środa, 31 stycznia 2018

Sterem i okrętem.

Na samym dnie galerii handlowej - market spożywczy, a w nim terrorysta podstarzały i troszkę zaniedbany. Rozgląda się nerwowo dookoła, czy młode kasjerki, albo ochrona na rencie skwapliwie kuponem odcinanej każdego miesiąca nie kontroluje jego operacji pośród owoców i warzyw. A on… na lewą dłoń nawijał pięściarską rękawicę z woreczków jednorazowych, jakby wełnę w kłębki zwijał. Śmiałem się serdecznie, bo przecież mógł schować w mgnieniu oka cały motek worków do kieszeni kurtki, a nie wygłupiać się w przewijanie nieskończonej rolki poliuretanowej. Śmiałem się tak wyraźnie, że inny staruszek po trzykroć szukał na mojej orbicie powodów sprawiających mi tę żywiołową radość, ale nie odnalazł. Nie pomogłem mu (być może złośliwie), lecz szedłem dalej napędzony ową radością. Jakaś pani młodziutka i kruchutka szła zbyt wolno, żebym jej nie wyprzedził, co uczyniłem mimochodem, a przecież miała za duże okulary i w szkielecie zbyt masywnym na tak drobne ciało. Ktoś nad dymiącym talerzem makaronu udawał, że pilnie pracuje, tłustymi paluchami bębniąc w klawiaturę laptopa, inny gazetą podzielił przestrzeń i odciął się od talerza gulaszu, żeby  ów stężał odrobinę. A potem, to już zupełnie rozrzutnie śmiałem się do ludzi, bo wiosna we mnie kwitła bezpodstawnie, bez żadnego usprawiedliwienia, czy choćby poszlaki dowolnie naciąganej. Starsza pani w kapeluszu grała romanse na akordeon (zabytkowa guzikówka, nie byle co z dyskontu) i smutne było bardzo, że to ona była najbardziej wzruszona, bo otoczenie przeżuwało plastik z Mc Donalda, albo dzieliło się beznadzieją za pośrednictwem telefonów komórkowych. Kolarz w pomarańczowym odblasku dotrzymywał tempa samochodom, a twarz ukrył za anty-smogową maską w tak ostrej żółci, że niektórzy spośród kierowców ściągali nogę z gazu podejrzewając sygnalizację nieprzychylną. Schowałem się w tej codzienności i dobrze było mi z anonimowością, z brakiem zauważenia, z nieistotnością, kiedy słońce zaczęło liczyć granitowe kosteczki poukładane w liście miłorzębu ogonkami wskazujące drogę do ratusza. Poeta zieleniał monotonnie, jak czyni to od dawna, więc nikogo nie zaintrygował nawet. Kwiaciarki traciły głos na przeciągu tkwiąc bezustannie. Ja ciąłem Miasto trawersem bezładnym i chaotycznym podglądając mozół żurawi nim nowy gabaryt znów ukradnie fragment widnokręgu. Patrzyłem dookólnie, niespiesznie, bo przecież sam dla siebie byłem uzasadnieniem.

Dylematy mimowolne.

Chyba przegapiłem coś, bo właśnie sobie uświadomiłem, że młode kobiety mają nogi z jakiejś innej galaktyki – takie nadmiarowe wertykalnie, a horyzontalnie ubogie. Na dodatek (co na ogół zimową porą udaje się zaobserwować) potrafią owe nogi zapleść w niemożliwy warkocz. Jakby miały gumowe kości i stawy o skręcie 360 stopni. Łapię się (w poszukiwaniu sensacji - przyłapuję się) na tym, że twarzy już nie widzę, tylko notuję w głowie rozstaw stóp i próbuję wyobrazić sobie siebie w podobnej choreografii – to nawet możliwe jest – wymaga tylko pomocy zdolnego ortopedy, szyn, kilometra bandaży i worka gipsu. Nic więcej, jeśli nie liczyć mojego samozaparcia. Wiosna uderza mnie w twarz wilgocią. Patrzę na kobietę karmiącą gołębie pośród wysprzątanego dopiero co klepiska i myślę, że chętniej je karmi niż ludzi, których zna równie pobieżnie, jak to stado tubylcze. Oni też pojawiają się cyklicznie w kubaturze śmietników szukając śniadania, ale jeszcze nie widziałem, żeby wyjadali ptakom z misek, albo wprost z klepiska. Znowu myślę. Niedobrze. Coś z tym zrobić trzeba – może spacer? Może opowiadanie z dna myśli? Niebo podarte na strzępy chmur od czasu do czasu uśmiecha się słońcem, jakby mruczało – zrób to, nie myśl… Ale co?

wtorek, 30 stycznia 2018

Jutro niedopowiedziane.


Poszedłem, bo chodzić lubię, nawet wtedy, kiedy celu jakoś specjalnie jasno nie widzę. Poszedłem, choć zima nieudana, mokra i balansuje wokół zera nie mogąc się zdecydować, czy zapaść na wieczną zmarzlinę, czy pozwolić naturze oszaleć i powołać do życia przebiśniegi, krokusy i fiołki. Szczerze mówiąc miałem pewne obawy i wierzyć tej naturze przestałem, bo nawąchała się jak głupia do pełna wszystkiego, co ludzie potrafili wymyślić i wysłać w kosmos z luf półkilometrowych kominów, albo luzem nawet z własnych wydechów. A ludzie karmią się teraz tak syntetycznie, że globalne ocieplenie mogą własnym potem zrealizować bez trudu – wystarczy klimatyzację wyłączyć na tydzień i po sprawie – burze i wybuchy jak na słońcu gwarantowane, a księżyc zamiast biegać w żółcieniach, spłoni się niczym dziewica wobec słów bezkompromisowych i wulgarnych i toczyć będzie walec nocy przed sobą w kolorach kardynalskich.

Ciekawość (z tych bezinteresownych, bo jaki mieć mogę interes, kiedy niezależnie ode mnie rzeczy się dzieją) popchnęła mnie na spacer. Jako, że z raczej prymitywnych egzemplarzy pochodzę, na dodatek skażonych historią, to wiedziałem, że wracanie jest procesem żmudnym i bardzo często bolesnym, więc na drogę koniecznie trzeba zabrać „zestaw przetrwania”, czyli napoje, bo bez żarcia, to radził sobie z bożą pomocą Mojżesz, a i obecnie połowa kobiecości zapadła na chroniczne niedożywienie i żre trawnik, wydzielając sobie porcje zbyt małe nawet dla chudej kozy. A jakoś żyją. Więc sklep marki monopol, sześciopak tzw „granatów”, czyli piwa w konserwie (bo psuje się dopiero po mniej więcej pięciuset latach ze względu na zawartości zaszyfrowane pod kodem literowo-cyfrowym) i poszedłem.

Ręce w kieszeniach, plecak z granatami, zima wiosną śmierdząca na kilometr, gasnące widzenia geometryczne, sukcesywnie uzupełniane naturą. Jakieś drzewa, chwasty zeszłoroczne smętnie kołyszące się w sierocej chorobie, lecz tylko pozornie, bo w każdym drgnięciu sypią na ziemię ziarno, nasienie przyszłej ekspansji. Szedłem szukając barw żywych, bo martwej, śpiącej natury miałem w sobie powyżej progu ciekawości. Szukałem nowalijek, rzodkiewek rosnących na rzecznym wale, kwitnących, żarłocznych muchołówek, zawilców i kaczeńców, a słońce sprzątało moją ścieżkę z szarych gołoborzy zastygłych, błotnych kałuż. Zupełnie, jakby chciało do mnie rzec:

- Poszukam z Tobą cienia, któremu zawsze z Tobą po drodze będzie i zostanie nawet wtedy, kiedy wszyscy inni uciekną.

