Na samym dnie galerii handlowej - market spożywczy, a w
nim terrorysta podstarzały i troszkę zaniedbany. Rozgląda się nerwowo dookoła,
czy młode kasjerki, albo ochrona na rencie skwapliwie kuponem odcinanej każdego
miesiąca nie kontroluje jego operacji pośród owoców i warzyw. A on… na lewą
dłoń nawijał pięściarską rękawicę z woreczków jednorazowych, jakby wełnę w kłębki zwijał. Śmiałem się serdecznie,
bo przecież mógł schować w mgnieniu oka cały motek worków do kieszeni kurtki, a
nie wygłupiać się w przewijanie nieskończonej rolki poliuretanowej. Śmiałem się
tak wyraźnie, że inny staruszek po trzykroć szukał na mojej orbicie powodów
sprawiających mi tę żywiołową radość, ale nie odnalazł. Nie pomogłem mu (być
może złośliwie), lecz szedłem dalej napędzony ową radością. Jakaś pani młodziutka
i kruchutka szła zbyt wolno, żebym jej nie wyprzedził, co uczyniłem mimochodem,
a przecież miała za duże okulary i w szkielecie zbyt masywnym na tak drobne
ciało. Ktoś nad dymiącym talerzem makaronu udawał, że pilnie pracuje, tłustymi paluchami bębniąc w klawiaturę laptopa, inny gazetą podzielił przestrzeń i odciął się od talerza gulaszu, żeby ów stężał odrobinę. A potem, to już zupełnie rozrzutnie śmiałem się do ludzi, bo wiosna we
mnie kwitła bezpodstawnie, bez żadnego usprawiedliwienia, czy choćby poszlaki
dowolnie naciąganej. Starsza pani w kapeluszu grała romanse na akordeon (zabytkowa
guzikówka, nie byle co z dyskontu) i smutne było bardzo, że to ona była
najbardziej wzruszona, bo otoczenie przeżuwało plastik z Mc Donalda, albo
dzieliło się beznadzieją za pośrednictwem telefonów komórkowych. Kolarz w
pomarańczowym odblasku dotrzymywał tempa samochodom, a twarz ukrył za
anty-smogową maską w tak ostrej żółci, że niektórzy spośród kierowców ściągali
nogę z gazu podejrzewając sygnalizację nieprzychylną. Schowałem się w tej codzienności
i dobrze było mi z anonimowością, z brakiem zauważenia, z nieistotnością, kiedy
słońce zaczęło liczyć granitowe kosteczki poukładane w liście miłorzębu
ogonkami wskazujące drogę do ratusza. Poeta zieleniał monotonnie, jak czyni to
od dawna, więc nikogo nie zaintrygował nawet. Kwiaciarki traciły głos na
przeciągu tkwiąc bezustannie. Ja ciąłem Miasto trawersem bezładnym i
chaotycznym podglądając mozół żurawi nim nowy gabaryt znów ukradnie fragment
widnokręgu. Patrzyłem dookólnie, niespiesznie, bo przecież sam dla siebie byłem
uzasadnieniem.
środa, 31 stycznia 2018
Dylematy mimowolne.
Chyba przegapiłem coś, bo właśnie sobie uświadomiłem, że młode
kobiety mają nogi z jakiejś innej galaktyki – takie nadmiarowe wertykalnie, a
horyzontalnie ubogie. Na dodatek (co na ogół zimową porą udaje się zaobserwować)
potrafią owe nogi zapleść w niemożliwy warkocz. Jakby miały gumowe kości i
stawy o skręcie 360 stopni. Łapię się (w poszukiwaniu sensacji - przyłapuję
się) na tym, że twarzy już nie widzę, tylko notuję w głowie rozstaw stóp i
próbuję wyobrazić sobie siebie w podobnej choreografii – to nawet możliwe jest –
wymaga tylko pomocy zdolnego ortopedy, szyn, kilometra bandaży i worka gipsu. Nic więcej, jeśli nie
liczyć mojego samozaparcia. Wiosna uderza mnie w twarz wilgocią. Patrzę na
kobietę karmiącą gołębie pośród wysprzątanego dopiero co klepiska i myślę, że
chętniej je karmi niż ludzi, których zna równie pobieżnie, jak to stado tubylcze.
Oni też pojawiają się cyklicznie w kubaturze śmietników szukając śniadania, ale
jeszcze nie widziałem, żeby wyjadali ptakom z misek, albo wprost z klepiska. Znowu
myślę. Niedobrze. Coś z tym zrobić trzeba – może spacer? Może opowiadanie z dna
myśli? Niebo podarte na strzępy chmur od czasu do czasu uśmiecha się słońcem,
jakby mruczało – zrób to, nie myśl… Ale co?
wtorek, 30 stycznia 2018
Jutro niedopowiedziane.
Poszedłem,
bo chodzić lubię, nawet wtedy, kiedy celu jakoś specjalnie jasno nie widzę.
Poszedłem, choć zima nieudana, mokra i balansuje wokół zera nie mogąc się
zdecydować, czy zapaść na wieczną zmarzlinę, czy pozwolić naturze oszaleć i
powołać do życia przebiśniegi, krokusy i fiołki. Szczerze mówiąc miałem pewne
obawy i wierzyć tej naturze przestałem, bo nawąchała się jak głupia do pełna
wszystkiego, co ludzie potrafili wymyślić i wysłać w kosmos z luf półkilometrowych
kominów, albo luzem nawet z własnych wydechów. A ludzie karmią się teraz tak
syntetycznie, że globalne ocieplenie mogą własnym potem zrealizować bez trudu –
wystarczy klimatyzację wyłączyć na tydzień i po sprawie – burze i wybuchy jak
na słońcu gwarantowane, a księżyc zamiast biegać w żółcieniach, spłoni się niczym
dziewica wobec słów bezkompromisowych i wulgarnych i toczyć będzie walec nocy
przed sobą w kolorach kardynalskich.
Ciekawość
(z tych bezinteresownych, bo jaki mieć mogę interes, kiedy niezależnie ode mnie
rzeczy się dzieją) popchnęła mnie na spacer. Jako, że z raczej prymitywnych
egzemplarzy pochodzę, na dodatek skażonych historią, to wiedziałem, że wracanie
jest procesem żmudnym i bardzo często bolesnym, więc na drogę koniecznie trzeba
zabrać „zestaw przetrwania”, czyli napoje, bo bez żarcia, to radził sobie z bożą pomocą Mojżesz, a i obecnie połowa kobiecości zapadła na chroniczne niedożywienie i żre
trawnik, wydzielając sobie porcje zbyt małe nawet dla chudej kozy. A jakoś
żyją. Więc sklep marki monopol, sześciopak tzw „granatów”, czyli piwa w
konserwie (bo psuje się dopiero po mniej więcej pięciuset latach ze względu na
zawartości zaszyfrowane pod kodem literowo-cyfrowym) i poszedłem.
Ręce
w kieszeniach, plecak z granatami, zima wiosną śmierdząca na kilometr, gasnące
widzenia geometryczne, sukcesywnie uzupełniane naturą. Jakieś drzewa, chwasty
zeszłoroczne smętnie kołyszące się w sierocej chorobie, lecz tylko pozornie, bo
w każdym drgnięciu sypią na ziemię ziarno, nasienie przyszłej ekspansji.
Szedłem szukając barw żywych, bo martwej, śpiącej natury miałem w sobie powyżej
progu ciekawości. Szukałem nowalijek, rzodkiewek rosnących na rzecznym wale,
kwitnących, żarłocznych muchołówek, zawilców i kaczeńców, a słońce sprzątało
moją ścieżkę z szarych gołoborzy zastygłych, błotnych kałuż. Zupełnie, jakby
chciało do mnie rzec:
- Poszukam z Tobą cienia, któremu zawsze z Tobą po drodze będzie i zostanie
nawet wtedy, kiedy wszyscy inni uciekną.
A
ja głupi się ucieszyłem. Że jest ktoś, kto nie tylko do mnie mówi, ale gotów
jest zostać, chociaż niezgrabiaszem jestem i nie do końca udanym osobnikiem. Nie
oczekiwałem takiej wyrozumiałości i tak wielkiej cierpliwości, żeby pomimo
niedoskonałości cokolwiek trwać przy mnie mogło i malować na mnie obrazy
pachnące latem. Słońce próbowało mnie powstrzymać i opierało się o klatkę piersiową
usiłując zapobiec kolejnym krokom, w oczy strzelało mi jadem żółtej, jadowitej
posoki, po której łzy mi ciekły i szedłem spłakany jak przedszkolak, któremu
lizak upadł tak niefortunnie, że nikt absolutnie nie chciał się po niego
schylić. Szedłem ślepcem. Pod prąd cudzych myśli, jakbym był maszyną nakręconą
do oporu i musiał wystrzelać się z tych kroków niepotrzebnych, pechowych,
niedookreślonych niczym.
Rzeka
łaskawie zakręciła, a wał wraz z nią, przez co słońce pchało mnie w lewe ramię
i tylko jedno oko wierciło laserem strumienia ostrzeżeń. Szedłem wciąż, bo nie
nasyciłem się jeszcze drogą, nie zakwasiłem mięśni niosących mój brak
istotności tam, skąd rzeka wpraszała się w miasta progi, chociaż to ona pierwsza
tu była, a ludzie zaczęli rozpychać się o wiele później, strofując rzekę i ubierając
ją w kagańce granitowych portali. Szedłem z myślami tak głęboko schowanymi, że
nie było ich widać na zewnątrz, jakbym chodzącą bezmyślnością był, golemem,
pomnikiem z brązu ożywionym siłą ludziom nieznaną. Wiatr sprzyjał rzece i pchał
wody w kierunku morza i w moje oczy, które chyba stały się wrogiem owego
spaceru, bo skoro słońce i wiatr wespół postanowiły mnie oślepić, to jak ja –
nieborak miałem sobie poradzić z takim bezkresem?
Szedłem
na wpół ślepy słuchając, czy żwir pod stopami wciąż chrzęści ścieżką, czy już zaplątałem
się w szuwar, w chwasty i gnić zaczynające trawy zeszłoroczne. Ktoś mnie sklął,
bo rowerem jadąc miał dylematy na wąskiej drodze, ale ja go tylko słyszałem nie
widząc absolutnie. On, z wiatrem i na kołach, a naprzeciw ja ślepy, zatopiony
we własnej głowie. Koniec wiązanki rozpłynął się w domysłach, bo jechał szybko
i może wystarczy mu żywiołu, żeby na tej klątwie do domu aż zajechał nie łajając
już nikogo więcej po drodze. Szukałem fiołków bezwzroczem, domysłem,
niepewnością, a słońce wciąż mówiło mi nie, nie patrz nawet. Zostań, albo wróć,
wiatr też chciał być moim ręcznikiem kąpielowym, który na plecy najchętniej się
narzuca, a połami okrywa awers kadłuba. Chciał, lecz ja nie chciałem zawracać,
bo mi do tam spieszno, gdzie nikt na mnie nie czeka i nic pewnego powiedzieć się
nie da.
Kroki
pod prąd stawiane więcej wymagały samozaparcia, ale kiedy zmysłów brak, to
chociaż poczucie kierunku we mnie i przekora pchały mnie wbrew żywiołom. Pierzasta chmurka zlitowała się na chwilę wystarczająco długą, żebym odzyskał barwy w
oczach i mógł spojrzeć, dokąd mnie zaniosło. W stronę rzeki płynął jakiś rów
zarośnięty, a nad jego brzegiem płakały wierzby. Miały powody, bo przeszły wiatr
nieuczesany powalił jedną tak, że mostem butwiała nad rowem, chociaż do życia
wyciągała ramiona wzdłuż całego, na wpół martwego korpusu. A obok, na połamanym
pniu grasował człowiek. Jakby ślepotą obdarzony dotykał tego pnia szorstkiego,
spękanego i szpilkami ostrych igieł skarżącego się pod niebiosa. Dotykał
drzewa, jakby lekarzem od drzew był, ale nie. Bo kiedy znalazł, czego szukał,
to szarpnął mocno wbijając palce drzewu pod skórę i obdarł je z niej. Patrzył
na strzęp skóry i na stos wcześniej wyszarpanych rzucił, a ręce powróciły do tej
pieszczoty tak brutalnie finalizowanej.
