieści alfabetów, a każdy nieco inny. Nie wspominając o piktogramach japońskich, czy chińskich – w tamtym środowisku wirus miałby szanse grasować dzień dłużej niż do końca świata, o jakim z emfazą wspomina pan Owsiak.

 

6. Polityka.

O nie! Przepraszam, ale nurzać się nie chcę, bo nie darmo ktoś mądry powiedział, że polityka dla czyścioszków nie istnieje. Kompromisy zgniłe, szykany, twarda skóra, tam, gdzie nosorożec akurat szczególnie twardym być nie zamierza, żeby móc wydalić bez kwiku, z jakim próżnię zimową wydalają wilki w nowiu, czy pełni. Patrzę na podgardla rosnące szybciej niż przekątne telewizorów na skromność, z jaką chwalą się stanem posiadania i gęby pełne frazesów. DO koryta przyszli nadzy i pełni długów, namaszczeni poetyckim hasłem „ludzi ze styropianu”, osiadłych w zlikwidowanych dziś zakładach w jednym swetrze o wodzie z zakładowej łazienki i wałówce dostarczonej przez matkę Polkę. Wstydzą się? Nie wierzę. Prędzej nie wierzą, że ktoś nie sprawdzi, czy z diet da się odłożyć aż tyle. Czekam na autobiografię pod tytułem – jak mówić, żeby nie zasiąść na ławie sądowej, albo sztuka konwersacji, czyli godzinna retoryka, by nic nikomu nie obiecać wiarygodnie i wszystkiego się wyprzeć.

 

7. Rozum.

Był taki czas, że wspólnoty plemienne z niezwykłym szacunkiem podchodziły do Nestorów, którym udało się ominąć rafy młodzieńczej fantazji i dożyć wieku, kiedy mięśnie wiotczeją, a cętki lamparta płowieją nawet w kwietniowym słoneczku i spadająca ziemię, jak niezebrane na czas poziomki. Ludzkość byłaby wciąż członkiem natury, gdyby nie uporczywe dążenie do zmian. Nieważne jakich, byle innych niż wszystko, co było wczoraj. Zwierzęta chwalą się ekstazą jedynie w chwilach uniesienia. A ludzie? Nieustająco! Przed, po, a nawet w trakcie. Nawet największy dzik, czy lew nie ryczy równie głośno bo ludzkość rozsiewa feromony po calutkim świecie. I teraz, to już nie wiem, czy mam gratulować, czy współczuć pani, która publicznie opowiada o nocach z partnerem, który osiem dekad ma za sobą, a przed sobą – ją, pełną potrzeb, niespełnień i nadziei. Ależ kląć mi się zachciało – kończę, nim popełnię grzech ekspresji!

 

8. Sport narodowy.

Nooo… O piłce nożnej znowu? Rzygać już się chce, ale owszem – tak. Skoro sezon się skończył, a finanse pozwalają na rozpustę, towarzystwo zdejmuje trykoty i jeździ w egzotyczne kraje. Nie chcę domniemywać niecnie, że sami nie potrafią własnych „żon” rozebrać, bo są im obce i tylko na żądanie do zdjęć pozują, ale ktoś tym żonom fotki pstryka. W tropikach, nie dziwota, że kobiety, tknięte instynktem przetrwania, tym samym, który dotyka facetów – rozbierają się po szczyt odwagi, by przetrwać – a potem gamoń z ośmioma zerami na bankowym rachunku chwali się, że zakontraktowana kobieta schwytana w sieć pięćdziesięciu stopni Celsjusza obnaża się tak, że perła potu kwitnie tuż obok perły kobiecości. To dotąd absolutne minimum odkryć samczych, jakimi koniecznie trzeba pochwalić się dziesięciu miliardom żyjących ludzi, minus kilka(dziesiąt) milionów uśmierconych w trakcie polemiki przez to i owo. Kobiety jednak nie pozostają dłużne, chcą więcej! I gotowe są na poświęcenia, o jakich nie myślały żony Sybiraków, jadące na chłód i poniewierkę. Ale to już temat filozofii a nie wyczynowego sportu… chyba.

 

9. Szamani, cudotwórcy i jasnowidze.

Nikt już się chyba nie boi prorokować. I słusznie! Co komu za różnica, czy się spełni przepowiednia sto lat po śmierci wieszcza? Niech się martwią ci, którym żyć wtedy przyjdzie. Na razie ludzkość z trudem sięga wyobraźnią bieżącego stulecia i to w wyjątkowych przypadkach, kiedy egzemplarz żyje w zgodzie z naturą i zdrowia jest niepośledniego. Wszystkie rządy chwalą się, ilekroć odnajdą choć jeden żyjący okaz karbońskiego zdrowia, któremu życzenia stu lat będą potwarzą. Lubię wieszczy. Nie każdy zostanie Vernem, Lemem czy Siostrami Wachowskimi, ale próbować trzeba! Inaczej nasienie sczeźnie daremnie i nie zapłodni nawet najżyźniejszego ugoru. Bez względu na płeć ofiarodawcy i biorcy wrażeń. Wspominam nieprzespane noce z latarką, która oświetlała wnętrze kokonu z kołdry żeby nie budzić rodziny, a przecież ledwie sto stroniczek zostało do rozwikłania tajemnic, od których budziły się siły we mnie tajemne.

 

10. Jeszcze trzy.

Wiem że nadużywam, ale rok dojrzał już do tego, żeby rozsunąć uda i pozwolić klimatowi na wszelkie nadużycia i rozpustę. Muszę? Jedynie oddychać, żeby żyć, resztę zaledwie mogę, albo ją ktoś na mnie wymusza. Jem, piję śpię, ale czasem nostalgia dotknie i chce się płynąć do nieznanego portu. Do tam skąd nawet gówniarz wraca bohaterem. A bohater zwykle jest adekwatny do epoki. Jadę – w Polskę jadę, niezbyt modnie i wykwintnie, jednak podróż to coś, co zwiastuje odnowę, spotkanie z nieznanym, niechby banalnym, jednak nowym. Postaram się jeszcze zajrzeć, ale i to może być trudne. Przede mną stopnie podium do tam a potem koła pociągu i nadzieje, że się wydarzy nieopisywalne. Mniej niż setka godzin – trzy karty z kalendarza… Nie boję się planktonu czerwonego, szwedzkich wiatrów, ani niemieckich komarów. Ba! Niemieckich emerytek, duńskich naturystek, trójmiejskich kiboli, pijanych górników, solistek okazjonalnych odpustów, bądź z wyznania raczej ortodoksyjnych. I nie zamierzam się tłumaczyć, bo to i tak nic nie zmieni.


Gdybym więc oniemiał na resztę lipca, to znak, że się udało i wróżba się spełniła, a dojrzałe ciało przyzwyczajam do piachu - na początek ciepłego, bo przecież nawet "morsowanie" ćwiczyć należy małymi kroczkami.

Chwasty.

Ciało porasta mnie bezkompromisowo. I ograbia, ilekroć spuszczę je z oka. Nie pytając o zdanie-wyznanie-tolerancję, pasożytuje, korzeniami zatopionymi głęboko w trzewiach, bujnie porastając, względnie liniejąc. Zmienia niedojrzałe wczoraj w radykalne widzimisię jutra.

 

Podchodzę do lustra z obawą, że nie rozpoznam siebie, podejrzewając, że echo zwróci torsje. Kontestuję wieści o kolejnych, niezbędnych modyfikacjach skóry, pieprzyku wyrosłym na udzie, albo włosie, który osiedlił się w małżowinie.

 

Z rezygnacją zerkam na rosnące bezzasadnie szpony, kosmaciejące niezrozumiale plecy. Północna erozja radykalnie ogałaca czaszkę z sierści. Nekrofagi żywcem okradają szkielet z miękkich tkanek. Śpiewam requiem zapisane wątrobowymi nutami zapisanymi na mojej skórze. Mogę nic! Najwyżej!