A ja głupi się ucieszyłem. Że jest ktoś, kto nie tylko do mnie mówi, ale gotów jest zostać, chociaż niezgrabiaszem jestem i nie do końca udanym osobnikiem. Nie oczekiwałem takiej wyrozumiałości i tak wielkiej cierpliwości, żeby pomimo niedoskonałości cokolwiek trwać przy mnie mogło i malować na mnie obrazy pachnące latem. Słońce próbowało mnie powstrzymać i opierało się o klatkę piersiową usiłując zapobiec kolejnym krokom, w oczy strzelało mi jadem żółtej, jadowitej posoki, po której łzy mi ciekły i szedłem spłakany jak przedszkolak, któremu lizak upadł tak niefortunnie, że nikt absolutnie nie chciał się po niego schylić. Szedłem ślepcem. Pod prąd cudzych myśli, jakbym był maszyną nakręconą do oporu i musiał wystrzelać się z tych kroków niepotrzebnych, pechowych, niedookreślonych niczym.

Rzeka łaskawie zakręciła, a wał wraz z nią, przez co słońce pchało mnie w lewe ramię i tylko jedno oko wierciło laserem strumienia ostrzeżeń. Szedłem wciąż, bo nie nasyciłem się jeszcze drogą, nie zakwasiłem mięśni niosących mój brak istotności tam, skąd rzeka wpraszała się w miasta progi, chociaż to ona pierwsza tu była, a ludzie zaczęli rozpychać się o wiele później, strofując rzekę i ubierając ją w kagańce granitowych portali. Szedłem z myślami tak głęboko schowanymi, że nie było ich widać na zewnątrz, jakbym chodzącą bezmyślnością był, golemem, pomnikiem z brązu ożywionym siłą ludziom nieznaną. Wiatr sprzyjał rzece i pchał wody w kierunku morza i w moje oczy, które chyba stały się wrogiem owego spaceru, bo skoro słońce i wiatr wespół postanowiły mnie oślepić, to jak ja – nieborak miałem sobie poradzić z takim bezkresem?

Szedłem na wpół ślepy słuchając, czy żwir pod stopami wciąż chrzęści ścieżką, czy już zaplątałem się w szuwar, w chwasty i gnić zaczynające trawy zeszłoroczne. Ktoś mnie sklął, bo rowerem jadąc miał dylematy na wąskiej drodze, ale ja go tylko słyszałem nie widząc absolutnie. On, z wiatrem i na kołach, a naprzeciw ja ślepy, zatopiony we własnej głowie. Koniec wiązanki rozpłynął się w domysłach, bo jechał szybko i może wystarczy mu żywiołu, żeby na tej klątwie do domu aż zajechał nie łajając już nikogo więcej po drodze. Szukałem fiołków bezwzroczem, domysłem, niepewnością, a słońce wciąż mówiło mi nie, nie patrz nawet. Zostań, albo wróć, wiatr też chciał być moim ręcznikiem kąpielowym, który na plecy najchętniej się narzuca, a połami okrywa awers kadłuba. Chciał, lecz ja nie chciałem zawracać, bo mi do tam spieszno, gdzie nikt na mnie nie czeka i nic pewnego powiedzieć się nie da.

Kroki pod prąd stawiane więcej wymagały samozaparcia, ale kiedy zmysłów brak, to chociaż poczucie kierunku we mnie i przekora pchały mnie wbrew żywiołom. Pierzasta chmurka zlitowała się na chwilę wystarczająco długą, żebym odzyskał barwy w oczach i mógł spojrzeć, dokąd mnie zaniosło. W stronę rzeki płynął jakiś rów zarośnięty, a nad jego brzegiem płakały wierzby. Miały powody, bo przeszły wiatr nieuczesany powalił jedną tak, że mostem butwiała nad rowem, chociaż do życia wyciągała ramiona wzdłuż całego, na wpół martwego korpusu. A obok, na połamanym pniu grasował człowiek. Jakby ślepotą obdarzony dotykał tego pnia szorstkiego, spękanego i szpilkami ostrych igieł skarżącego się pod niebiosa. Dotykał drzewa, jakby lekarzem od drzew był, ale nie. Bo kiedy znalazł, czego szukał, to szarpnął mocno wbijając palce drzewu pod skórę i obdarł je z niej. Patrzył na strzęp skóry i na stos wcześniej wyszarpanych rzucił, a ręce powróciły do tej pieszczoty tak brutalnie finalizowanej.

Zauważył mnie w końcu, bo na tym wale stałem jak martwa lipa o jasnym drewnie, miękkim i ciepłym od samego zauważenia. Pomachał ręką, że widzi i że nie potrzebuje pomocy, ale towarzystwem nie pogardzi. Podszedłem, bo przecież wszystko jedno, gdzie tych fiołków w styczniu będę szukał i usiedliśmy na pniu zwalonym pośród zbielałych, martwych traw czesanych wiatrem. Wyjąłem z plecaka dwie puszki, bo to pozwala na elastyczność kontaktu i gawędę dłuższą niż zdawkowe uwagi o klimacie. Pokazałem palcem na stos kory i zanim słowa we mnie wezbrały za gestem, to mi odpowiedział najlepiej, jak potrafił. Wziął w rękę pierwszy z brzegu, ułamał, jakby chleb przełamywał i resztę odłożył zostawiając pajdę w dłoni. Wyciągnął z kieszeni kozik i wprawnymi ruchami, jakby kartofle obierał oskrobał z nadmiaru wyschniętego, pokruszonego materiału, aż doskrobał się do brunatnej, zwartej masy poprzecinanej żyłami warstw, jakby to był agat, albo jaspis. Patrzył na mnie i niemal od niechcenia strugał zerkając z rzadka na ów kawalątek kory, bo zajęty był mną. Zupełnie, jakby wąchał moją twarz, wrażenie głodu, lizania, dotyku nie chciało mnie opuścić, aż chyba speszyłem się pod tym wielozmysłowym dotykiem.

Patrzyłem na plecak odpoczywający w trawie przed drogą powrotną jeszcze nie zapłodniony plonem, na filcowy kapelusz z szerokim rondem o barwie nieokreślonej, przysypanej przeszłościami tak wieloma, że początków jego istnienia można było się tylko domyślać. Człowiek mruczał coś do siebie i tego kawałka kory, jednak życzliwie i bez cienia ironii, czy złych myśli. Pogodzony z kształtem, z pęknięciem biegnącym wzdłuż, z łzą żywicy cieknącej brzegiem, bo dłońmi ogrzał strzęp – miał w sobie tak wiele zgody na zastane, że milczałem sycąc się widokiem spełnionego człowieka. Nie potrzebował nic i nic nie wymagał. Brał, co w rękę wpadło, ale bez grymasu, kiedy okazywało się, że jest inne od spodziewanego. Może nie spodziewał się niczego. Może miał w sobie tak wiele wyobraźni, że we wszystkim znaleźć potrafił wartość.