Zauważył
mnie w końcu, bo na tym wale stałem jak martwa lipa o jasnym drewnie, miękkim i
ciepłym od samego zauważenia. Pomachał ręką, że widzi i że nie potrzebuje pomocy,
ale towarzystwem nie pogardzi. Podszedłem, bo przecież wszystko jedno, gdzie
tych fiołków w styczniu będę szukał i usiedliśmy na pniu zwalonym pośród
zbielałych, martwych traw czesanych wiatrem. Wyjąłem z plecaka dwie puszki, bo
to pozwala na elastyczność kontaktu i gawędę dłuższą niż zdawkowe uwagi o klimacie.
Pokazałem palcem na stos kory i zanim słowa we mnie wezbrały za gestem, to mi
odpowiedział najlepiej, jak potrafił. Wziął w rękę pierwszy z brzegu, ułamał,
jakby chleb przełamywał i resztę odłożył zostawiając pajdę w dłoni. Wyciągnął z
kieszeni kozik i wprawnymi ruchami, jakby kartofle obierał oskrobał z nadmiaru
wyschniętego, pokruszonego materiału, aż doskrobał się do brunatnej, zwartej
masy poprzecinanej żyłami warstw, jakby to był agat, albo jaspis. Patrzył na
mnie i niemal od niechcenia strugał zerkając z rzadka na ów kawalątek kory, bo
zajęty był mną. Zupełnie, jakby wąchał moją twarz, wrażenie głodu, lizania,
dotyku nie chciało mnie opuścić, aż chyba speszyłem się pod tym wielozmysłowym dotykiem.
Patrzyłem
na plecak odpoczywający w trawie przed drogą powrotną jeszcze nie zapłodniony
plonem, na filcowy kapelusz z szerokim rondem o barwie nieokreślonej,
przysypanej przeszłościami tak wieloma, że początków jego istnienia można było się
tylko domyślać. Człowiek mruczał coś do siebie i tego kawałka kory, jednak
życzliwie i bez cienia ironii, czy złych myśli. Pogodzony z kształtem, z
pęknięciem biegnącym wzdłuż, z łzą żywicy cieknącej brzegiem, bo dłońmi ogrzał
strzęp – miał w sobie tak wiele zgody na zastane, że milczałem sycąc się widokiem
spełnionego człowieka. Nie potrzebował nic i nic nie wymagał. Brał, co w rękę
wpadło, ale bez grymasu, kiedy okazywało się, że jest inne od spodziewanego.
Może nie spodziewał się niczego. Może miał w sobie tak wiele wyobraźni, że we wszystkim
znaleźć potrafił wartość.
Siedziałem
jakby zdjął ze mnie każde napięcie i nerwy uziemił, a on patrzył na mnie, a w dłoni
to jabłko obierał z nadmiaru materiału. Gdyby to glina była – powiedziałbym, że
lepił mnie z niej, posługując się sprzężeniem wzroku i czucia, ale to kory
kawalątek był, niewyszukany, lecz przypadkowy, spękany, żywiczny, kruchy. Okruchy
spadały mu na kolana i malowały mapę nieistniejących światów, wiatr szukał w
nich życia, albo grał nimi w pchełki, czy wręcz w samotnika.
Chłop
był zarośnięty, brodaty niedbale i z wąsem hodowanym od lat, który pobielał od
wiatru i słońca i dwoma skrzydłami okalał policzki prześlizgując się wiatrom
przez palce. We włosach miał strzępki mchu, resztki kory, pajęczynę, a może
sierść psią, choć psa nie było widać nigdzie wokół. I ta postura, której i
budda mógł pozazdrościć, a krawcom spokój święty odbierająca. Zapewne z tego
powodu chodził w dresie i swetrze tak niemiłosiernie powyciąganym, że pasować
mógł równie dobrze na jeden z księżyców Saturna, jak i parowóz z muzealnej
bocznicy. Butom z wyglądu niewiele brakowało do tych kawałków kory w suchej
trawie leżących. Twarz… – tak spokojnej twarzy nie spotyka się co dzień. W
ogóle nie spotyka się ludzi o takich twarzach, bo na niej wyrzeźbiona w
zmarszczkach została zgoda na kosmos, na chaos, na niepojęte i niezrozumiałe, a
nawet na niesprawiedliwe, czy krzywdzące pozornie.
Nikt
w życiu mnie tak nie wylizał wzrokiem, nikt tak głęboko nosa we mnie nie wcisnął,
jak ten chłop przepocony, poplamiony światem wolnym od cywilizacji. A ja nawet
nie wiem, czy mówić potrafił, bo jednego słowa nie powiedział do mnie, a ja do
niego nie miałem co powiedzieć i tylko piwem poczęstować mogłem, bo szczęśliwie
miałem przy sobie. Wziął i drugie i trzeciemu również nie przeciwstawiał się,
lecz kiedy trzecie zabierał z mojej dłoni przytrzymał mi rękę i wyjąwszy z niej
puszkę włożył kawałek kory. Ciepły, pulsujący jego tętnem, rytmem idealnie do
świata dopasowanym. Wcisnął mi w dłoń i moje palce zacisnął na kory kawałku,
jakby to miał być talizman na dobrą przyszłość, amulet na życie beztroskie. Czułem
ciepło jego dłoni spływające z kory wciąż drżącej od ostatniego szlifu, czułem
zmarszczki kory i życie w szramie spękania. A on… patrzył na mnie ze spokojem
wykluczającym pytania, wykluczającym wątpliwości i niepewność. Potrząsnął moją dłonią
i widziałem po jego twarzy, że był zadowolony ze swojego dzieła. Może nawet ze
mnie? Że powstrzymałem w sobie każde „dlaczego” i „po co”?
Postawił
puszkę w trawie i zaczął plecak pakować, jakby już mnie nie było, jakby o mnie
zapomniał. A ja, przeźroczysty, cichy i z ręką pełną kory o kształcie nieodgadnionym,
lecz ciepłym dłońmi spełnionego człowieka… poszedłem. Wróciłem na wał i
pozwoliłem wiatrowi popchnąć mnie w stronę codzienności. W prozaiczność
powtarzalną, w dzisiaj. Lekki już plecak nadymał się, że musiałem go poskromić,
a sam szedłem cichy. Potrafiłbym? Cieszyć się tak, jak on się cieszył? Znaleźć
w sobie zgodę na dzisiaj? Każde dzisiaj, jakie przyjść może, lub nie?
Za
trudne pytanie. Zbyt wiele we mnie niepewności, żeby zaryzykować, zamknąć oczy
i zęby zacisnąć i powiedzieć światu – idę do ciebie – cieszmy się wzajem! Wracam
do domu, a wiatr zaciera ślady, żebym nie trafił więcej w tę okolicę, gdzie dylematy
drążą w moim sumieniu dziury, których nie da się zatkać palcem, czy sękiem.
Otwieram dłoń gnany ciekawością, a wiatr kradnie mi ciepło drewna. Kradnie mi
smak i zapach zostawiony dla mnie. Ze wszystkich zmysłów okradł mnie wiatr, a w
dłoni trzymam nieokreśloność, której zrozumieć nie potrafię. I nie muszę rozumieć,
bo wystarczy mi czucie. Trzymam obietnicę zrozumienia. Gdy czas przyjdzie –
zrozumiem, gdy odczytam przekaz, który we mnie jest zapisany, a kora draśnięta
scyzorykiem ma tylko pomóc – ma dopełnić zmysły. Chowam w kieszeń na piersiach
i wzdycham westchnięciem, w którym splatają się marzenia i nadzieje. Wiatr pstryczka
w ucho mi daje i uczy niecierpliwości, namiętności i stara się jak potrafi,
żebym zapomniał, bo to już historia…
Może
ma rację, ale ja mam kawałek kory, który czeka na odcyfrowanie i pamięć
niedoskonałą, w której pływa obraz rzeźbiarza posiadającego w sobie więcej
odpowiedzi, niż ja pytań. A ty? Jeśli chcesz pytać, to pytaj – nie odpowiem, bo
nie potrafię. Mogę udawać, mogę próbować, ale to bez znaczenia – pytaj, jeśli
chcesz, żebym skłamał.
poniedziałek, 29 stycznia 2018
Na wieczność.
Nie chciałem ciebie spotkać.
Wcale nie chciałem, ale przecież, kiedy cię zobaczyłem i zobaczyłem ich, a
potem zobaczyłem twoje oczy… nie potrafiłem zmusić się do obojętności, do braku
zauważenia. Bałem się, nawet bardzo, bo oni… wiesz… nie wchodzi się między
walczące koguty, kiedy ich łup o krok. A ja musiałem wejść i złapać cię za rękę
i zabrać im sprzed nosa ciebie, pijaną, rozmazaną, porozpinaną do granic wulgarności,
w której co śmielsi już zaczynali poszukiwać skarbów i spełnienia nie bacząc na
otoczenie.
Wzrok miałaś doskonale
nieobecny, uporczywie przeszukujący krawędzie kosmosu zbyt odległe nawet dla
światła, wilgotnym wzrokiem malowałaś nadzieję na twarzach spoconych pożądaniem
i wódką. Twoja bluzka miała rozpięte o trzy guziki za wiele, przez co piersi
nie były już domysłem skrytym za półprzeźroczystością czerni, lecz faktem
oddychającym powietrzem przesyconym cudzymi emocjami i odkładającymi się
wilgocią bezpośrednio na nich. Usta, równie nieobecne, miałaś rozchylone i
dzielące porcje powietrza na drobne kęsy w drżeniu zbyt dyskretnym do
zauważenia, szczególnie, że językiem sprawdzałaś, czy na wargach pozostał
jeszcze smak wódki. Włosy dostosowały się do twojego wyglądu i zwiedzały
najbliższą okolicę bez skrępowania i jakiegokolwiek porządku.
Muzyka, zbyt głośna, żeby w
niej można było odszukać wołanie o pomoc, uderzała zmysły stłumione alkoholem i
mobilizowała do coraz śmielszych poczynań. Patrzyłem na dłonie pojawiające się
coraz śmielej na twoich udach, pośladkach, biodrach – jak macki ośmiornicy, jak
głód natury, która dostrzegła jedzenie i nie pozwoli się mu zmarnować i zgnić zanim
nie zostanie wielokrotnie strawione przez wszystkich chętnych.
Wyciągnąłem rękę w ten
gąszcz pożądania i błagam – nie proś, abym własne słowa powtórzył, bo tego nie
zrobię. Niech ci wystarczy, że musiałem mówić słowa im zrozumiałe, żebym zyskał
pięć sekund na wyszarpnięcie cię z kręgu wyprężonych członków i pokazał im
plecy. W umysłach opanowanych przez wódkę procesy myślowe biegną wolniej i większymi
meandrami, więc się udało. Parę „pieszczotliwych” kopniaków, wiązanki tak
soczyste, że nawet wodne lilie nie dysponują zbliżoną wilgotnością i już. Koszula
nie wytrzymała naporu zaciskającej się pięści i pękła kiedy się odwracałem, a
groszki guzików rozsypały się po chodniku. Jeśli chcesz, to pójdziemy tam
jutro-pojutrze i pośmiejemy się z nich. Pewnie jeszcze będą tam gdzieś leżały.
Dobrze, że tylko one.
Taksówkarz usiłował
protestować widząc, jak łamiesz obcasy szpilek, kiedy ciągnąłem cię z determinacją
boleśnie w zębach zaciśniętą, ale kiedy zobaczył mój wzrok poddał się i zmiękł.
Nie pozwoliłbym mu nas zostawić na łaskę tej tłuszczy. Wygryzłbym mu krtań,
albo wątrobę. Chichotałaś. Tak strasznie głupio chichotałaś, zanosząc się śmiechem,
w oddechu pociętym skurczami przepony, że chciałem zamknąć ci usta ręką, bo ów
kierowca znowu zaczął ze strachem spoglądać w lusterko. A chociaż napiwek
dostał większy, niż wartość kursu, to przecież nie odmówił sobie na odjezdne
paru przaśnych epitetów w naszą stronę.