Podejrzenie podejrzane.

 

A kiedy już wróble naplotkują się do woli, swawolnie wspominając ekscesy minionej nocy – wychodzę i lekko perwersyjnie (choć dyskretnie) zerkam na młodą kobietę, wyprowadzającą właśnie pieska na osiedlowy trawnik, żeby zdołał skroplić wciąż gorące sny. Piesek, jak to piesek – nieduży, cztery łapy, przebarwiająca się, liniejąca sierść, jęzor na wierzchu i ogon opędzający się od much, albo dusz żebraczych. Za to pani – poezja. Nie wnikając w podział domowych obowiązków w rodzinnym gronie, odwadnianie psa o poranku jest przypisane jej właśnie, choć spać zapewne uwielbia, gdyż musi zrywać się w popłochu, nim pies zanieczyści przedpokój produktami ekologicznie czystymi, choć aromatycznie upadłymi i zgniłymi. Przechodząc do sedna opowieści – pani wiedziona psim imperatywem, pochłonięta dylematem, czy letarg jest usprawiedliwieniem dla pośpiechu, narzuca polarową bluzę na piżamkę składającą się z bluzeczki i szortów, i na wpół pomrocznie zatopiona w niedokończonych snach na trotuarze wiodącym ku osiedlowym odbytom, przeczekuje potrzeby, a nawet spontanicznie nadnaturalną ciekawość podkomendnego sprawdzającego każdy krawężnik, pień, załom muru. Jako zdeklarowany zwolennik nagości i piękna skóry ludzkiej, patrzę z uznaniem, bo nie każdego stać na odwagę, by pozwolić wiatrom polizać coś więcej, jak czubek nosa w przestrzeni poniekąd publicznej. Nawet, gdy publicznością są jednostki tak niesubordynowane, że miast grzecznie-bądź-nie spać, wałęsają się po osiedlowych zakamarkach. Jak dotąd nie czułem się połajany, czy skarcony wzrokiem, więc może wyrozumiałość owej pani jest większa, niż moja wyobraźnia. Istnieje skończone prawdopodobieństwo, że pani w ogóle nie zarejestrowała mojej wątłej obecności – wszak nie rzuciłem się cieniem nawet na jej zmysły.

czwartek, 15 lipca 2021

Czekając na reinkarnację.

 

I znów wieczność trwała ledwie trzy tygodnie, albo kalendarz był niepełnosprawny i odwijał szczęście z wielkim niesmakiem – kto wie, czy nie z bólem?

 

Pierwszy tydzień minął, nim ochłonąć zdołałem. Pachniałaś kwiatami, które dopiero mieliśmy posadzić w ogródku, przy samej granicy wszechświata. Że daleko? Miałaś rumieńce na twarzy, za każdym razem, kiedy mówiłem, że twoja nagość rozświetlić może nawet otchłanie kosmosu i żadna z polarnych zórz nie potrafi wzejść tak podniecająco.

 

W drugim pławiliśmy się w ciepłych falach bezludnej wyspy i żadna perwersja nie była zbyt rozpasaną. Z błyszczącymi oczami krzyczałaś zuchwale – skosztujmy! Jeśli nie teraz, to nigdy! A potem widziałem, jak rosną ci oczy, jak drżą wargi, a dusza ucieka zbyt szybko, żebyś zdążyła chwycić mnie za rękę i powieść na pokuszenie.

 

Może miałaś rację – stracony byłem i tak. Zapatrzony, zachwycony i pełen uniesień, które dopiero kluły się w naszych głowach. Młody facet, to rafineria. Katalizator klęski urodzaju, a jednak potrafiłaś skanalizować wszystko, co we mnie drżało, zagarnąć, objąć, przytulić i nie uronić ni kropli. Krzyczałem ponad nieliczne chmury, gdzie fruwają orły w słoneczny dzień – odpowiadałaś jeszcze wyżej, sięgając gwiazdozbiorów, które migocą wieczorami, otulając nasze spełnienie chłodem brylantowych iskier.

 

Trzy tygodnie, niepełne, okaleczone chwilami BEZ, a przecież wieczność… Bezczasie, kiedy mogliśmy wszystko i nic nie było zbyt zuchwałe, albo odległe. A kiedy minęły… Świat okrył się nieprzemakalną peleryną czerni tak intensywnej, że nawet nadzieje żebrały o litość. Całowałem właśnie paluszki twoich stóp, gdy wydłubywałaś z zębów pestki malin, jakimi ozdobiliśmy lody waniliowe, barwiące smak leniwego przedpołudnia.

 

Aż tak się pomyliłem? Ponad moim czołem przepłynęła eksplozja uderzeniowej fali przemiany materii, a z tą dotąd nie miewałaś najmniejszego kłopotu. Rumieniec, ze wstydem nic wspólnego nie mający wypłynął ci na policzki. Wystarczyło drgnienie, żebyś schwytała mój wzrok w toń własnych źrenic, żebyś pochłonęła bez reszty, wyssała, przenicowała i wypluła to, co niegodne twoich subtelnych jelit.

 

Wiłem się, niczym dżdżownica na asfalcie podczas ulewy, ale to zbyt mało na rozgrzeszenie. Wydaleni, jak dzieci i ryby – głosu nie mają! Łkałem więc bezgłośnie, ty zajęta już przyszłością nie raczyłaś nawet splunąć, robiąc bezwstydny krok ku przyszłości.

 

Przyszedł czas umierania. Zapewne potrwa ze trzy wieczności, jednak łudzę się, że wrócisz, albo inna, rozkosznie cierpliwa wieczność zerknie przychylnym wzrokiem ku moim niespełnieniom. Może w końcu staną się wzajemnymi? Umieram, łudzę się, czekam i tęsknię. Niezbyt to męskie, ale dotąd rady żadnej nie znajduję – ani w sobie, ani w innych niespełnieniach.

Prasówka cd - jak zawsze złośliwa, niekoniecznie mądra.

1. Biznes.
    Czytam o tureckich czereśniach, o uzbeckich również. Że są tańsze mimo tysięcy kilometrów logistycznej troski, a gospodarze pod Zieloną Górą, czy Łowiczem - zdychają z głodu, bo nikt nie chce kupować czereśni w cenie wyrafinowanego mięsa, albo drożej. Rząd mógłby się tym zająć, ale zanim się zajmie – sezon na czereśnie minie, a gnijącymi owocami i plantatorami zajmą się nekrofagi. Może nawet nekrologi, bo kogoś szlag trafić musi.

2. Osobista uraza.
    Szczepienia i szczepienia. Choć ledwie kilkadziesiąt zachorowań na czterdziestomilionową populację. A w takiej Anglii, gdzie grasuje najbardziej jadowita z możliwych odmiana wirusa wpuszcza się na stadiony kilkadziesiąt tysięcy ludzi, a angielskich turystów wysyła się w świat, żeby szerzyli zarazę – przecież ktoś musi zadbać o przewidywany poziom zysku koncernów farmaceutycznych. Coraz bardziej nie lubię Wyspiarzy. A w Europie przybywa mi podobnych, bo Ibiza, czy Majorka czują zbliżające się oblężenie troglodytów i zbroją się nawet oficjalnie.


3. Grawitacja.
    Festiwal, na którym miano raczyć się subtelnością europejskiego kina zaburzył (bezpowrotnie) eksces, polegający na tym, że jedna z niezwiązanych z festiwalem pań była uprzejma ozdobić dywan wiodący ku wyżynom sztuki ideałem własnego, nagiego biustu. Będąc mężczyzną, któremu to i owo drga jeszcze – nie dziwię się. Od dawna wiadomo, że statek pod pełnymi żaglami, czy koń w galopie, to ledwie druga liga, wobec majestatu odkrytej publicznie piersi. Boję się eskalować w swojej rozrywkowej wyobraźni, jednak przyznam ostrożnie, że pikanterię można podciągnąć jeszcze o krok niżej!