Siedziałem jakby zdjął ze mnie każde napięcie i nerwy uziemił, a on patrzył na mnie, a w dłoni to jabłko obierał z nadmiaru materiału. Gdyby to glina była – powiedziałbym, że lepił mnie z niej, posługując się sprzężeniem wzroku i czucia, ale to kory kawalątek był, niewyszukany, lecz przypadkowy, spękany, żywiczny, kruchy. Okruchy spadały mu na kolana i malowały mapę nieistniejących światów, wiatr szukał w nich życia, albo grał nimi w pchełki, czy wręcz w samotnika.

Chłop był zarośnięty, brodaty niedbale i z wąsem hodowanym od lat, który pobielał od wiatru i słońca i dwoma skrzydłami okalał policzki prześlizgując się wiatrom przez palce. We włosach miał strzępki mchu, resztki kory, pajęczynę, a może sierść psią, choć psa nie było widać nigdzie wokół. I ta postura, której i budda mógł pozazdrościć, a krawcom spokój święty odbierająca. Zapewne z tego powodu chodził w dresie i swetrze tak niemiłosiernie powyciąganym, że pasować mógł równie dobrze na jeden z księżyców Saturna, jak i parowóz z muzealnej bocznicy. Butom z wyglądu niewiele brakowało do tych kawałków kory w suchej trawie leżących. Twarz… – tak spokojnej twarzy nie spotyka się co dzień. W ogóle nie spotyka się ludzi o takich twarzach, bo na niej wyrzeźbiona w zmarszczkach została zgoda na kosmos, na chaos, na niepojęte i niezrozumiałe, a nawet na niesprawiedliwe, czy krzywdzące pozornie.

Nikt w życiu mnie tak nie wylizał wzrokiem, nikt tak głęboko nosa we mnie nie wcisnął, jak ten chłop przepocony, poplamiony światem wolnym od cywilizacji. A ja nawet nie wiem, czy mówić potrafił, bo jednego słowa nie powiedział do mnie, a ja do niego nie miałem co powiedzieć i tylko piwem poczęstować mogłem, bo szczęśliwie miałem przy sobie. Wziął i drugie i trzeciemu również nie przeciwstawiał się, lecz kiedy trzecie zabierał z mojej dłoni przytrzymał mi rękę i wyjąwszy z niej puszkę włożył kawałek kory. Ciepły, pulsujący jego tętnem, rytmem idealnie do świata dopasowanym. Wcisnął mi w dłoń i moje palce zacisnął na kory kawałku, jakby to miał być talizman na dobrą przyszłość, amulet na życie beztroskie. Czułem ciepło jego dłoni spływające z kory wciąż drżącej od ostatniego szlifu, czułem zmarszczki kory i życie w szramie spękania. A on… patrzył na mnie ze spokojem wykluczającym pytania, wykluczającym wątpliwości i niepewność. Potrząsnął moją dłonią i widziałem po jego twarzy, że był zadowolony ze swojego dzieła. Może nawet ze mnie? Że powstrzymałem w sobie każde „dlaczego” i „po co”?

Postawił puszkę w trawie i zaczął plecak pakować, jakby już mnie nie było, jakby o mnie zapomniał. A ja, przeźroczysty, cichy i z ręką pełną kory o kształcie nieodgadnionym, lecz ciepłym dłońmi spełnionego człowieka… poszedłem. Wróciłem na wał i pozwoliłem wiatrowi popchnąć mnie w stronę codzienności. W prozaiczność powtarzalną, w dzisiaj. Lekki już plecak nadymał się, że musiałem go poskromić, a sam szedłem cichy. Potrafiłbym? Cieszyć się tak, jak on się cieszył? Znaleźć w sobie zgodę na dzisiaj? Każde dzisiaj, jakie przyjść może, lub nie?

Za trudne pytanie. Zbyt wiele we mnie niepewności, żeby zaryzykować, zamknąć oczy i zęby zacisnąć i powiedzieć światu – idę do ciebie – cieszmy się wzajem! Wracam do domu, a wiatr zaciera ślady, żebym nie trafił więcej w tę okolicę, gdzie dylematy drążą w moim sumieniu dziury, których nie da się zatkać palcem, czy sękiem. Otwieram dłoń gnany ciekawością, a wiatr kradnie mi ciepło drewna. Kradnie mi smak i zapach zostawiony dla mnie. Ze wszystkich zmysłów okradł mnie wiatr, a w dłoni trzymam nieokreśloność, której zrozumieć nie potrafię. I nie muszę rozumieć, bo wystarczy mi czucie. Trzymam obietnicę zrozumienia. Gdy czas przyjdzie – zrozumiem, gdy odczytam przekaz, który we mnie jest zapisany, a kora draśnięta scyzorykiem ma tylko pomóc – ma dopełnić zmysły. Chowam w kieszeń na piersiach i wzdycham westchnięciem, w którym splatają się marzenia i nadzieje. Wiatr pstryczka w ucho mi daje i uczy niecierpliwości, namiętności i stara się jak potrafi, żebym zapomniał, bo to już historia…

Może ma rację, ale ja mam kawałek kory, który czeka na odcyfrowanie i pamięć niedoskonałą, w której pływa obraz rzeźbiarza posiadającego w sobie więcej odpowiedzi, niż ja pytań. A ty? Jeśli chcesz pytać, to pytaj – nie odpowiem, bo nie potrafię. Mogę udawać, mogę próbować, ale to bez znaczenia – pytaj, jeśli chcesz, żebym skłamał. 

poniedziałek, 29 stycznia 2018

Na wieczność.

Nie chciałem ciebie spotkać. Wcale nie chciałem, ale przecież, kiedy cię zobaczyłem i zobaczyłem ich, a potem zobaczyłem twoje oczy… nie potrafiłem zmusić się do obojętności, do braku zauważenia. Bałem się, nawet bardzo, bo oni… wiesz… nie wchodzi się między walczące koguty, kiedy ich łup o krok. A ja musiałem wejść i złapać cię za rękę i zabrać im sprzed nosa ciebie, pijaną, rozmazaną, porozpinaną do granic wulgarności, w której co śmielsi już zaczynali poszukiwać skarbów i spełnienia nie bacząc na otoczenie.

Wzrok miałaś doskonale nieobecny, uporczywie przeszukujący krawędzie kosmosu zbyt odległe nawet dla światła, wilgotnym wzrokiem malowałaś nadzieję na twarzach spoconych pożądaniem i wódką. Twoja bluzka miała rozpięte o trzy guziki za wiele, przez co piersi nie były już domysłem skrytym za półprzeźroczystością czerni, lecz faktem oddychającym powietrzem przesyconym cudzymi emocjami i odkładającymi się wilgocią bezpośrednio na nich. Usta, równie nieobecne, miałaś rozchylone i dzielące porcje powietrza na drobne kęsy w drżeniu zbyt dyskretnym do zauważenia, szczególnie, że językiem sprawdzałaś, czy na wargach pozostał jeszcze smak wódki. Włosy dostosowały się do twojego wyglądu i zwiedzały najbliższą okolicę bez skrępowania i jakiegokolwiek porządku.

Muzyka, zbyt głośna, żeby w niej można było odszukać wołanie o pomoc, uderzała zmysły stłumione alkoholem i mobilizowała do coraz śmielszych poczynań. Patrzyłem na dłonie pojawiające się coraz śmielej na twoich udach, pośladkach, biodrach – jak macki ośmiornicy, jak głód natury, która dostrzegła jedzenie i nie pozwoli się mu zmarnować i zgnić zanim nie zostanie wielokrotnie strawione przez wszystkich chętnych.