A teraz stoisz oparta o moją
ścianę, spocona, śmierdząca, nieobecna. Patrzysz wzorkiem, przy którym martwa
natura wydaje się okazem zdrowia. Stoisz i palisz papierosa za papierosem, a
niedopałki wdeptujesz w mój dywan. Patrzę na ciebie i klnę samego siebie za
moją własną głupotę, bo mogłem ci je zabrać, a teraz już się nie da, bo paczka
w zaciśniętych dłoniach uzbrojonych w szpony krwią chyba zabarwione tak
intensywną czerwienią świecące. Stoisz bosa, bo w drzwiach machnęłaś nogami, strącając z
nich połamane buty. Szukam na twojej twarzy cienia bólu, kiedy piętą gasisz
kolejny niedopałek. Rajstopy wciąż bogatsze w stada czarnych dziur… znowu się śmiejesz ochrypłym głosem i o wódkę
prosisz… dziwne – prosisz, a nie wykrzykujesz pijanych poleceń…
Więc zrozumiałaś już? Wróciłaś
wystarczająco, żeby skojarzyć ostatnią godzinę? Tak! Widzę to niestety. Zrozumiałaś
i ze strachu nie wytrzymał pęcherz. Rajstopy intensywnie nabierają wilgoci i
sprowadzają ją poprzez poparzone stopy w otchłań dywanu – i tak już na straty,
więc wzruszam ramionami, a wilgoć zaczyna opuszczać cię również oczami. Nadal nieruchomymi
i odległymi, ale łzy rzeźbią drogę w dół pośród resztek makijażu i płyną brodą,
aż pod wpływem drżenia i szlochu odrywają się i toną gdzieś w staniku, bo bluzkę
wciąż masz rozpiętą ponad każde pojęcie braku pruderii. Znowu prosisz mnie
szeptem o wódkę, ale nie mam nic mocniejszego, a nawet gdyby, to i tak nie
dostałabyś dzisiaj. Ściana za twoimi plecami powinna już się pochylić, tak mocno się w
nią wtulasz, a kiedy powiedziałem, żebyś się wreszcie rozebrała i umyła, to wyglądałaś
jak koncentrat przerażenia. Unieruchomiony, trzymany w pionie ścianą, płaczący
i bezradny.
Przyniosłem mokry ręcznik i
szlafrok gruby, żebyś się chociaż tak otarła z tego wieczora nim spać cię
położę, a ty szorowałaś ciało, jakbyś chciała zedrzeć skórę do kości. Wyszedłem
do kuchni, żebyś nie patrzyła już na mnie ze strachem zaszczutego zwierzątka,
żebyś poczuła zapach normalności, oazę, chwilę w której świat potrafi być normalny.
Słyszałem z kuchni twój płacz zanoszący się spazmami, a kiedy wróciłem z kawy
filiżanką spałaś na kanapie kocem szorstkim przykryta i tym szlafrokiem
zaciśniętym kurczowo w dłoniach, jakby miał cię chronić noc całą, albo i całe
życie. Ciało nadal drżało przerażeniem, ale spało. Pijane, zmaltretowane nie
tylko wyobraźnią. Jutro wstanie innym ciałem, niż to, które wstawało dzisiaj. Już
na zawsze. Majtki zasikane strachem nadal drżały na dywanie, pośród
niedopałków i połamanych butów – tego obrazu również zapomnieć się nie da.
sobota, 27 stycznia 2018
Żywe wspomnienie.
Pamiętasz, jak próbowałem
cię poznać? Jak cię prosiłem, żebyś opowiedziała mi o sobie, jaką byłaś, kiedy
jeszcze nie znaliśmy się zupełnie? Przyszedłem po ciebie i trzymając się za
ręce poszliśmy miastem na spacer wystarczająco długi i żadnych ograniczeń nie
niosący, w ciepły wieczór, który rozkładał niespiesznie tutejszy kurz po
mroczniejących zakamarkach. Podglądaliśmy rzekę, która flirtowała z miejskim
oświetleniem rozpraszając je na drobne skrzące się koraliki i śmiała się
miliardem łez, kiedy sodowe światło bezskutecznie chciało utopić się w nurcie.
Siedliśmy na ławce, a nasze cienie lizały powierzchnię łapczywie tak, że aż
wysp drugiego brzegu dotykały i pasły się na trawiastych skarpach.
Patrzyłem w twoją twarz
spopieloną wieczorem i w oczy rozświetlone rzecznymi iskrami. Kim byłaś, zanim
się spotkaliśmy? Jakimi ścieżkami dorastać ci przyszło, czym życie cię
obdarowało, a co zabrało bezpowrotnie. Miałem czas i wielki głód w sobie, żeby
poznać najdrobniejsze blizny na twoim ciele płowiejące, westchnienia
niespełnione i tragedie w zmarszczkach na czole wymalowanych. Chciałem
zobaczyć, jak tańczysz swoje marzenia spełnione i dziecka śmiechem rozbrajasz wojenne
zapędy otoczenia. Dłonie pociły się z niecierpliwości, a pytania kłębiły się
jak mrówki wokół porzuconej kostki cukru. Patrzyłem, jak zmierzch zabiera mi
twoją twarz i unosi ją w intymność niemal doskonałą i tylko twoje oczy trzymały
się cierpliwie mojego istnienia.
Westchnęłaś pośród bezbarwnego
świata i dłoń zanurzyłaś miękko w moje włosy. A później milczeliśmy, bo ja już nic
powiedzieć nie chciałem, żeby nie przeszkadzać, a ty wędrowałaś pamięcią szukając
gruntu, na którym można było opowiedzieć życie. Milczałaś bardzo długo.
Sądziłem, że zasnęłaś, albo łzy wzruszenia odebrały ci głos, więc dotknąłem twojej
twarzy. Suchej, ciepłej i łaskoczącej moje opuszki rzęsami mrugającymi
pospiesznie, kiedy palce zbyt blisko oka się znalazły. Więc nie spałaś i nie
płakałaś, a tylko droga zbyt daleka nie zakwitła opowieścią. Czas próbował nas
popędzać i szarpał za rękawy pokazując, jak mijają nas dostojne kontury spóźnionych
turystów, albo studenci tańczący niczym Zorba po pięknej katastrofie. A ty milczałaś
jak idealna zaduma, która nawet powietrza do istnienia nie potrzebuje.
Spóźniony patrol z zawodową
troską upewnił się, czy krzywda się nam nie dzieje na tej ławce zatkniętej nad brzegiem
rzeki, jakiś nocny tramwaj okrył nas na moment żółtym pledem świateł, gdy kilka
zadumanych sylwetek rozwoził po domach. Samotny pan parasolem chciał dla nas wystukać
na bruku „deszczową piosenkę” i zupełnie nie przeszkadzało mu, że księżyc właśnie
wystraszył swoim sierpem nawet najmniejsze chmury, żeby gwiazdy mogły podglądać
miasto. Pan śmiechem poniósł piosenkę dalej, pod prąd rzeki, a jego sylwetka zgasła
szybciej niż jego radość.
Zanurzyłaś się w siebie tak
głęboko, że straciłem nadzieję na jakiekolwiek wspomnienie. A ty znienacka wstałaś
z ławki i za rękę mnie złapałaś, żeby już wracać, bo czas dotknął w tobie bardzo
czułego punktu i pokazał, jak nieodpowiedzialna jesteś, a później zawstydzał cię
już nieustannie, wciąż ponaglając do powrotu. Poszliśmy. Jednak zanim zniknęłaś
w wirze niespełnionych obowiązków schowałaś mi w ucho parę słów, których pewnie
głośno nie miałaś odwagi powiedzieć:
- Wiesz o mnie tak dużo… Słowami więcej nie umiem opowiedzieć.
Widziałeś sporo, bo moje ciało nie potrafi już wstydzić się ciebie. Poczułeś smak
moich łez i kilka przekleństw gorących, gdy życie mnie jadem opluło. Nie umiem
więcej, nie potrafię… ale… przyjdź po mnie na śniadanie w sobotę… pokażę ci
moją przeszłość.
Przyszedłem oczywiście, bo mrok
ciekawości nie był w stanie ugasić. Kiedy usiadłem przy stole… a ty przyniosłaś
jakieś talerzyki i miseczki, a stół już pachniał cały wyrafinowanymi
drobiazgami porozkładanymi po blacie ubranym w obrus… usiadłaś obok mnie i
złapałaś mnie za rękę mocno tak, jakbyś się bała że ucieknę, albo zemdleję. Złapałaś
mnie za rękę i patrzyłaś mi w oczy z napięciem i cichuteńko powiedziałaś z
niepewnym uśmiechem:
- chciałeś…
I wtedy z kuchni wyszłaś ty,
niosąc w dłoniach półmisek pełen kolorowych drobiazgów, ledwie dla mnie
zauważalnych, bo usta wyschły mi po samo dno płuc. Ogłuchłem, oniemiałem i oczy
mi rosły bez końca. Wyszłaś ty i lat miałaś naście, a w oczach zaufanie, jakie
mieć można tylko wtedy, kiedy świat jeszcze nie pokazał swoich brudnych pazurów,
kiedy podłość ludzka nie utopi radości w małostkowości i wredocie. Musiałem
bardzo pociesznie wyglądać, bo obie zaczęłyście się ze mnie śmiać, tym samym
śmiechem, a ja otwierałem i zamykałem usta, lecz nawet grama powietrza połknąć
nie umiałem. A ty przytuliłaś siebie tak, jakbyś skarb tuliła, a skarb oddał podobną
radością. Czułem się nieistotnością, wbity w zachwyt patrzyłem na ciebie w
dwóch ciałach mieszkającą, nieznaną mi całkiem, a przecież bliską.
- jedzmy mamo, bo wystygnie, a to takie pyszne – młodzieńczym
apetytem przerwałaś skostniałe milczenie i życiorys mi ruszył do przodu,
zdumienie i zachwyt pozostawiając wytatuowane na mnie tak wyraźnie, że odbijało
się nawet od ścian matowych. Podobno jadłem, podobno sztućców używałem, piłem i
coś mówiłem, ale nie pamiętam ani jednego smaku, czy słowa. Tylko głowa krążyła
od jednej do drugiej ciebie i w tym nienasyceniu, w zauroczeniu kompletnym zamieniałem
się w zmysły.
Chyba się nie pogniewałaś, że
to królewskie śniadanie przeszło pomimo mnie, omijając doznania, jednak obraz
niespodziewany oszołomił mnie bez reszty. Patrzyłem jak kęs drobny do ust wkładasz,
jak głową kiwasz, albo przechylasz kokieteryjnie głowę i kosmyk niesforny z
czoła za ucho chowasz i sam już nie wiedziałem którą postacią się zachwycam. We
wgłębieniu podbródka, w rąk zgięciu, w uśmiechu i błysku oka widziałem ciebie
dzisiaj i wczoraj. Widziałem ciebie, na której charakter układa się delikatnie,
powoli i bez przymusu, jak sama siebie ubierasz w wartości i pokazujesz sobie azymut,
zupełnie, jakbyś własną parasolką była i piorunochronem.
A potem wyszliśmy na spacer,
żebym ostygł, odzyskał siebie i zmysły własne, a ja… dwie ręce mając, obie tobie
podałem i szliśmy – ty wczorajsza w podskokach radosnych, w pomysłach, których
więcej niż kroków i szybciej domagających się spełnienia, albo chociaż uwagi, i
ty dzisiejsza… patrzyłem w twoje oczy, które szczęściem się napełniły tak
bardzo, że miałaś te oczy wilgotne i ukradkiem ocierałaś je, żebym nie widział
ja, ani ta ty wczorajsza… Widziałem jak niepewność i strach pofrunęły hen, jak
baloniki helem wypełnione i już nie wrócą nigdy.
Wtedy… na ławce… ciemność zakryła
twój strach… bałaś się? Cały wieczór poświęciłaś na podjęcie decyzji tak? Bałaś
się, że…
piątek, 26 stycznia 2018
Mimochodem.
Na początek dygresja - nie ma wieży wystarczająco
wysokiej, żeby objąć zauważeniem ziemię całą. Nawet słońce robi to na raty i
odpoczywa co chwilkę. Dlatego postanowiłem nie przejmować się wielkością świata,
tylko udać się w drobiazgi. No i oczywiście – spacer przez Miasto, choć dzisiaj
krokiem sugerującym posiadanie celu. Trudno przeznaczyć na spacer dwie godziny
i narzekać na brak widzeń – już prędzej na sklerozę, bo było ich więcej niż
dwa. Spróbuję jakoś je poodtwarzać, żeby na zatracenie nie poszły, jednak w
chronologię bawić się już absolutnie nie zamierzam.
Dresiarze schodzą na psy. Mijał mnie taki, z karkiem
grubszym od mojego uda… a może i talii ( tu malutka dygresja nr 2 - faceci mają
talię?)… W każdym razie był w towarzystwie ubożej wyposażonego kolegi, jednak
obaj mienili się od logotypów firmowych pretensjonalnie porozsiewanych na
odzieży. Pan Dres był uprzejmy otworzyć paszczę i z wyraźną dumą uraczył otoczenie
komunikatem stanowiącym pełne zdanie! Na bogato! Sześć słów w jednym zdaniu i
ani jednego wulgaryzmu! Ani jednego wykrzyknika, za to obcobrzmiące słowo
składające się z trzech sylab wymówione płynniej niż wiązanka obcemu na
dyskotece rzucona. Świat się kończy.