4. Ideolog zapóźniony.
    Pan Minister stanowczo zaproponował, by w końcu ustawowo, doktrynalnie i kategorycznie zadbać o cnoty niewieście. Nie powiedział co prawda, czy zna z autopsji ból niedokształcenia, czy też chciałby stać się panem na włościach i odgórnie przyglądać się własnym eksperymentom, sącząc coś zardzewiałego i grzechoczącego lodem. Skoro eksperymenty na dzieciach zwiększają wskaźniki oglądalności, to podobny zabieg na dorosłych kobietach powinien przynieść spektakularny sukces. Od wieków jasnym jest, że Prawdziwy Facet WIE LEPIEJ. I powinien być drogowskazem dla Prawdziwej Kobiety! Więc wstąpił na szaniec i pragnie być! Zaistnieć na monitorach we wszystkich możliwych sypialniach i pokazać, co potrafi. Pozwoliłem sobie na sceptycyzm i uważam, że obietnice przedwyborcze też powinny mieć umiar. Pani Rusin wyraziła się zdecydowanie dosadniej – i słusznie. Gdyby kontrkandydowała, jej szanse w zwarciu nie byłyby iluzoryczne.

5. Siła umysłu.
    Gdzieś w Ameryce Południowej młoda niewiasta zapragnęła powalczyć z fizjologią, żeby zaprzeczyć podłym domniemaniom że ludzie są również zwierzętami i podlegają tym samym prawom. Buta większa od aryjskiej, stawiającej blondasów z niebieskimi oczami i skórą czystszą od prześcieradeł, a piętnująca ogniem i mieczem „niedoskonałych” sprawiła, że poddała się ekscentrycznej kuracji, mającej uwolnić jej pychę od potu. I (co jest poniekąd zdumiewające) – wygrała! Ileż mieć trzeba samozaparcia żeby pokonać pot w klimacie panującym w Meksyku? Pani rozprawiła się z potem totalnie i bez cienia wątpliwości pozostała na placu boju wolna od tej uciążliwej i wstydliwej dolegliwości. Dość powiedzieć, że w wyniku kuracji obniżyła temperaturę ciała do temperatury otoczenia i od tamtej chwili nie stać ją na banalne 36,6 – chyba, że słoneczko podgrzeje katafalk.

6. Rzecz o kolorach.
    „Białe małżeństwa”, ilekroć sezon ogórkowy nastanie, stają się źródłem jednodniowej sensacji. Tolerancją sięgam zrozumienia, że nie dla każdego seks może mieć wartość wystarczającą, by o niego zabiegać. Jednak małżeństwo zdefiniowane jest, jako wspólnota nie tylko umysłów, ale i ciał! Anakolut obyczajowy grasuje w zdrowiu i sensacji każdego roku a czasami zatacza jeszcze bardziej zdumiewające konstrukty, które ku mojemu zdumieniu ktoś w ogóle rozważa – dlaczego wspólnota jednopłciowych czy niepewnych własnej płci istot ma być nazywana tak samo, jak tradycją uświęcony związek mający na celu prokreację i wspólne gospodarowanie, skoro sięga najwyżej połowy celów, a przywileje chce mieć wszystkie? W obliczu nowoczesności gubię się i w popłochu notuję istnienie istot niestabilnych płciowo, czy określonych na róży wiatrów jakoś pośrednio, niezwierzęco, nowocześnie wyzywająco i wciąż zmuszające mnie, abym im właśnie poświęcił uwagę,, zrozumienie, ukłon i szacunek – dlaczego? Normą powinien być ogół, a nie margines. I brzydzi mnie manipulacja słowem tolerancja, której każe się naciągnąć własne granice do akceptacji a nawet pochwały. Każda mniejszość z własnej słabości usiłuje uczynić siłę, widząc, że świat zmierza ku rozwiązywaniu wszelkich konfliktów na drodze negocjacji – wtedy prawda nie ma znaczenia liczy się tylko sprawność prawnika, który stanie w szranki. Uratować może tylko „chłopski rozum” i „zimna krew” przed naporem siedemnastu (czy ile ich tam jest) orientacji płciowych i ich kategorycznych postulatów.

7. Wodomózgowie.
    Wybitny pan profesor, szef działu któremu sprzyjać ma nawet rządowa kasa, być może w niedoskonałej interpretacji redaktora wieści porannych usiłuje mnie przekonać, że „szczepionki w starym stylu” są niedoskonałe co zmienić ma nowoczesna technologia, opanowana perfekcyjnie przy obecnej, globalnej nagonce. Kleszczowe zapalenie opon mózgowych spowodowane zakażeniem od insekta – dotąd, leczone było martwymi szczepami, tak jak archaicznie leczyło się gruźlicę, odrę, czy różyczkę. Opracowana w pojedyncze miesiące „rekombinowana szczepionka” na światową podłość, w przypadku zabezpieczenia przed efektem toksycznego ukąszenia kleszcza, przy politycznie przychylnych wiatrach powstanie zaledwie w TRZY LATA! Pierwsze „szczepionki” covidowe na nieznaną dotąd przypadłość pojawiły się po kilku miesiącach… zastanawiające… Kleszcze gryzą od kiedy istnieją a wciąż wyprzedzają ludzkość o trzy lata! PRZED skutecznym lekiem na wydzielinę z ich śliny. Chyba pójdę zmierzyć temperaturę, bo mi coś nie gra – kto mnie oszukuje – pan profesor, czy firmy farmaceutyczne, które zaczynają sponsorować treści, że „dawka przypominająca będzie płatna i jej koszt szacuje się na 500 peeelenów”, a niezaszczepiony będzie miał zakaz wstępu do osiedlowego marketu po mleko czy kromkę chleba. Przepraszam, że się powtarzam.

8. Kursy i szkolenia.
    Z lekkim niepokojem otwieram zakładkę na temat szkoleń dla rządu – NASZEGO! Okazuje się, że niestety nie nadążają za technologią i (jak każdy z nas) mają w sobie lenia, albo zbyt wąski horyzont wyobraźni. I korzystają z prywatnych kont, do negocjacji zrębów ustaw, czy oficjalnej wykładni na gruncie międzynarodowym, za pośrednictwem niezabezpieczonych, prywatnych skrzynek pocztowych – jak ja – ja również piszę mojej żonie – kup pomidory, bo śniadanie bez nich będzie ubogie, a ja tak lubię pomidory… (Uwaga! Prywata! Pamiętaj proszę – kup, choć dwa…). Szkolenie działa albo nie, bo jedni się zżymaja, że wiedzą inni nie mają pojęcia o co chodzi informatykom, którym płaca z rządowej, czyli nie z własnej kasy za to, żeby mogli pozwolić sobie na każdą niedyskrecję w korespondencji i nieważne, czy tyczy kolacji topless celem omówienia wspólnej polityki na lata dowolne, czy też budżetu Skierniewic na trzeci kwartał br.

9. Rozwód.
    Aż mi się w trzewiach wywraca kiedy na stornie Onetu czytam na temat blogów, reklamujących specyficzną, lokalną turystykę. Nie każdy wie, ale miałem przyjemność prowadzić blog (dzięki uprzejmości Onet) od 02.01.2002, aż niecałe pięć lat temu dostałem info od gospodarza, że za mało na mnie zarabia i odzew spada poniżej 10%, więc mam miesiąc czasu żeby się spakować i wynieść się bez prawa do powrotu, a roszczeniami, niech się zajmą twardogłowi. Wyniosłem się, dorosłem, zrozumiałem to i owo archiwizuję wszystko, co publikuję bo kto wie ile razy w życiu zdążą mnie wypędzić z różnych miejsc. Ale to- dzisiaj – zabolało. Skoro Onet nie chciał udzielić schronienia niespokojnym umysłom to dlaczego usiłuje bezprawnie korzystać z cudzych treści. Wszak powiedział najdosadniej jak tylko się da, że blogerów ma w dupie! Bo najlepsi sobie poradzą a gorsi niech zdechną! Nie zapomnę im tego!