Wyciągnąłem rękę w ten gąszcz pożądania i błagam – nie proś, abym własne słowa powtórzył, bo tego nie zrobię. Niech ci wystarczy, że musiałem mówić słowa im zrozumiałe, żebym zyskał pięć sekund na wyszarpnięcie cię z kręgu wyprężonych członków i pokazał im plecy. W umysłach opanowanych przez wódkę procesy myślowe biegną wolniej i większymi meandrami, więc się udało. Parę „pieszczotliwych” kopniaków, wiązanki tak soczyste, że nawet wodne lilie nie dysponują zbliżoną wilgotnością i już. Koszula nie wytrzymała naporu zaciskającej się pięści i pękła kiedy się odwracałem, a groszki guzików rozsypały się po chodniku. Jeśli chcesz, to pójdziemy tam jutro-pojutrze i pośmiejemy się z nich. Pewnie jeszcze będą tam gdzieś leżały. Dobrze, że tylko one.

Taksówkarz usiłował protestować widząc, jak łamiesz obcasy szpilek, kiedy ciągnąłem cię z determinacją boleśnie w zębach zaciśniętą, ale kiedy zobaczył mój wzrok poddał się i zmiękł. Nie pozwoliłbym mu nas zostawić na łaskę tej tłuszczy. Wygryzłbym mu krtań, albo wątrobę. Chichotałaś. Tak strasznie głupio chichotałaś, zanosząc się śmiechem, w oddechu pociętym skurczami przepony, że chciałem zamknąć ci usta ręką, bo ów kierowca znowu zaczął ze strachem spoglądać w lusterko. A chociaż napiwek dostał większy, niż wartość kursu, to przecież nie odmówił sobie na odjezdne paru przaśnych epitetów w naszą stronę.

A teraz stoisz oparta o moją ścianę, spocona, śmierdząca, nieobecna. Patrzysz wzorkiem, przy którym martwa natura wydaje się okazem zdrowia. Stoisz i palisz papierosa za papierosem, a niedopałki wdeptujesz w mój dywan. Patrzę na ciebie i klnę samego siebie za moją własną głupotę, bo mogłem ci je zabrać, a teraz już się nie da, bo paczka w zaciśniętych dłoniach uzbrojonych w szpony krwią chyba zabarwione tak intensywną czerwienią świecące. Stoisz bosa, bo w drzwiach machnęłaś nogami, strącając z nich połamane buty. Szukam na twojej twarzy cienia bólu, kiedy piętą gasisz kolejny niedopałek. Rajstopy wciąż bogatsze w stada czarnych dziur… znowu się śmiejesz ochrypłym głosem i o wódkę prosisz… dziwne – prosisz, a nie wykrzykujesz pijanych poleceń…

Więc zrozumiałaś już? Wróciłaś wystarczająco, żeby skojarzyć ostatnią godzinę? Tak! Widzę to niestety. Zrozumiałaś i ze strachu nie wytrzymał pęcherz. Rajstopy intensywnie nabierają wilgoci i sprowadzają ją poprzez poparzone stopy w otchłań dywanu – i tak już na straty, więc wzruszam ramionami, a wilgoć zaczyna opuszczać cię również oczami. Nadal nieruchomymi i odległymi, ale łzy rzeźbią drogę w dół pośród resztek makijażu i płyną brodą, aż pod wpływem drżenia i szlochu odrywają się i toną gdzieś w staniku, bo bluzkę wciąż masz rozpiętą ponad każde pojęcie braku pruderii. Znowu prosisz mnie szeptem o wódkę, ale nie mam nic mocniejszego, a nawet gdyby, to i tak nie dostałabyś dzisiaj. Ściana za twoimi plecami powinna już się pochylić, tak mocno się w nią wtulasz, a kiedy powiedziałem, żebyś się wreszcie rozebrała i umyła, to wyglądałaś jak koncentrat przerażenia. Unieruchomiony, trzymany w pionie ścianą, płaczący i bezradny.

 Przyniosłem mokry ręcznik i szlafrok gruby, żebyś się chociaż tak otarła z tego wieczora nim spać cię położę, a ty szorowałaś ciało, jakbyś chciała zedrzeć skórę do kości. Wyszedłem do kuchni, żebyś nie patrzyła już na mnie ze strachem zaszczutego zwierzątka, żebyś poczuła zapach normalności, oazę, chwilę w której świat potrafi być normalny. Słyszałem z kuchni twój płacz zanoszący się spazmami, a kiedy wróciłem z kawy filiżanką spałaś na kanapie kocem szorstkim przykryta i tym szlafrokiem zaciśniętym kurczowo w dłoniach, jakby miał cię chronić noc całą, albo i całe życie. Ciało nadal drżało przerażeniem, ale spało. Pijane, zmaltretowane nie tylko wyobraźnią. Jutro wstanie innym ciałem, niż to, które wstawało dzisiaj. Już na zawsze. Majtki zasikane strachem nadal drżały na dywanie, pośród niedopałków i połamanych butów – tego obrazu również zapomnieć się nie da.

sobota, 27 stycznia 2018

Żywe wspomnienie.

Pamiętasz, jak próbowałem cię poznać? Jak cię prosiłem, żebyś opowiedziała mi o sobie, jaką byłaś, kiedy jeszcze nie znaliśmy się zupełnie? Przyszedłem po ciebie i trzymając się za ręce poszliśmy miastem na spacer wystarczająco długi i żadnych ograniczeń nie niosący, w ciepły wieczór, który rozkładał niespiesznie tutejszy kurz po mroczniejących zakamarkach. Podglądaliśmy rzekę, która flirtowała z miejskim oświetleniem rozpraszając je na drobne skrzące się koraliki i śmiała się miliardem łez, kiedy sodowe światło bezskutecznie chciało utopić się w nurcie. Siedliśmy na ławce, a nasze cienie lizały powierzchnię łapczywie tak, że aż wysp drugiego brzegu dotykały i pasły się na trawiastych skarpach.

Patrzyłem w twoją twarz spopieloną wieczorem i w oczy rozświetlone rzecznymi iskrami. Kim byłaś, zanim się spotkaliśmy? Jakimi ścieżkami dorastać ci przyszło, czym życie cię obdarowało, a co zabrało bezpowrotnie. Miałem czas i wielki głód w sobie, żeby poznać najdrobniejsze blizny na twoim ciele płowiejące, westchnienia niespełnione i tragedie w zmarszczkach na czole wymalowanych. Chciałem zobaczyć, jak tańczysz swoje marzenia spełnione i dziecka śmiechem rozbrajasz wojenne zapędy otoczenia. Dłonie pociły się z niecierpliwości, a pytania kłębiły się jak mrówki wokół porzuconej kostki cukru. Patrzyłem, jak zmierzch zabiera mi twoją twarz i unosi ją w intymność niemal doskonałą i tylko twoje oczy trzymały się cierpliwie mojego istnienia.