Mijałem kolejne budowy, bo Miasto zaprosiło tej zimy
chyba wszystkie dostępne w kraju żurawie i kask staje się najpopularniejszym
nakryciem głowy (kolejna dygresja – młode panie ekstrawagancko zakładają
kaszkiety). Patrzyłem na ekskluzywne „apartamenty”, których okna świeżo
wstawione patrzyły jeszcze martwo na kominy elektrociepłowni wypluwające cumulusy
tłuste od ciepłej treści, patrzyłem na budowę wstydliwie chowającą się za
pozostawioną, pojedynczą ścianą, w której gdzieniegdzie były jeszcze szyby w
oknach (cd dygresji - chciałem skłamać, że zapomniana firanka wzdychała na
wietrze, a na parapetach usychały kurzące się sukulenty).
Czasu zabrakło na domniemania i rozwijanie fikcji, bo minąłem
wyspę Robinsona i skręciłem w aleję bardzo dostojnych platanów, które łuszczyły
się słuchając tria na sporą butelkę z małą popitką, w którym ciała stałe zostały
potraktowane z pogardą i sprowadzone do roli opakowań. Taki koncert kameralny,
któremu powagi dodawał jedynie mroczny cień budynku zajmowanego niegdyś przez
jedynie słuszną partię. Elektrownia wodna nie utrzymała Rzeki (poniekąd – nie zauważyłem
śladu skargi ze strony Rzeki, a elektrownia nie rozgorzała elektrycznym
oświetleniem) i stopień przeciekał kipiąc brudną pianą, złotnicy pochowali
precjoza z wystaw, a artyści nie zdążyli jeszcze wstać, więc miniaturowe galeryjki
zamknięte były szczelnie technikaliami, a kolory w nich mieszkające czuły się bezpiecznie i wygrzewały się bezwstydnie, przez szybę tylko wypatrując zauważenia.
Przeciąłem rynek z myślą, że dzień krótkowłosych kobiet
nastał i panów ubogich w owłosienie, a widzenie to powielało się bez końca.
Dziewczynka siedząca na ławce buzię miała tak gładką, że wiatr ją omijał w
obawie, że się pośliźnie i kark skręci. Dlatego szukał kogoś, kto chociaż cień
charakteru nosił na twarzy. Starsza pani w paśniku trzymała garstkę grosików na
otwartej dłoni i jednym palcem drugiej ręki wierciła w tym stosiku jak w piasku.
Smutno mi się zrobiło, bo tam nawet na wodę jej nie wystarczy ta garstka, a o
kawie, czy ciasteczku może zapomnieć.
Dwa psy niskopienne odziane w szkocką kratę tak, że sam
nie wiem, czy był to gorset, sukienka, czy sweter na widok towarzystwa wzbudziły
w sobie wystarczająco dużo radości, żeby ją unieść do pionu i dwunożnie ją wyrażać.
Wróciłem, w sam raz, żeby zobaczyć jak rtęć mozolnie wspina się po termometrze i przysiada na
wygodnej półce dziesięciu czerwonych stopni, jednak wzorem rasowych alpinistów nieustająco patrzy w
górę, bo szczyt jeszcze daleko, więc tylko pot z czoła otrzeć, jakąś kanapkę i naprzód.
Zza ściany dobiega monotonne stukanie nie mające nic wspólnego z niedzielnym
obiadem. A przecież do obrzydzenia przypomina mi (znowu dygresja), że skazany
chyba dożywotnio jestem na sąsiedztwo pana stukacza, który podąża za każdą moją zmianą adresu i intensywnością sugeruje, że twórca na drewnianej podłodze, lub
betonowej ścianie tworzy mozaikę z malutkich gwoździków i już za trzydzieści
lat skończy (pierwszą powierzchnię).
czwartek, 25 stycznia 2018
Głupiec.
Pochopność sprawiła zapewne,
że jeszcze nie rozpieczętowana paczka papierosów wylądowała na bruku, a wzrok byle
jaki, zogniskowany na walorach przechodniów i licznych witrynach pachnących na
pół świata wyszukanym menu serwowanym niemalże na bieżąco. Patrzyłem. Na tę
paczkę i twarze młodych kobiet, gładsze, niż można sobie wyobrazić. Nie
wiedziałem, gdzie wzrok posiać, bo pokusy zewsząd, ale przecież tutaj – pokusy stanowią
aksjomat, bo po to przychodzą ludzie – kusić samemu, lub dać się skusić,
słodyczy nieustannie patrolującej okolice o dowolnie wybranej godzinie, w
poszukiwaniu wzajemności.
Kłamię. Jak bardzo kłamię i kluczę,
żeby tylko uniknąć tego, co miejsce miało i wydarzyć się musiało. MUSIAŁO. Mnie
oczywiście, bo ja skazę mam genetyczną i zdarzenia dzieją się mi właśnie, kiedy
innych łaskawie i litościwie omijają. Ktoś, kto chciał mi dobrze życzyć
powiedział, że mam w sobie siłę, żeby się zdarzało, bo zamiast mnie rozszarpać
na strzępy i krwawym ochłapem położyć na wykuszu okiennym, gdzie wrony i inne
spragnione mięsa ptaszyny nieustająco ostrzą szpony na każdy krwawy kęs niosący
nadzieję przetrwania – kładzie mi na kolanach wspomnienie. Niegrzeczne,
rozpękające wargi i kaleczące uszy, a przecież wciągające i odbierające spokój
duszy, szukającej ujścia w puencie uwalniającej ciśnienie, niczym gwizdek
lokomotywy parowej.
Powiem, bo dusić za długo i
tak nie dam rady. Podszedłem. Tak. Ja – podszedłem. Możesz pluć, lub kląć.
Znaki krzyża lub innych klątw możesz na mnie położyć i anatemą wieczną obarczyć,
a jeśli masz w sobie aż tyle determinacji, to na pięcie się zawinąć, kończąc
policzkiem siarczystym i pójść w niebyt, w odległość mi niedostępną i czas, w
którym ja znaleźć się nie mam prawa. Nie masz… Wiem, że nie masz, albo tylko pyszałkiem
jestem, jednak widzę, że kolana masz ściśnięte bardziej niż gardło, że
wykrzyczeć chcesz do mnie, żebym dotarł wreszcie do sedna i powiedział, czym i
dlaczego…
Podszedłem. I byłem tam,
gdzie ekonomia potrafi cofnąć intymność w wymiary o ujemnych wielkościach i bieliznę
roztrzaskać o rafy zapomnienia. Byłem tam, gdzie kobiety potrafią pachnieć
wulgarną obietnicą spełnienia, jeśli tylko potrafisz bogato zaśmierdzieć walutą.
Patrzyłem na twarze zbyt młode, żeby mogły być kobiecymi, bo jeszcze dziecięcego
tłuszczyku pozbyć się nie umiały. Patrzyłem na hardy wzrok podparty piersiami
budowanymi po wielekroć w gabinetach chirurgicznych wyspecjalizowanych
dokładniej niż laboratoria NASA. Patrzyłem i ze stoickim spokojem tasowałem
banknoty patrząc na nieświadome ciała drażnione szelestem mamony. Młodziutkie,
jeszcze zawstydzone i doświadczone tak bardzo, że wiek żadnym wyróżnikiem być
nie mógł, lecz wiek banknotami był już zmierzony do cna. Do braku złudzeń.
A ja miałem złudzenia, więc
mieliłem w ręku banknoty, żebym nie był traktowany jak darmozjad, którego nie
stać na widzenie. Patrzyłem, a kwiaty dojrzałe i nowalijki zupełne otwierały
się piżmowym aromatem, starając się we wnyki obłędu schwytać moje zmysły. Siedziałem
i pozwalałem im płynąć szeregiem obok mnie i żadna nie zacisnęła pętli lassa na
mojej nierozbudzonej żądzy. Wielobarwne motyle, ważki jednej nocy i kwiaty paproci
rozkwitające w niewiedzy postronnych. Pośród – ja. Niezdecydowany, szukający,
tropiący niemożliwe.
To wtedy właśnie, kiedy już
miałem dać się pochłonąć rezygnacji i na szczęścia los rękę wyciągnąć i wziąć
ciało niedoświadczone, żeby ostatni, stłumiony krzyk przejęcia utopić we własnej
głowie z nadzieją, że ciało odwdzięczy się spełnieniem w podobnym krzyku –
zobaczyłem.
Siedziałaś z boku i piłaś
herbatę z kubka porcelanowego i udawałaś blondynkę niezbyt starannie. Oczy
śmiały się na wskroś wszystkich mebli i ścian, a czoło falowało w zmarszczkach
szybkozmiennych. Głos miałaś głęboki, starszy po dwakroć od chichotu gładkolicych
rozmaitości usiłujących młodością przykryć niedostatki pewności siebie śmiechem
zbyt nerwowym na szczerość. Ty śmiałaś się tak, jak śmiać się może człowiek bezpieczny
i świadomy własnej wartości. Czasem chowałaś uśmiech pod własnymi palcami,
które nosiły już ślady używania w trakcie życiorysu.
Wyciągnąłem rękę po ciebie
właśnie. Tę samą, w której szeleściłem dowodami, że stać mnie na przekroczenie
granic. Wyciągnąłem rękę bezwstydnie, żeby kupić chwilę twojego życia, a ty
wzięłaś banknoty, jak dziki kot bierze z obcej ręki surowe mięso. Uciekłaś z
banknotami w zacisze biustonosza, chociaż zapłaciłem, żeby roztrzaskał się na
podłodze, kiedy tylko poproszę o to. Patrzyłaś na mnie, jak patrzyłaby
szamanka, jak patrzyłby dzikus, który zaufał, że nie ma wyboru i dla jedzenia
gotów jest poświęcić całego siebie. Gładkie ciała poszły precz do swoich chichotów,
perfum, plotek i czekania na kogoś, kto za włosy je weźmie i zaciągnie pod
okno, pod ścianę, pod siebie… kto groszem zatknie knebel skrupułom i kolanom
wskaże przeciwległe strony świata.
Zamknęłaś drzwi i zostaliśmy
sami – ja i ty z moimi banknotami już rozgrzanymi ciepłem twojego ciała. Chciałem
ci powiedzieć, że dłonie mam zmarznięte i też chciałbym jak one poznać ciepło
twoich piersi, lecz ty już ściągałaś tekstylia, topiąc je w podcieniach podłogi
i bosymi stopy przyszłaś do mnie smutna. Naga i smutna. Położyłaś obie dłonie na
moich ramionach, zajrzałaś we mnie wypłowiałym błękitem oczu, a smutek mgłą spowijał
cię całą, niczym jedwabiem najgładszym i zimnym na wylot. Stałaś drżąca w
nagości i całe ciało chciało się schować w moją koszulę, a ty chciałaś mi coś
powiedzieć, zanim szorstkie słowa złapią krtań nieuleczalnym nowotworem.
Wstyd mi się zrobiło i uciec
chciałem, a ty stałaś pachnąc niespełnieniem, niedowierzaniem i błaganiem, żebym
wreszcie zrozumiał, żebym zauważył, bo przecież potrafię patrzeć. Stałaś przede
mną ze swoją dojrzałą kobiecością i chciałaś, żebym się tobie zdarzył, a nie,
żebym zapłacił. Patrzyłem martwymi, nierozumiejącymi oczami na ciebie, a ty już
bez uśmiechu na ustach, bez kłamstwa na użytek gawiedzi, stałaś dumna i
niezależna, chociaż naga kompletnie wobec mnie, który nawet krawata nie
rozluźnił i teraz pot spoza uszu wypływał na rafę kołnierzyka i wilgocią znaczył
koszulę, jakby to był sok ze świeżej cebuli – ostry, drażniący zmysły i
odbierający wzrok. Stałaś naga dla mnie, moim pożądaniem kupiona, a ja jak sztubak,
jak nastolatek pociłem się i dłonie mokre na wskroś, a w głowie tornado
wirujące, chaosem kipiącym naprzeciw twojej uległości. Nie dałem rady. Nie wytrzymałem
łagodności twojego spojrzenia i uciekać chciałem, więc strząsnąłem twoje dłonie
z moich ramion i do drzwi, jak tchórz ostatni bez słowa cofałem się nie
odrywając wzroku od twoich oczu, jakbym się bał, że tygrysem na plecy mi
wskoczysz i wydrapiesz krtań i serce jeszcze bijące pożresz klęcząc na mnie w
dzikiej nagości pośród moich soków w ostatnim drgnięciu pulsu podskakujące.