10. Reklama.
    Nie byłbym sobą gdybym w ramach prasówki pominął rzecz tak płodną w nowotwory. Tym razem zazdrość mnie pożarła. Reklamy w mediach oferują kobietom leki na infekcje intymne, namolnie sugerują mammografią, oferują herbatki oczyszczające organizm z toksyn troszczą się o ich płeć i samopoczucie, w tym samym czasie proponując facetom szampon na łupież, albo taki, co sprawi, że siwy włos będzie czarny (a co z blondynami, rudymi i innymi?). Leki na potencję lepsze od tych „niebieskich”, a w każdej aptece są dostępne w ilościach hurtowych, jakby faceci stali się płcią wymierającą, a każdy egzemplarz należy wydoić do cna – do ostatniego, może niezbyt już ruchliwego, ale wciąż merdającego ogonkiem plemnika. I teraz nie wiem, czy na znak protestu – mam się wydoić sam i sczeznąć, czy pozwolić płci dominującej posiąść się i oddać bez reszty. Pomóżcie mi niewiasty, bo dotąd Wy byłyście po złej stronie podziału, ale chyba nadchodzi nowe – czuję to, lekko już więdnąc w swojej zapalczywości!

środa, 14 lipca 2021

Wątpliwość.

 

Młoda pani, cała w czerni, jakby żałobę pielęgnowała skrupulatnie, twarz miała otuloną czarną, koronkową maseczką, niechybnie pasującą wizerunkowo do bielizny. Cóż – niektórzy ortodoksyjnie przestrzegają kanonu, żeby każdy fragment odzieży pasował do pozostałych. Może, choć to oczywiście jawna nadinterpretacja, istniało skończone prawdopodobieństwo, że jeszcze tego przedpołudnia zakwitnie rumieńcem dla kogoś, kto potrafi docenić subtelność niedyskrecji, gdy nieprzypadkowo pozbędzie się wierzchnich okryć?


Widziałem siniaczka zdającego się powstać po niezbyt delikatnej pieszczocie dziecięcymi grabkami, albo takiego, który dojrzewał tuż obok innych, dzięki czemu przypominał schemat debiutu partii GO na nieistniejącej szachownicy. Mijałem panie tak fantastycznie rzeczywiste, tak piękne w prawdzie, choć bez szans na okładki w tabloidach, że żal mi bardzo, iż lato trwa tak krótko. Niech się pocę jak wodny szczur, niech ociekam i jojczę – wciąż nie potrafię zrozumieć, gdzie one znikają jesienią, czy zimą? Zapadają w zimowy sen? A może wyjeżdżają do ciepłych krajów? Wszystkie?

wtorek, 13 lipca 2021

Zaproszenie.

 

Mijałem wróble, wyglądające jak puchate piłki tenisowe, chociaż najbliższy kort był tak odległy, że jedynie niezwykle zawzięte organizmy gotowe byłyby do takich poświęceń. Mijałem sukienki cudne, zwiewne, lżejsze niż lipcowy wiatr w południe i zdobiące piękno jeszcze bardziej eteryczne. Mijałem siniaczki na zewnętrznych stronach ud - banalnych, licznych, nie budzących skojarzeń godnych zauważenia, bo te, na które warto patrzeć osiedlają się na łydkach, kostkach i ramionach. Wreszcie trafiam - prowadzona przez przedwojennego dżentelmena piękna pani, o łydkach znaczonych żylakami zaskakuje rozstrzelonym przekazem - 1C. Zerkam, ale nie podejrzewam jej o szkolną teraźniejszość, więc? Nieśmiało zaczepiam wzrokiem młodziutką kobietę, która na bicepsie ma wyhaftowany przepis na życie, ale zabrakło mi śmiałości, żeby jawnie czytać przy postronnych, a po łebkach, ukradkiem – jakoś nie wypadało. Z zachwytem i zdumieniem patrzę na inną, która stopy ma zanurzone w truchłach różowych chomików. Gdzie mogła w nie wdepnąć? – nie wiem, ale widzę kolejną, która dla odmiany raczyła zgasić życie dwóch szaraków, a jej wielkie paluchy nie są nawet zbroczone krwią niewinnych.

 

Niepokój wewnętrzny skłania mnie do zastanowienia, czy idąc – idę do rynku, czy na rynek? A spotkanie mam w rynku, czy też na nim? Przydałby się pan Miodek, który objaśniłby wątpliwości, gestykulacją sprawiając, że zamiast czuć upokorzenie z powodu ignorancji, poczułbym zachwyt z okazji przebywania w godziwym towarzystwie. Mimochodem wspominam m. która mawiała, że Pan Profesor potrafi gestami pokazać KAŻDE SŁOWO, a tego nie potrafi nawet Bóg! Aż nabrałem ochoty na spacerek po rynku – bo tej językowej interpretacji akurat jestem pewien wystarczająco żeby nie wstydzić się użycia. Może jutro? Tak będzie! Jutro można mnie będzie tam spotkać, nim brzuchy odśpiewają pieśń głodnych. Będziesz? Ukłonię się Tobie!

Szaleństwo.

 

I naprawdę ciebie nie dziwi, że dostaliśmy od życia tak wielkie mózgi, iż świadomie wykorzystujemy zaledwie jego krawędzie? Ogryzek takiego mózgu byłby wystarczający, albo i on okazałby się nazbyt wielkim. Jestem zwolennikiem idei, że wszystko jest po coś, a natura nie popełnia błędu nadmiarowości i rozpusta umysłowa wepchnięta w ciało, które potrafi zetleć w kilkadziesiąt ziemskich lat, to gruba przesada.

 

Więc nie – zakładam, że ów mózg użytkowany jest jakoś zdecydowaniej. Może jeden obsługuje całą wioskę? Batalion husarii, czy szkolną klasę? Patrząc na porykujących radośnie polityków można mniemać, że coś w tym jest. Tylu chętnych, żeby wymościć sobie gniazdko cudzymi ciałami, hołubiącymi ego gaduły wiedzącego lepiej, niż tajemniczy ONI. Te podwórkowe przepychanki, potyczki, to konieczność fizjologiczna, podobna wymianie płynów eksploatacyjnych.

 

Żeby lepiej widzieć – zamykam oczy i puszczam wodze fantazji w noc pełną niedopowiedzeń. Może gdzieś są inne światy i ten mózg przeżywa więcej moich życiorysów, jak potrafię sobie wyobrazić? Może jakiś inny ja na innej Ziemi właśnie teraz dywaguje podobnie nie mogąc zasnąć albo zbudzony moim pytaniem wstał właśnie z krzykiem trwogi, bo nie chciał się dzielić z innymi, nawet gdyby ci inni byli nim.

 

Otwieram oczy, żeby nie deprymować samego siebie, bo może któryś ja jedzie teraz samochodem, a ja rozpraszam go, niczym mucha plujka na szybie przed wzrokiem. Nie chciałbym zabić samego siebie – trochę wstyd bo jak się tłumaczyć? Że niby tak mi źle? Że niechcący? Aż takim tępakiem nie jestem, a i sumienie naciągane w nieskończoność gotowe pęknąć słuchając blagiera, co bełkotem usiłuje przyćmić fakty.

 

Kusi mnie ten mój mózg, tak skromnie używany. Dałbym mu pożywkę żeby się czymś zajął,, a nie tylko rozwiązywaniem sudoku czy tworzeniem nierealnych ciągów dalszych dla których czas nie będzie łaskawy wcale i przed ich wcieleniem w życie – wkroczy i unicestwi rozpasane nadzieje.