Westchnęłaś pośród bezbarwnego świata i dłoń zanurzyłaś miękko w moje włosy. A później milczeliśmy, bo ja już nic powiedzieć nie chciałem, żeby nie przeszkadzać, a ty wędrowałaś pamięcią szukając gruntu, na którym można było opowiedzieć życie. Milczałaś bardzo długo. Sądziłem, że zasnęłaś, albo łzy wzruszenia odebrały ci głos, więc dotknąłem twojej twarzy. Suchej, ciepłej i łaskoczącej moje opuszki rzęsami mrugającymi pospiesznie, kiedy palce zbyt blisko oka się znalazły. Więc nie spałaś i nie płakałaś, a tylko droga zbyt daleka nie zakwitła opowieścią. Czas próbował nas popędzać i szarpał za rękawy pokazując, jak mijają nas dostojne kontury spóźnionych turystów, albo studenci tańczący niczym Zorba po pięknej katastrofie. A ty milczałaś jak idealna zaduma, która nawet powietrza do istnienia nie potrzebuje.

Spóźniony patrol z zawodową troską upewnił się, czy krzywda się nam nie dzieje na tej ławce zatkniętej nad brzegiem rzeki, jakiś nocny tramwaj okrył nas na moment żółtym pledem świateł, gdy kilka zadumanych sylwetek rozwoził po domach. Samotny pan parasolem chciał dla nas wystukać na bruku „deszczową piosenkę” i zupełnie nie przeszkadzało mu, że księżyc właśnie wystraszył swoim sierpem nawet najmniejsze chmury, żeby gwiazdy mogły podglądać miasto. Pan śmiechem poniósł piosenkę dalej, pod prąd rzeki, a jego sylwetka zgasła szybciej niż jego radość.

Zanurzyłaś się w siebie tak głęboko, że straciłem nadzieję na jakiekolwiek wspomnienie. A ty znienacka wstałaś z ławki i za rękę mnie złapałaś, żeby już wracać, bo czas dotknął w tobie bardzo czułego punktu i pokazał, jak nieodpowiedzialna jesteś, a później zawstydzał cię już nieustannie, wciąż ponaglając do powrotu. Poszliśmy. Jednak zanim zniknęłaś w wirze niespełnionych obowiązków schowałaś mi w ucho parę słów, których pewnie głośno nie miałaś odwagi powiedzieć:

- Wiesz o mnie tak dużo… Słowami więcej nie umiem opowiedzieć. Widziałeś sporo, bo moje ciało nie potrafi już wstydzić się ciebie. Poczułeś smak moich łez i kilka przekleństw gorących, gdy życie mnie jadem opluło. Nie umiem więcej, nie potrafię… ale… przyjdź po mnie na śniadanie w sobotę… pokażę ci moją przeszłość.

Przyszedłem oczywiście, bo mrok ciekawości nie był w stanie ugasić. Kiedy usiadłem przy stole… a ty przyniosłaś jakieś talerzyki i miseczki, a stół już pachniał cały wyrafinowanymi drobiazgami porozkładanymi po blacie ubranym w obrus… usiadłaś obok mnie i złapałaś mnie za rękę mocno tak, jakbyś się bała że ucieknę, albo zemdleję. Złapałaś mnie za rękę i patrzyłaś mi w oczy z napięciem i cichuteńko powiedziałaś z niepewnym uśmiechem:

- chciałeś…

I wtedy z kuchni wyszłaś ty, niosąc w dłoniach półmisek pełen kolorowych drobiazgów, ledwie dla mnie zauważalnych, bo usta wyschły mi po samo dno płuc. Ogłuchłem, oniemiałem i oczy mi rosły bez końca. Wyszłaś ty i lat miałaś naście, a w oczach zaufanie, jakie mieć można tylko wtedy, kiedy świat jeszcze nie pokazał swoich brudnych pazurów, kiedy podłość ludzka nie utopi radości w małostkowości i wredocie. Musiałem bardzo pociesznie wyglądać, bo obie zaczęłyście się ze mnie śmiać, tym samym śmiechem, a ja otwierałem i zamykałem usta, lecz nawet grama powietrza połknąć nie umiałem. A ty przytuliłaś siebie tak, jakbyś skarb tuliła, a skarb oddał podobną radością. Czułem się nieistotnością, wbity w zachwyt patrzyłem na ciebie w dwóch ciałach mieszkającą, nieznaną mi całkiem, a przecież bliską.

- jedzmy mamo, bo wystygnie, a to takie pyszne – młodzieńczym apetytem przerwałaś skostniałe milczenie i życiorys mi ruszył do przodu, zdumienie i zachwyt pozostawiając wytatuowane na mnie tak wyraźnie, że odbijało się nawet od ścian matowych. Podobno jadłem, podobno sztućców używałem, piłem i coś mówiłem, ale nie pamiętam ani jednego smaku, czy słowa. Tylko głowa krążyła od jednej do drugiej ciebie i w tym nienasyceniu, w zauroczeniu kompletnym zamieniałem się w zmysły.

Chyba się nie pogniewałaś, że to królewskie śniadanie przeszło pomimo mnie, omijając doznania, jednak obraz niespodziewany oszołomił mnie bez reszty. Patrzyłem jak kęs drobny do ust wkładasz, jak głową kiwasz, albo przechylasz kokieteryjnie głowę i kosmyk niesforny z czoła za ucho chowasz i sam już nie wiedziałem którą postacią się zachwycam. We wgłębieniu podbródka, w rąk zgięciu, w uśmiechu i błysku oka widziałem ciebie dzisiaj i wczoraj. Widziałem ciebie, na której charakter układa się delikatnie, powoli i bez przymusu, jak sama siebie ubierasz w wartości i pokazujesz sobie azymut, zupełnie, jakbyś własną parasolką była i piorunochronem.

A potem wyszliśmy na spacer, żebym ostygł, odzyskał siebie i zmysły własne, a ja… dwie ręce mając, obie tobie podałem i szliśmy – ty wczorajsza w podskokach radosnych, w pomysłach, których więcej niż kroków i szybciej domagających się spełnienia, albo chociaż uwagi, i ty dzisiejsza… patrzyłem w twoje oczy, które szczęściem się napełniły tak bardzo, że miałaś te oczy wilgotne i ukradkiem ocierałaś je, żebym nie widział ja, ani ta ty wczorajsza… Widziałem jak niepewność i strach pofrunęły hen, jak baloniki helem wypełnione i już nie wrócą nigdy. 

Wtedy… na ławce… ciemność zakryła twój strach… bałaś się? Cały wieczór poświęciłaś na podjęcie decyzji tak? Bałaś się, że…

piątek, 26 stycznia 2018

Mimochodem.