Uciekałem od ciebie, chociaż
właśnie kupiłem cię na chwilę. A teraz, zamiast wziąć cię, jak bierze się talerz
przekąsek przed właściwym daniem, uciekałem drzwi szukając plecami, a w twoim
wzroku usiłowałem zaszczepić przeprosiny. Westchnęłaś tylko… Westchnęłaś i to
było coś, co mnie przewróciło na podłogę, bo wielu rozmaitości się spodziewałem
po tobie, lecz nie westchnięcia. A ty patrzyłaś na mnie smutniej niż umiałem
sobie wyobrazić i patrzyłaś na mnie w tę podłogę zaplątanego, a może nawet w
twoją bieliznę tam leżącą i to ja miałem w oczach strach, ból i błaganie. A ty z pogardą westchnęłaś tylko…
- idź już. Idź. Czekałam na ciebie zbyt długo, a kiedy
wreszcie przyszedłeś, zamiast wziąć mnie… co ty chciałeś kupić kretynie???
Łaska pańska.
Jaki umysł, takie i pomysły.
Zerknąłem sobie bladym świtem na świat – ach! Jaki niepoukładany, jak
beznadziejnie bezpański! Natychmiast się trzeba rozprawić z owym bezkrólewiem i
objuczyć go obowiązkami i należnościami. Zgiąć ten kark hardy, nieznający bata
i na kolana rzucić, żeby dowolny majestat, ale poznał. Znaczy mnie. Bo dzisiaj
moja kolej porządzić się troszkę w tym bałaganie i chaos uprasować, żeby był
jak świąteczny obrus, zanim go młodzież pochlapie barszczem łapczywie pożeranym
nim choć trochę ostygnie. No! Już ja ci pokażę świecie, jak ma być!
Na początek, zupełnie
incognito poszedłem na zwiad, bo podejrzewałem, że jak już będzie wiedział, kto
ja, to się ufryzuje, przypudruje i w papierek kolorowy zawinie każdą śmierdzącą
cząstkę teraźniejszości. A teraz idę i niech świat podciąga sznurki kalesonów i
niech nie udaje, że śpi. Bo ja, już z kapownikiem w dłoni i notuję takie drobne
dygresje, zanim jakiś plan całokształtem we mnie eksploduje jako ten atomowy
podgrzybek.
Na przykład takie drzewa… wzięłyby
i się uczesały jakoś przyzwoicie – fryzjerów bez liku i mogliby odrobinkę bałagan
przylizać – niechby jakoś geometrycznie – w stożek, kuleczkę… eeee… lepiej nie,
przecież to już było – wystarczy pójść w miasto i okiem rzucić – są już
kuleczki wokół najnowszych budynków i tych najstarszych, a przy tych udających
nowe, to są nawet prostopadłościany i tylko w jednym ptak-desperat gniazdo
uwił. Może to jakiś żebraczy ptaszek i chce być na posterunku, bo tamtędy
turyści ciągną bezrefleksyjnie. Skreślam pomysł, bo on ciut za nowoczesny do
takiego starego świata i gryzłoby się to z kształtem ptasiego drobiazgu, a tu
zapewne trudno byłoby przeforsować pomysł i nadać im kształt brył idealnych –
znowu pamięć podrzuca, że to także człowiek próbował osiągnąć i w maluteńkich
klatkach zamykał rosnące kurczaki, żeby wyhodować odmianę sześcienną, łatwą w
transporcie i magazynowaniu, ale kurczaki zdychały tak szybko, że tylko zmasowana
dezynfekcja octem zorganizowana przez amerykański koncern uratowała świat od
epidemii gnijącego mięsa.
No to może wodę złapię za pysk
i ucywilizuję? Zerkam cokolwiek podejrzliwie w fosę, bo najbliżej, a tam szlam,
śmieci i egotyczna fauna. Zamiast karasi to jakieś chińskie karpie, żółwie i
kto wie, czy nie aligatory. Wydry, czaple, kormorany – wersja ozima przyrodzie
nieznana zupełnie, ale miastu owszem tak. I co z taką fosą? Przefiltrować
podmalować, żeby kolorem przypominała laguny bezludnych wysp i żeby szumiała i
pachniała słońcem i drinkami z parasolką. Tylko te liście – fruwają sobie
samopas i skaczą do tej wody samobójczo zupełnie – najchętniej skaczą te z robinii
i jaworów, ale jesiony i kasztanowce robią co mogą, żeby dorównać. A ja, to
niby co? Zamiast rządzić, to w Kopciuszka się będę bawił i cedził te liście? O
nie! Odpuszczam, chyba, że te liście same się posortują, popaczkują i wyślą
gdzieś na kompost. Gruba krecha i fosa niech trwa w tym syfie i zarasta po
brzegach plastikowymi butelkami i woreczkami.
A wiatr śmieje mi się w
twarz i łzy bezsilności ze mnie wydusza – może jego spacyfikować, wyznaczyć
korytarze, zezwolenia, kodeksy, trasy przelotu i pojemność, czy co tam taki
wiatr zawiera? Gorzej, kiedy się obrazi i pójdzie gdzie pieprz rośnie, albo
dalej, bo wtedy to już tylko smog i skaranie boskie. Lepiej takiego nie tykać
bez sensownego pomysłu na zagospodarowanie.
Coś ten dzień taki byle
jaki, że może kalendarzem trzeba się zająć na początek, bo to też choroba
jakaś, żeby dni w tygodniu siedem było, a miesięcy dwanaście, i nikt nie wie do
końca, dlaczego trzydziestkami mają się napełniać – ktoś pomieszał wszystkie możliwe
skale i trwamy w tym skrzeczącym, alogicznym układzie powołując się li tylko na
instynkt stadny. Czyli bezmyślność, za to bardzo popularną. A skoro tak, to opór
materii będzie zapewne ogromny. Po co światu środa? Albo listopad?
Idę coraz mniej pewnie,
kapownik schowałem w kieszeń, bo bez sensu nosić go tak na wierzchu i tylko
skreślać zapisane. W mieście ktoś zdążył już wyprasować wysokość nad poziom
morza, a także szerokość i długość geograficzną i zrobił to bardzo skrupulatnie,
zostawiając zaledwie parę pryszczy zewnętrznych ku uciesze dzieciarni. No i
ziemię schował, żeby nie rodziła mimochodem. Zalepił masą bitumiczną, betonem,
ukamieniował i wygładził. Ciekawe, jak daleko się posunął i czy gładzi dalej –
dawno nie byłem na zewnątrz, to nie wiem. Może warto sprawdzić?
Rzucam kapownik do
najbliższego śmietnika i żwawszym krokiem wędruję już w stronę horyzontu, żeby
zajrzeć pod spódnicę naturze i zobaczyć, czy nie kryje się tam zbyt wiele
harmonii. Idę tam, gdzie kończy się geometria i słowa nie są potrzebne do
życia. A świat niech się samorządzi, albo niech zapomni – daję mu dzisiaj wolne
– a co! Jak król łaskawie te… igrzyska dla poddanych, bo z chlebkiem krucho…
środa, 24 stycznia 2018
Kolacja o świcie.
Napadła mnie cisza. Rzuciła
się na mnie i kolanem do ziemi przydusiła mocno, że oddech straciłem i ani
pisnąć nie dałem rady ze zdumienia. Cichość była tak gęsta, że zgasiła świece,
które dla ciebie zapaliłem i bezwzględną dłonią schwytała pąki kwiatów w wazonie i
zgniotła je, że tylko łzą pachnącą spadły w przestwór podłóg zacienionych brakiem
świateł. Już brakiem, bo przecież zanim cichość do mnie przyszła i agresją mnie
rozszarpała, to po podłodze snuły się kroki tanga, snuły się wszelkie „być może”,
każde „nie spieszmy się” i „pozwólmy trwać”… A teraz w podłodze wbite są
zardzewiałe, toksyczne gwoździe zadrą sterczące, żeby mnie skazić śmiertelnie,
nie dać poczuć słodyczy, bo ona rdzą przysypana, goryczą i otoczeniem
beztlenowym, w którym tylko plastik czuje się dobrze.
Cisza dopadła mnie w
zakamarku codzienności, który pielęgnowałem z myślą o tobie, która pojawić się ma
i zostać ze mną i we mnie. Jak ostatni naiwny układałem własną niezgrabnością życzenia
na stole tuż obok talerza tobie przeznaczonego i sztućce ozdabiałem gałązką
jałowca, szyszką świeżo zerwaną z daglezji, żebyś w zadumie wróżyć sobie mogła,
albo na słowo uwierzyć, kiedy ręce spocą się sokiem ciepła żywicy. Ułożyłem na
stole marzenia w bukiet zebrane i myślałem… mniemałem, nadzieją próbowałem się napełnić,
że przyjdziesz dzisiaj i śmiać się z mojej naiwności będziesz, ale przytulisz
mnie do siebie za moją nieporadność i za to, że stół dla ciebie, na twoją
obecność gotowy, czekający i więdnący z niepewności. Czekałem, biegając od
drzwi, za którymi pies sąsiadki drapał wycieraczkę i oknem, pochłoniętym już
wieczorną intymnością, kiedy niedoskonałość zapory pozwalała pochwycić zmysłami
wrażenia – jakiś błysk kolczyka w blond oprawie, jakieś kroki szpilką metalem
obitą i wystukaną w niecierpliwości granitu płyt chodnikowych, jakiś aromat z nie-mojego-okna,
szukający drogi, wzdłuż której mógłby napełnić nasze talerze, żebyśmy…
„Żebyśmy”, już sugeruje
wspólnotę, a przecież jej nie ma, bo nie ma ciebie. Jestem ja - otoczony,
przyszpilony tym stołem odświętnym, tym postumentem, na którym pragnąłem, żebyś
zakwitła żywą obecnością, żebyś przyszła i śmiechem swoim zmieniła ciemność
wredną w ciepło wzajemności. Żebyś milczeniem, albo słowem napełniła kieliszki
i sprawiła, że czas zapomni o nas na chwilę wystarczająco długą na życie –
jedno, prozaiczne życie, które korzeniami złapie nas i przytuli tak, jak tylko
matka potrafi przytulić – do łez wzruszenia, do granic cierpliwości.
Czekałem, a cisza rzeźbiła
korzeń głogowy misternie kamienistą ziemią dojrzewany, a kiedy wiatr na owym
drzewie wściekłość tajemną zrealizował, to ja, jak złodziej – ukradłem korzeń i
własną ręką wyczyściłem, pociąłem i wydłubałem tkwiące pomiędzy ramionami
pełnymi ścięgien kamienie, powyciągałem, ile tylko dałem radę, ale część korzeń
już zjadł w swoim nienasyceniu, w głodzie życia omotał niektóre i nijak ich
wydobyć, bo już mackami ośmiornicy ogarnięte. Drzewo twarde, pachnące wanilią,
różowe i fioletowe smugi sączy wokół bieli, żółcieni i brązów uciekających w stronę
czerni. Niepokój tańczy mi w oczach, a korzeń patrzy beznamiętnie na twój talerz
pusty, na przekąski usychające z braku zauważenia, jakby to kwiaty bez
tchnienia wilgoci były. Nie ma ciebie. Znowu. A przecież…
Wypijam zwietrzałe wino, w którym
czerwień zwiędła do matowego borda niestarannie wymieszanego z brązem i słone
jest od moich niedoczekań wszelkich. Wypijam swój i twój kieliszek, bo nawet,
jeśli teraz byś weszła, to nie pozwolę ci wypić zgniłego wina, a jeśli nie przyjdziesz
– to już wszystko jedno, jak smakuje, bo nie smakuje wcale – tylko usta kaleczy
cierpką goryczą niezauważenia. Stół jeszcze jakoś sobie radzi i jest sztywny,
niczym konsjerż odziany w te wszystkie szykany mające podnieść wartość nowobogackich
tępych dusz lubujących się w żenujących poziomem demonstracjach. Pies spod stołu
patrzy na mnie z politowaniem i odrobiną wyrafinowania – chce wyżebrać co
bardziej kaloryczne przystawki. Te, co barwy już nie mają, bo świece zimne są
jak bazaltowa ściana w styczniową noc. Dzielę z nim zawartość talerzy, miseczek,
a jego apetyt bezwzględny, bezkompromisowy i obojętny na brak ciebie tu
uświadamia mi, że to tylko mój problem.