 

Rozglądam się nieco zestresowany, bo może jakiś ja palnie mnie w ucho za te fantastyczne bzdury, a ja się będę tłumaczył, że przecież każdy szuka drugiej połówki i nikt nie wie, czy lepiej dobierać się szukając podobieństw, czy różnic. Bo kiedy spotka się ideał, odzwierciedlenie samego siebie w innym ciele, wspólne życie stanie się koszmarem nie do zniesienia – nie warto będzie ust otwierać, bo to drugie ja będzie mówiło i myślało to samo. Czyli cisza, nuda, apatia i lepiej nie ciągnąć wątku, bo taki zestaw potrafi zabić wszystko. Szukanie odmieńca też zdaje się bezsensowne, bo jak tu z takim żyć, kiedy wszystko, co onemu odpowiada, nie odpowiada nam?

 

Pot wystąpił mi nie tylko na czoło, aż zrozumiałem, dlaczego co wrażliwsi popadają w depresje, alkoholizm, czy starają się odurzyć umysł czymkolwiek, zabić toksynami nadmiar wolnych myśli, pisać wiersze głębsze niż dno wszechświata, albo dzielić jaźń na kilka, często kompletnie nie zrozumiałych jestestw paranoicznych schizofrenicznych, obcych tak, jak mogą być obce światy oparte o fizykę alternatywną dla ziemskiej.

 

Śmierć tutaj daje swobodę któremuś innemu życiu? A jak ono radzi sobie z nadmiarem mózgowej przestrzeni? A może wolne połacie są przechwytywane przez kolejne osobniki? Czy też może mózg umiera cały, zabierając w przeszłość wszystkie powiązane z nim ciała? Eskalacja śmierci we wszystkich możliwych i wydumanych światach, to jak koniec, który nie stanie się początkiem niczego.

 

Podejrzliwie patrzę na kilogramy mięsa, które z chwilą śmierci mózgu staną się nawozem, albo padliną dla tych, którzy nie brzydzą się jeść z podłogi. Rozrzutność! Tyle masy żeby nosić za duży mózg. Mniejszy, można byłoby powiesić na sznurku, albo położyć na półce obok innych i niech sobie wymieniają bodźce, impulsy, czy co tam mózgi potrafią wymieniać. Ciało jest niecierpliwe i w miejscu usiedzieć nie potrafi, bo zaraz odciski, czy odleżyny, nuda pierwotna, albo zakamieniała furia zrodzona z niewoli. Dziwaczne połączenie, każące mieszkać w niecierpliwym opakowaniu myślom niespiesznym, statecznym niemal dostojnym. Rodzącym się przez lata a i to nie do końca.

 

Dziwię się, że ten mój mózg ze mną wytrzymuje, bo mnie, to chyba szlag jasny by trafił, gdyby odwrócić role. Kompletnie nie potrafię żyć bez szwanku dla stworzenia, jakim jestem. N każdym kroku potykam się, drę skórę, albo łamię kości. Najadam się do przesytu, albo nie pozwalam organizmowi na sen. Nawet, kiedy wiem, że trzeba, to buńczucznie drę się, że przecież moje, to mogę wszystko! Niechby na zatracenie!

 

Ty też tak masz? Jesteś tam? Hej! Ja-w-innej-fizyce? Nie rozumiesz po naszemu? Mózg chyba poradzi sobie z werbalizacją pytania tak, żebyś zrozumiał…

Nadzieja.

 

Wróble opanowały plac zabaw i grają w klasy, albo bawią się w berka, pośród szczebiotu, zazdrośnie podglądane przez młode psy, nie umiejące zerwać się z uwięzi. Autobusy połykają czekających pod wiatą sennych ludzi, za firanami pierwsze nieśmiałe spojrzenia penetrują okolicę. Słońce wkrada się przez lufciki, albo bezwstydnie otwarte okna i maluje na podłogach linie podziału, kusząc, aby wyjść z cienia. Kos, o pomarańczowym dziobie przebiegł mi drogę, a choć był czarniejszy od czarnego kota, to może jednak będzie dobrą wróżbą na ten dzień.

poniedziałek, 12 lipca 2021

Sie mi bo... Zdawało?

 

Chciałem ukraść ci ziemię. Tak, tę, za twoim rodzinnym domem, co wspina się na szczyt wzgórza, z którego widać całą kotlinę, a jeśli słońce pozwoli, to objawia nawet zagraniczne szczyty, wspinające się wyżej niż wszystko co nasze. Słucham polityków, jak grzmią że powinniśmy chwalić własne, że przed oczami warto mieć i wesprzeć to, co rodzime. Niegłupie są w tym, choć intencje mają podłe, bo myślą, że ćwoki nie sprawdzą, co biorą od sąsiada zza miedzy, a co od Niemca, albo innego Francuza. Głupimi łatwiej rządzić i manipulować – teraz rozumiem to lepiej, niżby proboszcz z ambony wyjaśnił w Wielką Niedzielę łajając palcem niepokornych!

 

Rozum miałem schowany nieopodal – w rozporku. I myślałem że ty też, ale ty byłaś mądrzejsza i wolałaś pod prysznicem realizować zakazane sny, kiedy ja… Żebrałem o każdy skrawek materiału, który miałaś na sobie – ich dla odmiany kraść nie chciałem – marzyłem że sama zapomnisz, że ja zapomnę, że zgniją szmaty pod krzakiem tarniny, albo pod młodą sosną, nim zawładnięci młodością opamiętamy się, skryci strzechą siwych włosów, albo i dzień później.

 

Chciałem ukraść ci ziemię. Twoją, a raczej twojego dziadka, który wciąż żył, mimo ogólnoświatowego niepokoju, mimo biedy klęsk nieurodzaju, albo knowań sołtysa, patrzącego na okolicę ponad brzuchem urosłym na przewlekłej niegodziwości. Nie umiałem wymyślić, jak to zrobić, żebym bez wstydu mógł potem wejść do sklepu GS na skraju wioski i poprosić o papierosy, albo „Żytnią” – na borg, na zeszyt na uśmiech szczerbaty, albo kredyt do pierwszego czy dziesiątego, bo wtedy ZUS-em, rentą po bolszewickim dziadku zasili mój krwiobieg listonosz, z torbą, która zapomniała już, kiedy ostatni raz przeszła kurację odmładzającą w tajskim salonie masażu, czy innym egzotycznym SPA.

 

Wymyśliłem, że ukradnę tę ziemię, wraz z tobą. Brzydką, zaniedbaną, brudną. Że się z tobą ożenię pomimo, a ty, łaskawie zdechniesz, nim zauważysz, że na zabawach w świetlicach OSP, w każdej z okolicznych wiosek mam inną, piękniejszą, wobec mnie otwartą jak ugotowały małż na perwersje tak wyuzdane, że nie pozwalają chłopakom z sąsiedztwa nawet myśleć o podobnych. Łudziłem się, że ty też pozwolisz mi na wszystko, a nawet więcej, ale byłaś tak skamieniała, że samo wspomnienie bliskości innej niż duchowa wywoływało u ciebie torsje.

Widywałem cię klęczącą pod płotem, gdy rzygałaś na sztachety, choć wypiłaś mniej niż córka sołtysa, która pierwszy kieliszek samogonu połknęła, gdy miała trzynaście lat – aż tyle ją sołtys Bronek utrzymał w ryzach niewinności, lecz teraz klnie nawet w kościele, bo nim Ola skończyła siedemnaście lat, miała już drugie dziecko w brzuchu, a każde z innym niepewnym własnego udziału darczyńcą.