Na początek dygresja - nie ma wieży wystarczająco wysokiej, żeby objąć zauważeniem ziemię całą. Nawet słońce robi to na raty i odpoczywa co chwilkę. Dlatego postanowiłem nie przejmować się wielkością świata, tylko udać się w drobiazgi. No i oczywiście – spacer przez Miasto, choć dzisiaj krokiem sugerującym posiadanie celu. Trudno przeznaczyć na spacer dwie godziny i narzekać na brak widzeń – już prędzej na sklerozę, bo było ich więcej niż dwa. Spróbuję jakoś je poodtwarzać, żeby na zatracenie nie poszły, jednak w chronologię bawić się już absolutnie nie zamierzam.
Dresiarze schodzą na psy. Mijał mnie taki, z karkiem grubszym od mojego uda… a może i talii ( tu malutka dygresja nr 2 - faceci mają talię?)… W każdym razie był w towarzystwie ubożej wyposażonego kolegi, jednak obaj mienili się od logotypów firmowych pretensjonalnie porozsiewanych na odzieży. Pan Dres był uprzejmy otworzyć paszczę i z wyraźną dumą uraczył otoczenie komunikatem stanowiącym pełne zdanie! Na bogato! Sześć słów w jednym zdaniu i ani jednego wulgaryzmu! Ani jednego wykrzyknika, za to obcobrzmiące słowo składające się z trzech sylab wymówione płynniej niż wiązanka obcemu na dyskotece rzucona. Świat się kończy.
Mijałem kolejne budowy, bo Miasto zaprosiło tej zimy chyba wszystkie dostępne w kraju żurawie i kask staje się najpopularniejszym nakryciem głowy (kolejna dygresja – młode panie ekstrawagancko zakładają kaszkiety). Patrzyłem na ekskluzywne „apartamenty”, których okna świeżo wstawione patrzyły jeszcze martwo na kominy elektrociepłowni wypluwające cumulusy tłuste od ciepłej treści, patrzyłem na budowę wstydliwie chowającą się za pozostawioną, pojedynczą ścianą, w której gdzieniegdzie były jeszcze szyby w oknach (cd dygresji - chciałem skłamać, że zapomniana firanka wzdychała na wietrze, a na parapetach usychały kurzące się sukulenty).
Czasu zabrakło na domniemania i rozwijanie fikcji, bo minąłem wyspę Robinsona i skręciłem w aleję bardzo dostojnych platanów, które łuszczyły się słuchając tria na sporą butelkę z małą popitką, w którym ciała stałe zostały potraktowane z pogardą i sprowadzone do roli opakowań. Taki koncert kameralny, któremu powagi dodawał jedynie mroczny cień budynku zajmowanego niegdyś przez jedynie słuszną partię. Elektrownia wodna nie utrzymała Rzeki (poniekąd – nie zauważyłem śladu skargi ze strony Rzeki, a elektrownia nie rozgorzała elektrycznym oświetleniem) i stopień przeciekał kipiąc brudną pianą, złotnicy pochowali precjoza z wystaw, a artyści nie zdążyli jeszcze wstać, więc miniaturowe galeryjki zamknięte były szczelnie technikaliami, a kolory w nich mieszkające czuły się bezpiecznie i wygrzewały się bezwstydnie, przez szybę tylko wypatrując zauważenia.
Przeciąłem rynek z myślą, że dzień krótkowłosych kobiet nastał i panów ubogich w owłosienie, a widzenie to powielało się bez końca. Dziewczynka siedząca na ławce buzię miała tak gładką, że wiatr ją omijał w obawie, że się pośliźnie i kark skręci. Dlatego szukał kogoś, kto chociaż cień charakteru nosił na twarzy. Starsza pani w paśniku trzymała garstkę grosików na otwartej dłoni i jednym palcem drugiej ręki wierciła w tym stosiku jak w piasku. Smutno mi się zrobiło, bo tam nawet na wodę jej nie wystarczy ta garstka, a o kawie, czy ciasteczku może zapomnieć.
Dwa psy niskopienne odziane w szkocką kratę tak, że sam nie wiem, czy był to gorset, sukienka, czy sweter na widok towarzystwa wzbudziły w sobie wystarczająco dużo radości, żeby ją unieść do pionu i dwunożnie ją wyrażać. Wróciłem, w sam raz, żeby zobaczyć jak rtęć mozolnie wspina się po termometrze i przysiada na wygodnej półce dziesięciu czerwonych stopni, jednak wzorem rasowych alpinistów nieustająco patrzy w górę, bo szczyt jeszcze daleko, więc tylko pot z czoła otrzeć, jakąś kanapkę i naprzód. Zza ściany dobiega monotonne stukanie nie mające nic wspólnego z niedzielnym obiadem. A przecież do obrzydzenia przypomina mi (znowu dygresja), że skazany chyba dożywotnio jestem na sąsiedztwo pana stukacza, który podąża za każdą moją zmianą adresu i intensywnością sugeruje, że twórca na drewnianej podłodze, lub betonowej ścianie tworzy mozaikę z malutkich gwoździków i już za trzydzieści lat skończy (pierwszą powierzchnię).

czwartek, 25 stycznia 2018

Głupiec.

Pochopność sprawiła zapewne, że jeszcze nie rozpieczętowana paczka papierosów wylądowała na bruku, a wzrok byle jaki, zogniskowany na walorach przechodniów i licznych witrynach pachnących na pół świata wyszukanym menu serwowanym niemalże na bieżąco. Patrzyłem. Na tę paczkę i twarze młodych kobiet, gładsze, niż można sobie wyobrazić. Nie wiedziałem, gdzie wzrok posiać, bo pokusy zewsząd, ale przecież tutaj – pokusy stanowią aksjomat, bo po to przychodzą ludzie – kusić samemu, lub dać się skusić, słodyczy nieustannie patrolującej okolice o dowolnie wybranej godzinie, w poszukiwaniu wzajemności.

Kłamię. Jak bardzo kłamię i kluczę, żeby tylko uniknąć tego, co miejsce miało i wydarzyć się musiało. MUSIAŁO. Mnie oczywiście, bo ja skazę mam genetyczną i zdarzenia dzieją się mi właśnie, kiedy innych łaskawie i litościwie omijają. Ktoś, kto chciał mi dobrze życzyć powiedział, że mam w sobie siłę, żeby się zdarzało, bo zamiast mnie rozszarpać na strzępy i krwawym ochłapem położyć na wykuszu okiennym, gdzie wrony i inne spragnione mięsa ptaszyny nieustająco ostrzą szpony na każdy krwawy kęs niosący nadzieję przetrwania – kładzie mi na kolanach wspomnienie. Niegrzeczne, rozpękające wargi i kaleczące uszy, a przecież wciągające i odbierające spokój duszy, szukającej ujścia w puencie uwalniającej ciśnienie, niczym gwizdek lokomotywy parowej.

Powiem, bo dusić za długo i tak nie dam rady. Podszedłem. Tak. Ja – podszedłem. Możesz pluć, lub kląć. Znaki krzyża lub innych klątw możesz na mnie położyć i anatemą wieczną obarczyć, a jeśli masz w sobie aż tyle determinacji, to na pięcie się zawinąć, kończąc policzkiem siarczystym i pójść w niebyt, w odległość mi niedostępną i czas, w którym ja znaleźć się nie mam prawa. Nie masz… Wiem, że nie masz, albo tylko pyszałkiem jestem, jednak widzę, że kolana masz ściśnięte bardziej niż gardło, że wykrzyczeć chcesz do mnie, żebym dotarł wreszcie do sedna i powiedział, czym i dlaczego…

Podszedłem. I byłem tam, gdzie ekonomia potrafi cofnąć intymność w wymiary o ujemnych wielkościach i bieliznę roztrzaskać o rafy zapomnienia. Byłem tam, gdzie kobiety potrafią pachnieć wulgarną obietnicą spełnienia, jeśli tylko potrafisz bogato zaśmierdzieć walutą. Patrzyłem na twarze zbyt młode, żeby mogły być kobiecymi, bo jeszcze dziecięcego tłuszczyku pozbyć się nie umiały. Patrzyłem na hardy wzrok podparty piersiami budowanymi po wielekroć w gabinetach chirurgicznych wyspecjalizowanych dokładniej niż laboratoria NASA. Patrzyłem i ze stoickim spokojem tasowałem banknoty patrząc na nieświadome ciała drażnione szelestem mamony. Młodziutkie, jeszcze zawstydzone i doświadczone tak bardzo, że wiek żadnym wyróżnikiem być nie mógł, lecz wiek banknotami był już zmierzony do cna. Do braku złudzeń.