Znowu nie przyszłaś, a świt
zaczyna lizać ściany poszarzałą żółcią i próbuje usiąść mi na kolanach. Wino
skisło. Kwiaty nie mają odwagi spojrzeć mi w oczy i wbijają wzrok w podłogę na
miękkich szyjach łodyg, a … ciebie wciąż nie ma. Psi nos dotyka moich dłoni i
kolan i dopomina się o więcej natury i szantażuje mnie ciepłą plamą na dywanie,
albo mokrym tynkiem, udaje, że mi pomoże, że znajdzie ciebie, jeśli tylko ja w
sobie znajdę odpowiednio dużo cierpliwości. I wytrwałości, by szukać, chociaż
to beznadziejne. Bo, skoro sama nie przyszłaś, to co miałbym zrobić spotykając
ciebie? Pies nie ma takich dylematów i wesoło mnie przekonuje, że da sobie
radę, że uwiedzie cię własnym urokiem i przyprowadzi cię tutaj, a ja… miskę mam
ci pod nos podsunąć z łakociami i bezpieczne miejsce do spania zapewnić. Resztą
on się zajmie… Głuptas mnie rozczula, więc zakładam coś na siebie, i drzwiami trzaskam
zbyt nerwowo i tylko siwowłosa sąsiadka wracająca do domu z ciepłymi bułkami dla
wnuczków patrzy na mnie z wyrzutem, że sen niewinnych dzieciąt zakłócam.
A ja nie zakłócam. Ja w
rozpaczy szukam życia. Może nawet dzieciąt szukam tobą powitych i moim genem
znaczonych… nie wiem, nie wiem nic, bo nie ma ciebie, a to ubytek wystarczający
do śmierci każdego innego pytania. Nawet abstrakcja zna swoje miejsce w szeregu,
bo tylko głupota totalna go nie zna. Zapaliłem dla ciebie świece. I miejsce
przy stole świątecznym przygotowałem, ale ty… Znowu byłaś wyłącznie moją
mrzonką, moim marzeniem niedościgłym i fantasmagorią. Bo przecież… gdybyś była…
chyba lubisz tulipany… i wino świeżą różowością oddychające w perłach kropel wędrujących
do gwiazd… Nie ma cię, więc zapewne nie istniejesz, bo cóż może być ważniejszego
od nocy, kiedy świat zapina się w liczbę mnogo ubogą, mieszczącą zaledwie dwoje…
Pies ciągnie mnie pośród
liści mrowie, w zamęt aromatów każdej płci, w tajemnicy przed ludźmi wysłanej
obietnicy, że kiedy tylko… pamiętaj, zostawiam zapach, żeby o pomyłce mowy nie
było… Pies już o tobie zapomniał, bo woła go tak wiele zaproszeń, że zgłupiał
całkiem i z końca języka kapie mu pożądanie i patrzy na mnie błagalnie i trochę
z żałością niewiary, czy dam radę za jego wybrankami nadążyć, kiedy jemu na grzbiecie
już się pręży przyszłe spełnienie lub jęk zawodu. Wyciągam nogi najdalej jak
potrafię – niech chociaż on… zaśnie w spełnieniu.
Zwyczajność.
Pies tak stary, że do domu wraca prywatną koleiną
wyżłobioną w chodniku. Idzie wolno. Bardzo wolno, a czasem jeszcze przystaje.
Jak staruszka, która z zakupów wraca i nieskończoność schodów ogarnia ją
przerażeniem, że serce chce się zatrzymać, albo oszaleć kipiącą wściekłością i
dyszy w pół drogi, w ćwierć, a każdy powód wydaje się doskonałym, żeby
przystanąć na ploteczki i poskrobać się w siwą głowę, czy aby na pewno więcej
nie będzie trzeba dzisiaj po tych schodach snuć się. Właścicielka psa, choć
równie jak pies siwa, choć zdecydowanie słabiej sierścią porośnięta, żywo świeci spódnicami kolorowymi, niby chorągwią na
czele wojsk, a maruder z mozołem wędruje i spogląda z niepokojem, czy aby nie
za bardzo odstaje. Pani w minispódniczce i adidasach próbuje siłą woli przekonać
słońce, że czas najwyższy zająć się jej udami, bo one takie blade i kuszą
nagością. Próbuje też koleżankę przekonać, że w masie siła, lecz ta ubożej
wyposażona w tkankę, rajstopy jednak założyła. Tuż obok przechodzi blondynka o
nosie świecącym potem i rumieńcach, dla których twarz jest zbyt mało pojemna,
więc się rozlewają po szyi – nie wiem dokąd, bo strój sportowy opina ciało
dokładnie i paruje biegiem skończonym dopiero. Zbyt dokładnie opina jak sądzę i
to jest przyczyną, dla której bieg i rumieńce poranne.
Chciałbym powiedzieć - widziałem Ciebie, jak popełniasz poranek, ale to tylko moje marzenia, moje myśli obudzone bez przymusu, lecz węszące wokół i szukające potwierdzenia, że chceniem mogę stwarzać sytuacje. Proste, klarowne i piękne.
wtorek, 23 stycznia 2018
Niedopowiedzenie.
- Przyjdą do ciebie, zobaczysz. Przyjdą wszystkie, nawet
te, których byś nie podejrzewał, że przyjść mogą…
Mężczyzna miał poplamioną,
brudną koszulę, w której komplet guzików był bardzo odległy od teraźniejszości.
Głos miał spalony wódką i spierzchnięty wiatrem. Dokładnie taki, o jakim
marzyłby frontman śpiewający jazzowe standardy za Armstrongiem. A on miał taki
głos od niechcenia i zamiast śpiewać, tułał go po śmietnikach i ruinach
okolicznych podwórek. Widywałem go przelotnie, bo trudno nie widzieć
mieszkając, jak zwiedza okoliczne śmietniki w poszukiwaniu śniadania, albo raczy
się tanim piwem dzielonym na trzy spragnione gardła, pod litościwym skrzydłem
przechodniej bramy. Dzisiaj miał zapewne lepszy dzień, bo pośród skisłego
smrodu niemytego ciała czuć było wyraźnie wysokoprocentowe, taktowane oddechy,
które alkomat wprawiłyby w zakłopotanie.
Czemu dzisiaj się odezwał? Czemu
do mnie? Ilość pytań bez odpowiedzi rosła, bo kim są oni i dlaczego przyjść mają
do mnie… Wystarczyło, żeby osadzić mnie w miejscu i wygiąć ciało w jedną
pulsującą ciekawość. Oczami pokazał sklep całodobowy i nie przejmując się mną
zupełnie, poszedł marynarskim krokiem nad rzekę. We włosach pajęczyny drżały
kilwaterem, a on szedł niespiesznie, jak iść może emeryt, któremu donikąd
spieszno, bo drogę, którą przemierza za dnia, w nocy zwiedzał myślami zbyt
często.
Zdumiała mnie jego wiara, że
nie będę w stanie zapomnieć, pójść gdziekolwiek i udawać, że się nie stało. W
końcu aż taką atrakcją nie był. Lecz on dryfował już w kierunku brzegu i
miejsce miał upatrzone, oswojone i przesiąknięte jego obecnością tak bardzo, że
niemal łasiło się do niego, żeby nie poszedł w inne rewiry. Siadł przy kręgu
rozsypanych kamieni i kości i śmieci rozmaitych, a drzewo położyło na nim dotyk
cienia gęstego od liści i pachnącego sokiem wiosennego krwiobiegu. Siedział
teraz cichy, mieszając patykiem popiół wygasłego ognia i mącąc brzeg rzeki, a
narybek usiłował znaleźć na końcu patyka posiłek.
Wszedłem do sklepu w
rozterce, bo sam nie wiem, po co wszedłem. Pani od nałogów, piękniejsza niż zwykle, w zadumie bawiła się kosmykiem rudych włosów i szeptała dziękczynne mantry do
minionej nocy, jednak kiedy mnie zauważyła obciągnęła bluzeczkę – chyba nie po
to, żeby uzmysłowić mi, jak bardzo urosły jej piersi od wspomnień, lecz z
zawodowego przyzwyczajenia. A ja nie wiedziałem czego potrzebuję. Stałem jak
bezradność idealna, aż się śmiać ze mnie zaczęła, bo widziała z kim
rozmawiałem, zanim tu wszedłem i skojarzyła. Z politowaniem pokręciła głową, że
kolejny naiwny dał się nabrać, ale pieniądze wzięła i spakowała dwie reklamówki,
jakby prowiant na drogę szykowała, a podając mi, wskazała przeznaczoną dla niego.
Patrzyłem w jej oczy, bo domyślność kobiet zdumiewa mnie od kiedy pamiętam, ale
wypchnęła mnie oczami, żebym już poszedł, bo on czeka, a ona chce już wrócić do
marzeń i pozwolić piersiom puchnąć nadal.
Usiadłem na
pustaku noszącym ślady jego pracowitej przeszłości w ścianie walących się tuż
obok garaży, przesiąkniętego smarami, smrodem najtańszych papierosów, jakiejś
farby mającej ukryć liszaje. Teraz pije wilgoć brzegu rzeki i poddaje się pieszczocie
traw. Usiadłem i wyciągnąłem w stronę gospodarza reklamówkę. Nie udawał, że się
częstuje. Wziął od razu całą i postawił obok siebie, a pierwsze co mu w ręce
wpadło otworzył z wprawą nie wymagającą angażowania zmysłów. Wódka. Tania i
krzykliwa nalepką. Łyk zrobił większy i powtórzył, jakby popijał. Poszperał we
wnętrzu i papierosy znalazł, więc zapalił od razu, chciwie zaciągając się, bo
smak ten bodajże rzadko mu się trafiał – na ogół skazany był zapewne na
niedopałki i skręty z resztek wyszperanych na przystanku tramwajowym i zawiniętych
w bibułę reklamowej gazetki z „Biedronki”, czy „Żabki”. Palił z namaszczeniem,
jakby to kadzidło oczyszczające duszę było i zatonął cały w meandrach płynnej
mgły sączącej się z nosa i ust, porywanej detalicznym wiatrem nad nurt rzeki,
gdzie rozpływała się bezszelestnie.
Miałem wrażenie,
że zapomniał o mnie, że zatonął we własnej głowie, albo alkohol zwalczył w nim
wolę rozmowy. Monologu – bo przecież ja słowa jednego z siebie nie wydobyłem i
tylko siedziałem na kawałku betonu, wygięty niby pytajnik niecierpliwości
artretyzmem pogięty. Na chybił-trafił sięgnąłem do reklamówki własnej i wyjąłem
piwo chyba, bo też mi się patrzeć nie chciało i otworzyłem je z nieco mniejszą
wprawą, lecz smak schłodzonego napoju kazał mi uśmiechnąć się z wdzięcznością
do pani od nałogów, że pamiętała, w czym zazwyczaj topię melancholię.
Siedzieliśmy, a ja widziałem jego profil, rzucający na pofałdowany nurt cień, na
którym nos znaczył rysę orlim pazurem i niemal powodował własną, prywatną
zmarszczkę polującą na ryby ościeniem. Ani drgnął, kiedy znowu zaczął mówić,
zupełnie tak, jakby honor, umorusany w zakurzonym gównie, utopiony w morzu
bylejakości wypłynął styropianowym spławikiem i odblaskową czerwienią wykrzyczeć
chciał własne istnienie i wartość przekraczającą granice horyzontu i poznania.
- przyjdą… zobaczysz, że przyjdą. Te, które znasz i te
których się zaledwie domyślasz. Przyjdą wszystkie i każde będzie mieć pytań bez
liku, a odpowiedzi wcale. I to ty będziesz musiał odpowiedzieć, albo nie. Nieważne.
I tak przegrasz, bo nie wygrywa się z przyszłością. Przyjdą…
Znowu
pociągnął z flaszki i znowu z tej samej flaszki popił, a kolejny papieros
niczym akapit, niczym koniec rozdziału, zamknął wypowiedź pozostawiając mnie,
jak czytelnika z fabułą wieloznaczną i niedopowiedzianą pośród nocy. Kto uczył
go dramaturgii? Kto smakiem zaraził i instynkty wyostrzył? Siedziałem i żadna
siła mnie nie była w stanie oderwać od końca tej historii i chwała pani od
nałogów, że na bogato siatki zapakowała, bo ja, z już wyschniętym gardłem sięgnąłem
po jeszcze… Skąd wiedziała…? Nie zapytam przecież, ale to tubylec, który żyje
jak ja – od zawsze tutaj i bez szansy na odmianę. Chyba… Bo te piersi rosnące
pod bluzką mogły być nadzieją… Jej nadzieją. Ostatnią deską ratunku…
- najpierw przyjdą te, które znasz z codzienności. I
zaczną pytania zadawać – zachrypiał do mnie nieomal z bólem w rodzonych słowach
– przyjdą i zaczną pytać, nie o to, o co pytają każdego dnia, ale pytać „dlaczego”.