 

A ja tylko chciałem, żeby miedza między naszymi dziadkami pokryła się jednym plonem, a nie tylko chabrami i ścieżką dla zajęcy. Brzydziłem się ciebie, lecz łapczywość idei nie dawała mi spać. Wziąłem cię – pamiętasz – niemal siłą wlałem ciebie szklankę „księżycówki”, mówiąc, że to irlandzka wódka starsza od nas oboje. Więcej wyrzygałaś w sztachety niż wypiłaś, ale, nim skończyłaś, zdążyłem unieść ci kieckę…

 

Krzyczałaś, jak krzyczą wszystkie pijane nastolatki, ale już miałaś zaszczane majtki tam, gdzie kończą się uda. Ja ryczałem radość spełnienia. Młodość potrafi wytrysnąć spontanicznie – wystarczy, że ktoś obok powie słowo „cycek”, czy „dupa” i niewiele więcej już trzeba! Pamiętam, jak wracałem ze szkoły i pijany Gienek mieszkający trzy domy dalej powiedział do starej Stefana – ty wredna cipo! A ja zlałem się w gacie i zanim zasnąłem jeszcze trzy razy musiałem wziąć w dłoń własną zuchwałość, nim ostatecznie poległa… Jedno słowo starczyło, a teraz rzygałaś pod płotem i chociaż byłaś najbrzydsza we wsi, to jednak miałaś dupsko wypięte ku mnie… Jezu! Sam widzisz, że sił nie miałem w sobie wcale, a jeszcze ta ziemia pachnąca oczekiwaniem, która wspinała się ku Twemu Majestatowi… musiała być moja – ziemia i ona z tyłkiem, który dotąd nie zaznał jurności.

 

Płakałaś, klęłaś, wzywałaś Wszystkich Świętych. Daremnie. Widocznie oni też pragnęli, albo patrzyli na nasz REAL, jak patrzy się na filmy pornograficzne, aby ulżyć cierpieniom samotności. Cuchnęłaś samicą, chociaż krzyczałaś, że ty nigdy i nikomu, a ja nie nadążałem łykać śliny. Paskudne. Dla ciebie i dla mnie. Gdy teraz myślę, w jakiej musieliśmy być gorączce – nie mogłaś się zgodzić przed ślubem, bo tak cię chowali, a ja nie mogłem cię poślubić, nim skosztowałem. Rzygałaś, kiedy oświadczyłem się tobie, sięgając członkiem między uda drżące ze strachu, bo północ ledwie wybiła czarownice dopiero się wzbiły na miotłach, a kościelny mijał nas idących ku rodzicielskim domom i upominał, że młodość płata niecne figle, jakich proboszcz rozgrzeszyć nie może wobec Pana.

 

Potem… Potem rosłaś. Szybciej od ciast twojej mamy, szybciej od dumy z ojca, któremu czapkowali po wsi nawet ci z przysiółków. Czekałem, ciągle gotów by powtórzyć, jeśli będzie mus, ale ty uwierzyłaś za pierwszym kopem że możesz się podobać. Głupia! Ja tylko ziemi chciałem, a ty byłaś ostatnią deską ratunku. Niech spadnie na  młodzieńcze fascynacje i potrzeby dojrzewającego organizmu. Rozumiem i myślę, że ty też powinnaś. Chłopak potrzebuje uwolnić się od nadmiaru emocji, a jeśli nie ma z kim – skazany zostaje na autodestrukcję. Nawet ty byłaś lepszą alternatywą. A kiedy wypięłaś pośladki bledsze od księżyca i zawyłaś pieśń głodnej wilczycy prowadzącej stado na żerowisko… Szaleństwo jest bezpłciowe – daliśmy się ponieść oboje, choć ja ostygłem szybciej – na szczęście dla ziemi, bo twój ojciec dostał spazmów, gdy usłyszał, czyje brzemię nosić będziesz i zdechł nim omłócił pszenicę.

 

- Skurwysyn! Mógł dla mnie choć tyle zrobić!

 

Na pogrzebie udawałaś, że nażarłaś się zielonych gruszek, ale wiedziałaś ty i matka też, że nosisz w sobie nowe życie – moje, bo poza mną nikt nie miał odwagi się do ciebie zbliżyć. Byłaś szpetna i ciągle miałaś Boga-Ojca u boku, a ja byłem ledwie wioskowym głupkiem. Matka chciała cię połajać za rozwiązłość, jednak szczęśliwie stałem obok – dostała w twarz, nim jej obeschły łzy po sołtysie! Trzy razy. Na odlew. Więcej nie zniosłaby chyba, a i tak klęczała na polepie przed kuchnią i dopiero stanowcze słowa skłoniły ją do wstania:

 

- Rosołu nam ugotuj głupia, bo inaczej wnuka zagłodzisz!

 

Spazmy nosiły ją, ale rosół potrafiła ugotować. Kurewsko dobry! Przyprawny, nieoczywisty. Siorbałem wrzątek, z domowym makaronem i wspominałem ojca. Ten, to dopiero był kozak! Uczył mnie miłości do ziemi. Od kiedy skończyłem sześć lat – lał mnie na potęgę, poniżał i wiecznie powtarzał:

 

- Na gospodarstwie być może tylko jeden gospodarz. Jak ci się nie podoba, wypierdalaj na swoje! U mnie mieszkasz, więc porządek obowiązuje po mojemu. I twoje zdanie liczy się tyle, co kurze łajno pod stodołą!

 

Głupi nie byłem, więc szybko zrozumiałem. Ojcowizny czekać, przy tak jurnym buhaju? Niedoczekanie. Chciałem iść na swoje, nim siwe kłaki wytrysną na moich skroniach, czy brodzie. A on zdawał się być wiecznym. Musiałem zdobyć ziemię, a twoja była najlepszą we wsi, choć ciut zaniedbaną. Za mało parobków, pokurczy, bękartów, nierobów smaganych biczem nadzorcy. Jak mogłaś być tak tłustą na tak źle zarządzanym folwarku? Ojciec w piwnicy chował skarby po Napoleonie? Wy nawet piwnicy nie mieliście, ino ziemiankę na kartofle i cebulę.

 

Teściowa pomstowała i pełna była nienawiści w pierwszą noc po pogrzebie, więc przylałem jej lepiej, niż lał ją jej były mąż. Wreszcie poszłaś spać, zmęczona ciężarem potomka i ogromem obowiązków, a ja, chwiejnym krokiem, poszedłem do twojej matki i zerżnąłem ją, jak jej stary nie rżnął od dobrych trzydziestu lat. Teściowa, niewidzący wzrok zakotwiczyła w madonnie z dzieciątkiem - obrazie zawieszonym nad wezgłowiem małżeńskiego łoża przez prababkę, i modliła się żarliwie, kiedy jej pazury wydrapały mi na plecach bruzdy tak głębokie, że można byłoby zagon kartofli posadzić i cierpliwie czekać na plony. Nim spać poszedłem kazałem jej gary pomyć po stypie, żeby w kuchni much nie naleciało, kiedy wstanę na śniadanie.

 

- Tylko jej nie krzywdź – pośród bladości policzków szeptała, nim mój członek zwiądł ostatecznie na wdowim ugorze, uprawianym wcześniej ponad ludzkie pojęcie, a ja kiwałem głową, żeby we śnie nie zaszlachtowała mnie, jak prosiaka na komunijny obiad. Spałaś gdy wstawałem. Twoja matka krzątała się w kuchni bo starość nie snu potrzebuje. Wziąłem ją, dla przypomnienia, na zapiecku, a kiedy gryzła zapaskę żeby cię nie zbudzić, wyjaśniłem jej, że od dziś JA RZĄDZĘ W OBEJŚCIU!

 

- Jeszcze – szlochała, choć dupsko miała czerwone od razów, a w gąszczu łonowym pośród siwizny  dojrzewały krople nasienia.