A ja miałem złudzenia, więc mieliłem w ręku banknoty, żebym nie był traktowany jak darmozjad, którego nie stać na widzenie. Patrzyłem, a kwiaty dojrzałe i nowalijki zupełne otwierały się piżmowym aromatem, starając się we wnyki obłędu schwytać moje zmysły. Siedziałem i pozwalałem im płynąć szeregiem obok mnie i żadna nie zacisnęła pętli lassa na mojej nierozbudzonej żądzy. Wielobarwne motyle, ważki jednej nocy i kwiaty paproci rozkwitające w niewiedzy postronnych. Pośród – ja. Niezdecydowany, szukający, tropiący niemożliwe.

To wtedy właśnie, kiedy już miałem dać się pochłonąć rezygnacji i na szczęścia los rękę wyciągnąć i wziąć ciało niedoświadczone, żeby ostatni, stłumiony krzyk przejęcia utopić we własnej głowie z nadzieją, że ciało odwdzięczy się spełnieniem w podobnym krzyku – zobaczyłem.

Siedziałaś z boku i piłaś herbatę z kubka porcelanowego i udawałaś blondynkę niezbyt starannie. Oczy śmiały się na wskroś wszystkich mebli i ścian, a czoło falowało w zmarszczkach szybkozmiennych. Głos miałaś głęboki, starszy po dwakroć od chichotu gładkolicych rozmaitości usiłujących młodością przykryć niedostatki pewności siebie śmiechem zbyt nerwowym na szczerość. Ty śmiałaś się tak, jak śmiać się może człowiek bezpieczny i świadomy własnej wartości. Czasem chowałaś uśmiech pod własnymi palcami, które nosiły już ślady używania w trakcie życiorysu.

Wyciągnąłem rękę po ciebie właśnie. Tę samą, w której szeleściłem dowodami, że stać mnie na przekroczenie granic. Wyciągnąłem rękę bezwstydnie, żeby kupić chwilę twojego życia, a ty wzięłaś banknoty, jak dziki kot bierze z obcej ręki surowe mięso. Uciekłaś z banknotami w zacisze biustonosza, chociaż zapłaciłem, żeby roztrzaskał się na podłodze, kiedy tylko poproszę o to. Patrzyłaś na mnie, jak patrzyłaby szamanka, jak patrzyłby dzikus, który zaufał, że nie ma wyboru i dla jedzenia gotów jest poświęcić całego siebie. Gładkie ciała poszły precz do swoich chichotów, perfum, plotek i czekania na kogoś, kto za włosy je weźmie i zaciągnie pod okno, pod ścianę, pod siebie… kto groszem zatknie knebel skrupułom i kolanom wskaże przeciwległe strony świata.

Zamknęłaś drzwi i zostaliśmy sami – ja i ty z moimi banknotami już rozgrzanymi ciepłem twojego ciała. Chciałem ci powiedzieć, że dłonie mam zmarznięte i też chciałbym jak one poznać ciepło twoich piersi, lecz ty już ściągałaś tekstylia, topiąc je w podcieniach podłogi i bosymi stopy przyszłaś do mnie smutna. Naga i smutna. Położyłaś obie dłonie na moich ramionach, zajrzałaś we mnie wypłowiałym błękitem oczu, a smutek mgłą spowijał cię całą, niczym jedwabiem najgładszym i zimnym na wylot. Stałaś drżąca w nagości i całe ciało chciało się schować w moją koszulę, a ty chciałaś mi coś powiedzieć, zanim szorstkie słowa złapią krtań nieuleczalnym nowotworem.

Wstyd mi się zrobiło i uciec chciałem, a ty stałaś pachnąc niespełnieniem, niedowierzaniem i błaganiem, żebym wreszcie zrozumiał, żebym zauważył, bo przecież potrafię patrzeć. Stałaś przede mną ze swoją dojrzałą kobiecością i chciałaś, żebym się tobie zdarzył, a nie, żebym zapłacił. Patrzyłem martwymi, nierozumiejącymi oczami na ciebie, a ty już bez uśmiechu na ustach, bez kłamstwa na użytek gawiedzi, stałaś dumna i niezależna, chociaż naga kompletnie wobec mnie, który nawet krawata nie rozluźnił i teraz pot spoza uszu wypływał na rafę kołnierzyka i wilgocią znaczył koszulę, jakby to był sok ze świeżej cebuli – ostry, drażniący zmysły i odbierający wzrok. Stałaś naga dla mnie, moim pożądaniem kupiona, a ja jak sztubak, jak nastolatek pociłem się i dłonie mokre na wskroś, a w głowie tornado wirujące, chaosem kipiącym naprzeciw twojej uległości. Nie dałem rady. Nie wytrzymałem łagodności twojego spojrzenia i uciekać chciałem, więc strząsnąłem twoje dłonie z moich ramion i do drzwi, jak tchórz ostatni bez słowa cofałem się nie odrywając wzroku od twoich oczu, jakbym się bał, że tygrysem na plecy mi wskoczysz i wydrapiesz krtań i serce jeszcze bijące pożresz klęcząc na mnie w dzikiej nagości pośród moich soków w ostatnim drgnięciu pulsu podskakujące.

Uciekałem od ciebie, chociaż właśnie kupiłem cię na chwilę. A teraz, zamiast wziąć cię, jak bierze się talerz przekąsek przed właściwym daniem, uciekałem drzwi szukając plecami, a w twoim wzroku usiłowałem zaszczepić przeprosiny. Westchnęłaś tylko… Westchnęłaś i to było coś, co mnie przewróciło na podłogę, bo wielu rozmaitości się spodziewałem po tobie, lecz nie westchnięcia. A ty patrzyłaś na mnie smutniej niż umiałem sobie wyobrazić i patrzyłaś na mnie w tę podłogę zaplątanego, a może nawet w twoją bieliznę tam leżącą i to ja miałem w oczach strach, ból i błaganie. A ty z pogardą westchnęłaś tylko…

- idź już. Idź. Czekałam na ciebie zbyt długo, a kiedy wreszcie przyszedłeś, zamiast wziąć mnie… co ty chciałeś kupić kretynie???

Łaska pańska.

Jaki umysł, takie i pomysły. Zerknąłem sobie bladym świtem na świat – ach! Jaki niepoukładany, jak beznadziejnie bezpański! Natychmiast się trzeba rozprawić z owym bezkrólewiem i objuczyć go obowiązkami i należnościami. Zgiąć ten kark hardy, nieznający bata i na kolana rzucić, żeby dowolny majestat, ale poznał. Znaczy mnie. Bo dzisiaj moja kolej porządzić się troszkę w tym bałaganie i chaos uprasować, żeby był jak świąteczny obrus, zanim go młodzież pochlapie barszczem łapczywie pożeranym nim choć trochę ostygnie. No! Już ja ci pokażę świecie, jak ma być!