O życie będą pytać, dlaczego takie i dlaczego w ogóle. A potem przyjdą inne –
te adoptowane, bądź nie, których boisz się domyślać, chociaż wiesz, że być może
chodzą po świecie i szukają cię nieświadomie, choćby po to by uderzyć pytaniem
tym samym. I dlaczego ty właśnie, jakbyś był Stwórcą wszechmocnym. Przyjdą te,
o których nie wiesz wcale, ale ich matka wie, że byłeś. Przyjdą bez wyjątku i staną
się sądem ostatecznym, staną się bramą piekieł i szlabanem do nieba. Wszystkie.
Nie naraz. Po kolei zerkną w dno twojej głowy, otworzą czaszkę łomem i wykręcą
mózg, jak mokrą szmatę, a później powieszą na słońcu, żeby najdrobniejszym
cieniem się nie dało przykryć prawdy. Niechby ohydną, ale nawet najbrzydsza prawda
zawiśnie w blasku południa.
Reklamówki
znowu pozbyły się balastu, a trawa wręcz stęknęła kiedy musiała przyjąć ładunek
rzucony beztrosko i bezmyślnie w jej łono. Milczałem, jakbym miał usta zaszyte
magiczną, nierozpuszczalną nicią, a płyny zamieniałem na oddech desperacki, nadal
nie do końca rozumiejąc, jakiej indoktrynacji zostałem poddany i ścieżki
prowadzącej na zewnątrz nie widząc.
- idź już! – powiedział zmęczony nadmiarem słów chyba –
idź, i nie wracaj, dopóki nie przyjdą. A kiedy się pojawią, kiedy poznasz
wszystkie… nie wiem, czy straszyć mam ciebie – ale pod moim drzewem… zmieścisz
się… o jedno tylko proszę, jeśli wolno mi prosić o cokolwiek na świecie właśnie
ciebie… gdyby… gdyby udało się znaleźć odpowiedź… gdybyś choć jednemu ze
szczeniąt wytłumaczył skutecznie dlaczego… powiedz mi proszę, niech nie zdycham
nadaremnie. Bo na mnie już za późno. Takiej rozmowy nie da się powtórzyć, bo
pisklęta nie przyjdą więcej. Niech chociaż dowiem się, jak brzmieć powinny
dobre argumenty… idź już… i życzę ci, żebyś nie miał powodu wracać…
poniedziałek, 22 stycznia 2018
Eksplozja samotności.
Dotykam pościeli, która
uciekła ode mnie nocą, bo ją oparzyłem nieuświadomionym pożądaniem, więc teraz
dyszy ciężko na skraju łóżka i broni się przed moimi dłońmi i przed upadkiem na
podłogę, po której spacerują zimne jęzory wiatru wdzierającego się do wnętrza
przez dziurki od klucza, szpary pod drzwiami i przez szyby wentylacyjne, skąd
został sprowadzony marudzeniem wron na dachu, gdy ich skargi odbijały się skrzeczącym
echem od zmarzniętych, kuchennych kafli. Kołdra jest pusta, co na wpół
świadomie odnotowuję z bezzasadnym żalem. Skoro sam spać się kładłem, trudno
oczekiwać towarzystwa o poranku i żadne pobożne, lub wręcz przeciwne życzenia
nie mają wpływu na zawartość tej obrażonej, wystraszonej pościeli.
Sam. Znowu sam się budzę,
jak i sam zasypiam, a kołdra nadęta dyszy mi do ucha szyderstwa i pogardą mnie
raczy na dzień dobry. Czuję, jak dłoń zaciska mi się w pięść, przecinam
paznokciami sawannę prześcieradła, które dzisiaj, wyjątkowo zostało ze mną,
martwe i gładkie jak pola lodowe Arktyki, kiedy wiatr przypomni sobie, że zamiast marszczyć śnieg, miał
układać w stosy piach na Saharze. W zębach przeżuwam gorycz samotności, której
miało nie być. Miała zostać wyplewiona z mojej głowy, jak perz na grządkach
skrupulatnego działkowicza. Chyba się nie nadaję, bo samotność zapuszcza we
mnie dendryty korzeni i rozkwita na mym gruncie tak doskonale, że już kolejne
pokolenia nasion spadają w otchłań poprzednich, butwiejących samotności, a
następne, doskonalsze, pełniejsze i bardziej dotkliwe, porasta mnie szczelniej,
niż mech porasta skały wokół wodospadów.
Był taki czas, kiedy
pomyślałem (o ile ów niedojrzały eksces można nazwać myśleniem), że towarzystwo
sobie kupię. Wybranej płci, wieku, jakości. Wystarczy desperackie przygotowanie
ekonomiczne i kupię wartość, na jaką mnie stać, napełniającą kołdrę liczbą
mnogą, a wtedy zaśmieję się jej w twarz, za wszystkie obelgi i zwrócę jej szyderstwa
w spełnieniu i sokach zmieszanych tak dokładnie, że nawet Kopciuszek ich nie
podzieli na rozłączne wartości. Kupię, jak się kupuje wycieczkę zagraniczną,
żeby zobaczyć pejzaż niecodzienny, muzeum sztuk rozmaitych, albo poczuć smak nieznanych
przekąsek, wolność na wskroś skóry, czy jod wciskający się pomiędzy pośladki
wraz z kipiącymi ziarenkami bardzo egzotycznej plaży.
Kupiłem. Albo wydawało mi
się, że kupiłem – w każdym bądź razie - zapłaciłem. I przyszło ciało zasiedlić
moją pościel na upojną noc jedną, a pościel uciekła jeszcze dalej, niż ode mnie
samego i później prosiła mnie, żebym już nigdy, żebym zapomniał, a ona postara
się być więcej wyrozumiała i tolerancyjna, postara się odkryć w sobie
pokłady zrozumienia, byle więcej nie musiała podobnych eksperymentów przeżywać.
Wygnałem to ciało najęte, z resztką moich soków je zasiedlających, gnijących na
cielesności obcego ciała i bez przyszłości żadnej, a później płakaliśmy z tą moją
kołdrą nad naszym wspólnym nieszczęściem i wzięliśmy kąpiel bardziej niż
pedantyczną, żeby zapomnieć i zgubić swąd wspólnego niesmaku.
Ona już zapomniała
najwyraźniej, że był taki czas, bo wyzłośliwia się nade mną, jakbym był jej
niewolnikiem, na którym wszelkie niskie instynkty bezkarnie można karmić, a ja
nie chcę jej przypominać, bo i mnie to wspomnienie piecze i doskwiera. Nie chcę
udawać, że mógłbym, bo to zbyt gruba przesada – albo pieniądze zbyt małe. Nie
mógłbym, bo płacić trzeba sobą, a tego we mnie niewiele, więc szanuję i
oszczędzam na czarną godzinę. Nie chcę za własne pieniądze sprzedać się, w
obcej intymności i wyrachowaniu zanurzyć się po czubek nosa, portfela, odwagi
nieroztropnej. Resztką mnie gotów jestem zapłacić za coś więcej niż ulotna
przewaga nad znieważającą mnie kołdrą, niż plotka, która echem pośród moich
ścian podniesie aż w sąsiedzkie domysły i uśmieszki zrozumienia beznadziejnie
fałszywe, gdy po chleb będę schodził, albo śmieci wyrzucał…
Noc zamknęła się już w
alkowie, a słońce skrobie dyskretnym promyczkiem w drzwi za którymi mieszka
brak wszystkiego – brak barw, smaków i zapachów. Śpiąca bezgłośnie noc nie
myśli nawet o przewracaniu się na drugi bok, kołdra na skraju łóżka odpręża się
prasowana uśmiechem słońca zerkającego filuternie przez firany o okach zbyt
rzadkich dla niego i zwiedza moje ciało wspinając się i opadając w doliny
płynniej nawet niż mój oddech. Odwiedza płeć i maluje na niej marzenia, chociaż
tego nie wie – wystarczy, że wiem ja. Przyszło do mnie słońce i palcem
subtelnym moją intymność dotyka cieniem wrażenia, a przecież ja… już oszalałem.
Z tej samotności, z braku spełnienia, pośród tych szyderstw kołdrą
wygłoszonych…
Słońce wspina się na mnie wyżej,
bo teraz może, bo ma na co… Kołdra popełnia samobójstwo z zazdrości i skacze na
podłogę głową w dół, a ja… rwę pazurami prześcieradło, jakbym rozerwał krtań
dzisiejszego obiadu. Prześcieradło krzyczy, jednak robi to po japońsku, a ja
nie rozumiem. Zaciskam już nie jedną, a obie pięści, na oczach, żołądkach,
sercach prześcieradeł, czy łóżek, wokół mnie nieistotności mrą jedwabnie, niezauważenie, a
słońce liczy moje oddechy rosnące w siłę i ekspresję, charczące, jak dachowe
wrony, głodne, niczym wataha na przednówku i nienasycone… jeszcze…
Budzę się. Zmysły się budzą,
kiedy oddech przestaje udawać cyklon tropikalny i zaczyna pulsować falami
przyboju sierpniowego brzegu morza, leniwie, oszczędnie i bezpłodnie. Budzę
się, a kołdra dogorywa na katafalku podłogi, prześcieradło wymaga natychmiastowej
pomocy z OIOM-u, żeby przetrwać, a słońce… no właśnie – słońce chyba dostało
rumieńców od tej swojej odwagi porankiem napędzonej i moją półsenną
bezwładnością. Nie pytaj, gdzie byłem, ani jak wróciłem. Oddech przywraca mi funkcje
życiowe, ale oczy nadal tkwią w światach niemożliwych, w spełnieniu, w którym
rozum jest abstrakcją, albo literacką fikcją. Skóra, mokra przeżyciem, poi
prześcieradło solami mineralnymi, usta pożerają tlen łapczywie, ale dzielą się
z atmosferą dwutlenkiem węgla, co z wdzięcznością zauważa doniczkowe zwierzę na
oknie szepcząc – dzięki chłopie – słońce to za mało… potrzebuję też twojego
oddechu…
Płakać mi się chce, kiedy
dociera do mnie zrozumienie… ma rację zwierzę doniczkowe – za mało. Znowu
obudziłem się sam… Martwa kołdra, prześcieradło śmiertelnie ranne,
wykrwawiające się pode mną, słońce uciekające wzrokiem poza drzewa rozkładające
ramiona w niemej prośbie- ja też, przyjdź proszę – zazdroszczą mi te drzewa, a
ja… obudziłem się sam… znowu…
niedziela, 21 stycznia 2018
Złota klatka.
Może pora wynurzyć się i pozwolić sobie na skrajną odwagę
– niechby na wypowiedzenie głośno słów szczerych, czegokolwiek by miały dotyczyć – opinii
na temat picia herbaty z zabytkowych filiżanek tak brzydkich, że nawet cukier
staje się kwaśny, ale przecież dłoń podająca ową filiżankę w kolejnych ruchach
chwyta skraj nieba i z tej serwety skapują do wnętrza kryształy gwiazd, a miód życzliwego
oddechu osacza moje zmysły pierzyną nieskończonej dobroci. Takiej, która
paraliżuje, pozbawia woli i chęci działania. Błagałem wzrokiem nieraz, żebym
mógł zrobić coś, czego owa dobroć nie będzie inwigilować, nie będzie
kontrolować i poduszki pod tyłek nie podłoży, kiedy się potknę i przewrócę, ale
daremnie – dobroć wciąż na posterunku. Silna, wytrwała i niezmierzona. I
jeszcze to nieśmiertelne: „pamiętaj”, „uważaj”… ech!
Zanim na drugi bok głowę obrócę w łóżku, już poduszka
nadmuchana troską wtula się we mnie, a stopy ciepłym ciałem ogrzewane
dyskretnie nie są w stanie jednego skurczu wykonać, żeby nie podążył za nimi dobrotliwy
dotyk, poszukując skaleczeń, naprężeń, czy oznak choroby. Zapominam powoli, że
chleb kupuje się w bochenkach, bo na talerzyku kolorowe, piętrowe kanapki tak
rozmaite, że zanim zaczną się powtarzać w swoich zestawieniach, to mi już
pamięci zabraknie. A ja chciałem polubić tę jedną, która skojarzy mi się za lat
kilka z każdym dniem, albo tylko z tym jutrzejszym i pamięć poniesie rodzynek
wspomnień, napędzony smakiem zapamiętanym podświadomie – lecz jak, kiedy smak
wciąż niepowtarzalny? Kiedy jem te kanapki zaczynam pałać do nich niechęcią, bo
mi obce się zdają, dzikie, nietutejsze, a już czuję we włosach czułość
przebiegającą od karku po skronie i czeszące mnie paznokciem delikatnie i bez
pośpiechu.