 

Jadłem jajecznicę z dziesięciu jaj. Na boczku i ze szczypiorem zerwanym wprost z zagonu obok domu. Jadłem patrząc na wschodzące słońce i zastanawiałem się, po co tak wcześnie wstałem? Nie zamierzałem się wstydzić, że zerżnąłem matkę mojej żony, która ciężko dyszy nosząc pod pępkiem mojego potomka. One, i on też, należały do mnie. Wszystkie. I, co najważniejsze, bo przecież jedna już jest stara, druga starzeje się każdego dnia – najmłodsza była moja! Ta, co ciągnie się pod górę i sięga szczytu płaską łąką – od zachodu ograniczona jest polem pszenicy, a od wschodu amboną, wzniesioną wysiłkiem połowy wioski żeby polować nocami na dziki – wiadomo każdy ma jakąś uroczystość rodzinną a dzik szkodę lezie niemożebnie i trzeba go powalić więc niech i pożytek jakiś będzie i kiełbasy na weselach czy chrzcinach. A i na Zaduszki dobrze powspominać pogryzając pod domową jałowcówkę kabanos z dziczyzny.

 

Ziemia była moja. I wszystkie żyjące na niej kobiety. Podrapałem się po jajach, siedząc w kuchni na miejscu gospodarza. Matka mojej baby smażyła coś na fajerkach. Czekałem. Cierpliwie, spokojnie – gospodarzowi nie wypada być pochopnym. Paliłem fajkę, mimo, że drapał w gardło, a słońce wschodziło tam gdzie mieszkał mój ojciec ze swoimi kobietami… Nie był głupi! Może nawet odwiedzę go na Wielkanoc z flaszką czegoś zacnego? Niech wie że nie spłodził mnie daremnie!

 

- Pragnąłem twojej ziemi… I w dupie mam, że mówią o tobie źle pod sklepem. Że chowanaś w lodówce, a szparkę masz w poprzek że zez, piegi i pryszcze na dupie – skąd oni to wiedzą skoro nikt przede mną barchanów z ciebie nie zdarł pod płotem? Od dziś nikt już ich nie zerwie, choćbym miał zdechnąć. Jesteś moja! Jak ta ziemia której pragnąłem od siódmego roku życia! Wiedziony ojcowskim rozumem.

 

- Ech!

Nienormalny.

Między kroplami deszczu ledwie mieszczą się najdrobniejsze z owadów, albo te żyjątka, które bez wody nie potrafią sobie wyobrazić istnienia. Zamykam oczy i widzę wielbłądy, pijące wodę sierścią, cuchnącą bardziej niż zetlały dywan, który zbyt długo nie był trzepany a teraz, porzucony w oficynę śmietnika gnije niespiesznie. Jakiś pies wściekle nie-merda-ogonem, wracają do domu zziębnięte dwie bułki otulone towarzystwem trzech jabłuszek, zapodziany ptak śpiewa arie daremne, bo trudno uwierzyć że jakaś samiczka przyleci doń, mimo szarej rzeczywistości nasiąkniętej lepiej, niż gąbka w kąpieli. Ale śpiewa cudnie – tym piękniej, im beznadziejniej. A może? Niczym żony powstańców skazanych na Sybir – pójdą za potrzebą serca? Na chodnikach miękną smrody i zapachy, zakładają frakcje i popadają w mezalianse. Kurczowo trzymam się resztek rozumu, bo kto chciałby chodzić w tę pluchę siekącą, jak garść śrutu?

No… ja… chciałem i jakoś nie czuję przesytu. W taki dzień kocha się intensywniej. I tak samo się nienawidzi.

czwartek, 8 lipca 2021

Parę kroków więcej.

 

Pani, wyższa niż moje o mnie mniemanie uśmiechała się z wysokości niedostępnej nawet czubkom włosów. Coś tam dyskretnie przegryzała, jednak musiała to być ambrozja, albo coś jeszcze lepszego, bo uśmiech miała szelmowski. Inna, szczuplejsza od ramy rowerowej przemknęła obok, wietrząc Miasto z obojętności. Angielscy kibice bełkotali coś buńczucznie, lecz połowa z nich poległa na stolikach jakiejś rynkowej burgerowni, śpiąc we własnych rzygowinach. Pachniały kobiety piękniejsze od kwiatów budzących się dopiero w zaciszach sypialni na placu, znanego każdemu tubylcowi, który kiedykolwiek potrzebował kwiecia, by upiększyć chwilę – bo przecież nie partnerkę, która piękną jest od zawsze. Patrzyłem na panią, wyposażoną w przenośną kawiarnię, która gawędziła z drugim końcem telefonicznego łącza. Trwale podpisana była niewiele powyżej piersi, więc zapewne był ktoś, kto mawiał do niej MOJA. Dojrzała kobieta w szeregu luster usiłowała być krytyczną wobec własnej figury więc dreptała w kolejce, starając się odnaleźć idealną pozę – niepotrzebnie. Figurą mogłaby zawstydzić świeżo wyklutą Afrodytę. Szedłem pośród tych wszystkich kobiet, odzianych w jedynie słuszną czerń, lecz w każdym możliwym odcieniu. Nawet Rolls-Royce nie jest tak przywiązany do maści karoserii, jak niewiasty do barwy stroju. Odważnie krótkie spodenki przeplatały się z kurtkami, bose nogi w sandałkach z tymi ciężkozbrojnymi, zdrowotnie martenowskimi, makijaże drapieżne, bogate i wyzywające, obok fryzur w kolorach kwiatu fuksji (nie wierzę, że aż tak dałem się podejść niewiastom, by własnosłownie użyć podobnej konstrukcji, bo fuksja, to dla mnie wciąż kwiat, a nie kolor, ale jednak – usiłuję być zrozumiały choć i to słabo mnie usprawiedliwia). Bladość doskonała, pomieszana z wciąż pachnącą egzotyką opalenizną miesza się tworząc szachownicę przesuwającą się nieskończonym płynnym obrazem. Warto wyjść do ludzi. Naprawdę. Podsłuchiwałem ciszę i harmider snując się pomiędzy głowami ozdobionymi słuchawkami których ilość wiecznie mnie zastanawia. Skąd się bierze tak wielu... melomanów?

środa, 7 lipca 2021

Egoista.

Nie wierzyłem, że aż tak pragnęłaś koralików. Poważnie. Myślałem, że to chwilowy kaprys, który mógłby sprawić, że nasze wieczory byłyby bardziej pikantne. Ale nie mogłem. Koraliki były droższe od miesięcznego chleba. Przez łzy przyznawałaś mi rację, ale koraliki leżały tuż poza zasięgiem twoich paluszków.

 

Usiłując dosięgnąć, naginałaś własne niewzruszoności, przymykałaś oczy na niuanse, czy legalność. Wreszcie wróciłaś do domu z błyszczącymi oczami w których czaił się zachwyt pomieszany ze wstydem.

 

- Dziwka! – krzyknąłem gorączkowo i uciekłem.

 

Kiedy ochłonąłem pojawiły się wątpliwości. Może to moja wina? Może trzeba było sprzedać nerkę i kupić je tobie? Naprawdę – nie musiałem być tak biedny.


Krzątanina.

 

Niebo, jak każdego poranka, pomalowane starannie, z pietyzmem oddając myśli jego twórcy. Niepowtarzalne, choć banalne. Piękne w prostocie i skomplikowane nieskończoną głębią. Niejednoznaczne, bo co malutkie życie wiedzieć może o wieczności? Słońce penetruje dziury w gąszczu liści i bawi się w chowanego z tymi, co idą, bo muszą. Czasem jakiś figlarny promyczek strzeli komuś prztyczka w nos, innym razem zerknie głęboko w oczy. Samochody warczą niepokój, stojąc w kolejce do wyjazdu z osiedlowej uliczki, pies o łapach zmierzających w dorosłość nieporadnie kolebie zbyt młode dla nich ciało, wywołując uśmiech. Ptaki zdążyły ucichnąć – zapewne już wiedzą, że upał nadciąga niepostrzeżenie i warto już zacząć szukać ochłody, zamiast kwilić nadaremnie.

wtorek, 6 lipca 2021

Dopieszczony ponad pojęcie.

 

Czuję się, jak dzik wyczochrany ostrymi igłami świerków, nasiąknięty borowiną, unurzany do kwiku rozkoszy, gdy ponad nim tumult muszek owocowek, komarów, osików, czarnych motyli spijających wilgoć z porzuconego gówna, pośród tysięcy rozochoconych, bezimiennych owadów.

 

Przyszłaś i rozcieńczonym powłóczyście wzrokiem pieściłaś moją powierzchowną manierę, aż poczułem, jak spływa po mnie pot niespełnienia. Gorączkowo rozbierałem się, obawiając się nieco, że uciekniesz, przestraszona sierścią, jaką porosłem niechcący. Pot samca bywa ostry jak brzytwa, potrafi skłonić delikatną samiczkę do torsji, ale ty zachłannie węszyłaś i zaciągałaś się po kłębełki płuc.

 

Widziałem zachwyt, widziałem pragnienie, gdy stałem nagi przed tobą. Aż zobaczyłem wzwód… nie mój…

Ekstrakty cz. 18

 

Darczyńca.

Każdy, w ramach solidarności społecznej, ofiarowywał coś na aukcję - pamiątki mniej, lub bardziej oczywiste, spotykały się z publicznym zrozumieniem, albo zachłannym pożądaniem.

Nie miał wiele, więc operacyjnie usunął wyrostek, zapakował w strunową torebkę i z autografem wysłał organizatorom aukcji.

 

Spełnienie.

Potwornie bał się kontaktów międzyludzkich, a przecież marzył o miłości cielesnej. Tonął w wirach niepewności, pożądając i nienawidząc, aż skusił się na laleczkę z reklam. Bio, eko i sterylnie czystą, z dziesięcioletnią gwarancją producenta, na szczególnie wrażliwe, hermetycznie pakowane podzespoły.

 

Samarytanin.

Wymiotował tak gwałtownie, że istniało uzasadnione ryzyko, iż po kolejnym spazmie, gardłem wypłynie mu żołądek. W trosce o jego układ trawienny nie dostrzegłem innego wyjścia, jak ugryźć go w łydkę. Wrzasnął z bólu, jednak spazmy natychmiast ustały!

 

Artysta.

Jedną po drugiej, rzeźbiłem figurki, jednak żadna nie spotkała się z moim uznaniem - tej zabrakło ręki, tamtej odpadł nos. Odstawiałem buble do piwnicy, bo przecież nie będę się nimi chwalił. Po pięciuset ziemskich latach przypomniałem sobie o nich i rzuciłem okiem – budziły podziw tłumów!

 

Zuchwała.

Bezceremonialnie kradniesz zera i jedynki. Nie przejmujesz się, że ktoś odkryje włamanie i rzuci się z pazurami, żeby osadzić cię w najgłębszym lochu. Parskasz śmiechem, gdy obawiam się najgorszego i rzucasz mi w twarz wyzwanie – prędzej mnie zatrudnią, niż skażą; zakład?

Czas spętany.

 

Już lipiec, choć na wieszakach w przedpokoju wciąż wiszą jesienne i zimowe kurtki. To nic, za chwilę będą jak znalazł. Nie trzeba będzie szukać w brzuchach opasłych szaf, na półkach pełnych zagubionych wspomnień, szwendających się między czapkami i pojedynczymi rękawiczkami, trzymanymi na wypadek, gdyby ta druga, ta od pary, raczyła się znienacka odnaleźć w splocie zdarzeń nieprawdopodobnych i kompletnie nieplanowanych.

 

Moja druga połówka już się raczej nie odnajdzie. Przyduszona ciężkim, cmentarnym kamieniem spoczywa daleko i nie roję sobie nawet, że znajdzie siłę, by powstać. Próbowałem pójść jakąś wiosenną nocą, kiedy nikt nie chodzi po cmentarzach i odsunąć choć trochę ten kamień, ale zbyt ciężki dla mnie. Zapłakałem z kamieniem w objęciach i dopiero pierwsze promienie słońca osuszyły łzy. Krzyknąłem wściekłość, aż spłoszyłem hieny cmentarne, rozglądające się za świeżymi łupami. Nie pójdę tam więcej. Nie będę udawał, że płomyczek świecy zapalonej dwa razy do roku może zdezynfekować ranę i zaskorupić żal.

 

Pierwszy brzask majaczył na widnokręgu, wyciągając z mroku zęby wieżowców szczerzących się głupio donikąd. Śmieciarka zachłannie pożerała zawartość kontenerów, a poranne ptaki dopiero rozprostowywały kości i stroiły gardziołka, by zaśpiewać, nim maciejka przestanie pachnieć. Stałem w oknie. Nieruchomo, jakbym był namalowany dawno temu przez zapomnianego mistrza pędzla, który umarł z głodu, albo zapił się na śmierć z dala od wielkiego świata.

 

Jakiś pociąg zagwizdał – niby z podziwem, ale wyczułem w tym gwizdaniu niepokój i lekceważenie, więc może tylko chciałem, żeby lokomotywa uśmiechała się, albo choć zauważyła moją nieruchomą beznadzieję. Głowa, zmęczona bezmyślnością zaczynała snuć jakieś absurdalne plany, mrzonki i nadzieje, układać dzień, który dopiero miał przyjść, albo i nie. Po co miałby to robić? Przecież już lipiec, a od listopada minęło zaledwie okamgnienie. Jedno, mokre i tak bardzo nieprzychylne. Niepewny rytm wybijany pijanymi krokami snuł się między żywopłotami, pełen synkop i nierówności, o jakie potykał się również język idącego, gdy usiłował bełkotać brak rozumu. Może tak lepiej? On przynajmniej gdzieś idzie.

Pośrodku niczego.

 

Mgły wstają spomiędzy drzew i kierują się ku Rzece. Bo tam most, na którego wantach płakać można do woli, a i tak nikt nie zobaczy, bo pośpiech międzymiastowy wyklucza zauważenia. Latarnie zerkają spod oka na wysiłki noszowych, którym wczesna pora nie przeszkadza w rutynowej wymianie uprzejmości z kimś, kto wymaga szpitalnego łóżka, by wciąż trwać. Powietrze pachnie szybko ulatniającą się wilgocią, cisza i tylko odległe dźwięki wskazujące, że gdzieś trwa jednak życie. Sroki rechoczą obrzydliwie, jakby kpiły z mojego spokoju, ale to nic – za chwilę i one zaczną dyszeć z pragnienia.

poniedziałek, 5 lipca 2021

Wyrok.

 

Zamierzał cię ukrzyżować publicznie. Kamieniami unicestwić rozpasane marzenia i myśli zuchwałe. Wybić z głowy wszystko, co życie tchnąć raczyło w twoje wątłe ciało.

 

Przyznaj się – nigdy nie chciałaś zostać wielką, chociaż wyznanie wcale cię nie usprawiedliwia. Nie chciałaś być szarą myszką, ofiarą brutala, przemieszczającego się między libacjami na marginesach życia publicznego.

 

Krzyczałaś, że boli, ale dziś krzyczą wszyscy, a nie rozumie nikt. Może zbyt wiele jest krzyku? Może za mało obciętych języków, rąk, gardeł?

 

Pierwszemu, którego jedwabny krawat nie był splamiony ketchupem obiecałaś wzajemność. Żarliwie – jak zdrajca. Uwierzył, mimo że był psychopatą. Zasadniczym i skrupulatnym. Kiedy dostrzegł fałsz – zabił! Ciebie!