Jest czas. Na wszystko. Na mnie idealnego, dopiętego i
wyprasowanego bardziej niż fotoshop byłby w stanie tego dokonać. Czuję dłonie, które
wsuwają się pod pasek spodni, żeby sprawdzić, czy za mocno nie uwiera, i
paluszek sprawdzający, czy pomiędzy kołnierzem koszuli, a szyją jest
wystarczająco dużo miejsca na oddech i odpływ zapachu, którym kadłub mam
naznaczony taktownie, pod krawatem pieczołowicie dobranym, odprasowanym i
nieskazitelnym. Niemal widzę wzrok zagłębiający się w dno moich uszu, czy aby nie
utkwiło tam coś, co mogłoby zakłócić odbiór, żeby słowna dobroć nie trafiła do
mnie przekłamana, załamana krzywym promieniem i wypaczona przeszkodą.
Z półbutów wyjmuję prawidła (kto używa w dzisiejszych
czasach prawideł?!), wyjmuję woreczki chłonące wilgoć. Podnoszę buty do oczu,
bo w ich karoserii mogę się przejrzeć niczym w lustrze i sprawdzić, czy ogolony
jestem równie perfekcyjnie jak wczoraj, czy zniknęły już drobne niedoskonałości
porów skóry, a niesubordynowane włoski pomiędzy brwiami są wyprofilowane, ufryzowane
i zebrane w ostrzeżenie, które powstrzyma natarczywość świata w odległości
większej, niż są w stanie przefrunąć zarazki wydyszane obcymi ustami, aby
znaleźć we mnie nosiciela i żywiciela. Nieomal czekam, aż tęczówki zostaną
przefarbowane na użytek tego dnia, a makijaż podkreśli coś, czego w sobie nie
podejrzewałem. Niepojęta troska delikatnie poprawia niedoskonałości natury –
przynajmniej te, których nie uda się przykryć kapeluszem, płaszczem z kaszmiru,
czy parasolem na długiej drewnianej rączce. Albo ową dobrocią, która pod rękę chwyci
mnie za chwilę pewną dłonią o paznokciach pomalowanych tak, aby nie gryzły się z
poszetką i pójdziemy.
Pójdziemy? Dobre sobie! Co za głupoty gadam! Nie pójdziemy,
tylko będę chodzony! Będę wyprowadzony na spacer, jakbym był pekińczykiem
wymagającym pochwalenia się przed okolicą póki pogoda sprzyja, jak śliczne ma
kokardki w kitkach sierści nad uszami zaplecione i wyczesane skoki w fale i
falbany utrwalone doskonale, żeby wiatr już się nie wysilał na pobieżną
stylizację. Będę prowadzony niczym niemowlę i na każdym kroku chusteczka do
nosa, i nieomal sprzątanie chodnika, żebym nie potknął się na zapomnianym, suchym
liściu czy niedopałku. Będziemy promenować w kierunku dobranym skrupulatnie,
żeby słońce nie rozcieńczało barwy mojego wzroku.
Znów będę idealny, wyważony, wyprostowany, stworzony do
wzbudzania zazdrości i zawiści, skarcony, gdy wypielęgnowanym palcem zechcę
pokazać widok milszy nieco od obojętności, albo gdy ciekawość pochopna moją głowę
raczy odwrócić od azymutu, na którym popełniać będę dzień i aktywność fizyczną.
Znów będę ideą, obrazem, niemożliwością namalowaną w innej duszy, tym księciem
na koniu, lecz o Boże!… na koniu?! To niebezpieczne, bo spaść można, bo koń nie
pasuje do perfum, ani krawata, a poza tym jednoosobowy, więc i dobroć ciężko na
niego upchnąć obok, że o szoferze nie wspomnę, więc – nie! Koń nie, książę? –
proszę uprzejmie, lecz bez tych bzdur z metalową czapką w pomieszczeniach
zamkniętych i z tym całowaniem dłoni, kolan, stóp czy co tam książęta mają
całowane przy każdokrotnych widzeniach z poddaństwem.
A ja chcę wypić rozcieńczone piwo z niedomytego kufla –
na stojąco, pod murem, pójść za potrzebą pod drzewo dwa kroki od chrzęszczącego
śmiechu i pośród wulgarności spontanicznej opryskać moczem czubki butów, żeby
przestały razić odbiciem promieni słonecznych. Wziąć w rękę kawał mięsa
niedopieczony, albo na wpół spalony i pożreć, a tłuszcz niech sobie kapie gdzie
bądź, bo wyliżę ile dam radę, kiedy reszta wsiąkać będzie w idealny krawat,
czy kaszmirowe delikatności. Plunąć, żeby sprawdzić skąd wieje wiatr i położyć
się pod krzakiem głogowym, kolczastym bardzo i buty zdjąć i zasnąć na trawie
zakurzonej, niecywilizowanej, pachnącej brakiem zainteresowania ludzkości. Może
wreszcie… poczuję, jak pachnie moja skóra, kiedy jej na to pozwolić. Może bosą
stopą dotknę ziemi. Dotknę życia.
piątek, 19 stycznia 2018
Monolog z bombą.
Że
nie rozumiem, to jasne – faceci mają chyba wbudowane to niezrozumienie
żeńskiego świata i priorytetów w nim obowiązujących. Sam często mniemam, że
nawet kobiety czują się dość niepewnie we własnym światku i pod agresją kryją
brak zdecydowania, wizji, pomysłu, czy inicjatywy. Patrzysz na mnie, a oczy
przyjmują formę figur geometrycznych obrazujących ideał zdumienia. Ale zaczekaj
jeszcze momencik, zanim zaczniesz mówić i słowotokiem przesłonisz istotności,
własne słabości i te wszystkie niedokończone wątki snujące się po historii od
przedwczoraj, do następnego stulecia. Poczekaj proszę. Zrobię herbaty.
Wiesz?
Jeśli nie stać cię na wysłuchanie odpowiedzi, to może lepiej nie pytaj. Pomyśl
chwilę, zanim usta otworzysz, aby wygłosić komunikat spięty znakiem zapytania, bo
odpowiedź może cię obezwładnić, posadzić na dupie z otwartą gębą i skarcić
słowami, których oficjalnie wolisz nie znać, chociaż przecież znasz – poznaję
patrząc na twoją minę obecną. Może kojarzysz słowa stojące dramatycznie blisko
rzeczywistości, do której starasz się nie przyznawać pośród obcych, a i samej
sobie w oczy nie zaglądasz skrupulatnie, gdy próbujesz temat ominąć, zasypać
mirażami, albo własnym wdziękiem. Kręcę głową z niedowierzaniem i chcę wręcz
zapytać, jak daleko jesteś się w stanie posunąć, aby meritum zeszło na plan
dalszy.
Uczyłem
samego siebie, aby nie interesować się sprawami, o których nie lubię rozmawiać
przed prywatnym lustrem, dlatego ja nie zapytam, jeśli mnie nie sprowokujesz.
Chyba, że bardzo tego chcesz, wtedy mów – postaram się wysłuchać, powstrzymując
emocje w kagańcu i na krótkiej smyczy trzymanej żelazną ręką. Chciałem
powiedzieć „dziękuję”, że znalazłaś w sobie odwagę i zaufanie do mnie, bo
temat zbyt blisko ociera się o twoją bezbronność i uczucia, ale nie powiem
tego, bo to już mogłoby stać się natręctwem. Posłucham, jeżeli zechcesz mi
opowiedzieć. I nie skażę ciebie na chłostę, lincz, czy inne publiczne szykany
tylko dlatego, że masz odwagę na myśli niepokorne, zbyt czarne, żeby w jasnych
słowach dało się je wysłowić. Bądź wulgarna i dosadna. Prawdziwa. I siecz
słowami, jakby to bicz w rękach sadysty kręcił kolejne krwawe ciosy do utraty
sił w mięśniach. Pluj, drap, płacz – wszystko, czego ci trzeba, żeby urodzić
czarne marzenia, żeby nierealność ubrała buty codzienne i stała się
powszedniością wysłowioną. Niegrzeczną i stojącą okrakiem nad każdym z
możliwych kodeksów. W końcu to tylko słowa, które nie muszą ubierać się w
czasowniki obarczone trybem dokonanym.
Dobrze
już – posłucham, pomimo łez i przekleństw, pomimo nerwów, z których upleść
można hol kontenerowca i ciągać go przez kanał panamski, czy gdzie sobie
życzyłby armator. Jeśli tylko zechcesz mówić, to jestem obok i przetrzymam
sztorm ekspresji i monsuny emocji. Będę milczał, jak milczałby konfesjonał z
cedrowego drewna, który nie zdążył się rozgrzać życiem zaklętym w sutannę, jak
pełna szklanka wody stojąca na parapecie pośrodku lata i roślin wyciągających
do niej swoje drżące z pragnienia liście. Stanę się uchem poduszki, w którą
wlewasz łzy, ilekroć świat staje się tak niepokojąco obojętny na twoje potrzeby,
albo dotyka cię intensywniej, niż jesteś gotowa pozwolić mu na to. Mogę stać się zastępczo twoją przyjaciółką, co w dalekiej Australii boryka się z kurzem
czerwieniejącym na lakierowanych meblach i czasu nie miała żeby wysłuchać
właśnie dziś, kiedy się stało.
No
właśnie – nie wiem co, ale się stało, bo tylu emocji nie da się upakować we
własnym gabarycie bez przyczyny. Telefon milczy tak beznadziejnie, że chyba też
jest męską wersją instrumentu, więc zlicza te cholerne sekundy, impulsy,
cyferki, a kiedy trzeba przytulić, to tylko burknie, że mu bateria osłabła i to
jego trzeba dopieścić. Telewizor powiela bzdury w kolorach nieznanych naturze i
dialogi idealne na wydepilowanych starannie nogach i kieckach po osiem tysięcy
sztuka. Patrzę, jak rozglądasz się za butelką, żeby rozcieńczyć te emocje, albo
zakonserwować, ale wino? Ono już rozcieńczone, zbyt łzawe, mdłe, a tu trzeba
szoku. Wódki wzmocnionej, albo zgoła spirytusu. Haust głęboki poparty słowem
soczystym, siarczystym jak policzek mrozem malowany na Szpicbergenie zimą. Nie
ma. Oczywiście nie ma i ja już wiem, że zbłądziłem, bo powinienem – kto jak
kto, ale ja – powinienem.
Wiedzieć
muszę instynktownie, że w barku wódka jest obowiązkiem, kiedy staje się poszukiwanym
artykułem, więc błyskawicznie kurtkę wdziewam na plecy i bez słowa jednego drzwi
szeptem zamykam, żeby pobiec w bezkres monopolu. Nie jedną, ale trzy – różne,
bo skąd mam wiedzieć, czy trafię w apetyt, potrzeby i okoliczność. Targam
bulgoczące zakupy, a w domu podejrzewam bulgoczącą kobietę, która powie, albo
wybuchnie. A ja nie mam kamizelki kuloodpornej, nie mam ogniotrwałej ściany,
ani nawet zatyczek do uszu. Za to mam flaszki stężone, w trzech kolorach, jakby
to była kaleka tęcza spierzchnięta od wiatru. Dopiero teraz dostrzegam, że boso
wybiegłem z domu, że skarpety piją mróz wprost z chodnika. Dobrze, że będzie
się czym rozgrzać i że niedaleko już.
Wszedłem
na palcach, żeby nie zainicjować tykania zegara… a bomba… Powiem to, jak tylko zmielę
w ustach chwasty, bo mi oddech się skończył z wrażenia – bomba spała w fotelu.
Rozmazany makijaż, ledwie rozpięty płaszcz, jeszcze szalik wisi na szyi, a buty
wbijają się w stojący na ławie talerz herbatników obcasami ze dwanaście
centymetrów najmarniej. Herbata drży niepokojąco w szklance, bo łyżeczka już
zdążyła popełnić samobójstwo i tylko gruby dywan ją uratował przed zagładą.
Subskrybuj:
Posty (Atom)