Na początek, zupełnie incognito poszedłem na zwiad, bo podejrzewałem, że jak już będzie wiedział, kto ja, to się ufryzuje, przypudruje i w papierek kolorowy zawinie każdą śmierdzącą cząstkę teraźniejszości. A teraz idę i niech świat podciąga sznurki kalesonów i niech nie udaje, że śpi. Bo ja, już z kapownikiem w dłoni i notuję takie drobne dygresje, zanim jakiś plan całokształtem we mnie eksploduje jako ten atomowy podgrzybek.

Na przykład takie drzewa… wzięłyby i się uczesały jakoś przyzwoicie – fryzjerów bez liku i mogliby odrobinkę bałagan przylizać – niechby jakoś geometrycznie – w stożek, kuleczkę… eeee… lepiej nie, przecież to już było – wystarczy pójść w miasto i okiem rzucić – są już kuleczki wokół najnowszych budynków i tych najstarszych, a przy tych udających nowe, to są nawet prostopadłościany i tylko w jednym ptak-desperat gniazdo uwił. Może to jakiś żebraczy ptaszek i chce być na posterunku, bo tamtędy turyści ciągną bezrefleksyjnie. Skreślam pomysł, bo on ciut za nowoczesny do takiego starego świata i gryzłoby się to z kształtem ptasiego drobiazgu, a tu zapewne trudno byłoby przeforsować pomysł i nadać im kształt brył idealnych – znowu pamięć podrzuca, że to także człowiek próbował osiągnąć i w maluteńkich klatkach zamykał rosnące kurczaki, żeby wyhodować odmianę sześcienną, łatwą w transporcie i magazynowaniu, ale kurczaki zdychały tak szybko, że tylko zmasowana dezynfekcja octem zorganizowana przez amerykański koncern uratowała świat od epidemii gnijącego mięsa.

No to może wodę złapię za pysk i ucywilizuję? Zerkam cokolwiek podejrzliwie w fosę, bo najbliżej, a tam szlam, śmieci i egotyczna fauna. Zamiast karasi to jakieś chińskie karpie, żółwie i kto wie, czy nie aligatory. Wydry, czaple, kormorany – wersja ozima przyrodzie nieznana zupełnie, ale miastu owszem tak. I co z taką fosą? Przefiltrować podmalować, żeby kolorem przypominała laguny bezludnych wysp i żeby szumiała i pachniała słońcem i drinkami z parasolką. Tylko te liście – fruwają sobie samopas i skaczą do tej wody samobójczo zupełnie – najchętniej skaczą te z robinii i jaworów, ale jesiony i kasztanowce robią co mogą, żeby dorównać. A ja, to niby co? Zamiast rządzić, to w Kopciuszka się będę bawił i cedził te liście? O nie! Odpuszczam, chyba, że te liście same się posortują, popaczkują i wyślą gdzieś na kompost. Gruba krecha i fosa niech trwa w tym syfie i zarasta po brzegach plastikowymi butelkami i woreczkami.

A wiatr śmieje mi się w twarz i łzy bezsilności ze mnie wydusza – może jego spacyfikować, wyznaczyć korytarze, zezwolenia, kodeksy, trasy przelotu i pojemność, czy co tam taki wiatr zawiera? Gorzej, kiedy się obrazi i pójdzie gdzie pieprz rośnie, albo dalej, bo wtedy to już tylko smog i skaranie boskie. Lepiej takiego nie tykać bez sensownego pomysłu na zagospodarowanie.

Coś ten dzień taki byle jaki, że może kalendarzem trzeba się zająć na początek, bo to też choroba jakaś, żeby dni w tygodniu siedem było, a miesięcy dwanaście, i nikt nie wie do końca, dlaczego trzydziestkami mają się napełniać – ktoś pomieszał wszystkie możliwe skale i trwamy w tym skrzeczącym, alogicznym układzie powołując się li tylko na instynkt stadny. Czyli bezmyślność, za to bardzo popularną. A skoro tak, to opór materii będzie zapewne ogromny. Po co światu środa? Albo listopad?

Idę coraz mniej pewnie, kapownik schowałem w kieszeń, bo bez sensu nosić go tak na wierzchu i tylko skreślać zapisane. W mieście ktoś zdążył już wyprasować wysokość nad poziom morza, a także szerokość i długość geograficzną i zrobił to bardzo skrupulatnie, zostawiając zaledwie parę pryszczy zewnętrznych ku uciesze dzieciarni. No i ziemię schował, żeby nie rodziła mimochodem. Zalepił masą bitumiczną, betonem, ukamieniował i wygładził. Ciekawe, jak daleko się posunął i czy gładzi dalej – dawno nie byłem na zewnątrz, to nie wiem. Może warto sprawdzić?

Rzucam kapownik do najbliższego śmietnika i żwawszym krokiem wędruję już w stronę horyzontu, żeby zajrzeć pod spódnicę naturze i zobaczyć, czy nie kryje się tam zbyt wiele harmonii. Idę tam, gdzie kończy się geometria i słowa nie są potrzebne do życia. A świat niech się samorządzi, albo niech zapomni – daję mu dzisiaj wolne – a co! Jak król łaskawie te… igrzyska dla poddanych, bo z chlebkiem krucho…

środa, 24 stycznia 2018

Kolacja o świcie.

Napadła mnie cisza. Rzuciła się na mnie i kolanem do ziemi przydusiła mocno, że oddech straciłem i ani pisnąć nie dałem rady ze zdumienia. Cichość była tak gęsta, że zgasiła świece, które dla ciebie zapaliłem i bezwzględną dłonią schwytała pąki kwiatów w wazonie i zgniotła je, że tylko łzą pachnącą spadły w przestwór podłóg zacienionych brakiem świateł. Już brakiem, bo przecież zanim cichość do mnie przyszła i agresją mnie rozszarpała, to po podłodze snuły się kroki tanga, snuły się wszelkie „być może”, każde „nie spieszmy się” i „pozwólmy trwać”… A teraz w podłodze wbite są zardzewiałe, toksyczne gwoździe zadrą sterczące, żeby mnie skazić śmiertelnie, nie dać poczuć słodyczy, bo ona rdzą przysypana, goryczą i otoczeniem beztlenowym, w którym tylko plastik czuje się dobrze.

Cisza dopadła mnie w zakamarku codzienności, który pielęgnowałem z myślą o tobie, która pojawić się ma i zostać ze mną i we mnie. Jak ostatni naiwny układałem własną niezgrabnością życzenia na stole tuż obok talerza tobie przeznaczonego i sztućce ozdabiałem gałązką jałowca, szyszką świeżo zerwaną z daglezji, żebyś w zadumie wróżyć sobie mogła, albo na słowo uwierzyć, kiedy ręce spocą się sokiem ciepła żywicy. Ułożyłem na stole marzenia w bukiet zebrane i myślałem… mniemałem, nadzieją próbowałem się napełnić, że przyjdziesz dzisiaj i śmiać się z mojej naiwności będziesz, ale przytulisz mnie do siebie za moją nieporadność i za to, że stół dla ciebie, na twoją obecność gotowy, czekający i więdnący z niepewności. Czekałem, biegając od drzwi, za którymi pies sąsiadki drapał wycieraczkę i oknem, pochłoniętym już wieczorną intymnością, kiedy niedoskonałość zapory pozwalała pochwycić zmysłami wrażenia – jakiś błysk kolczyka w blond oprawie, jakieś kroki szpilką metalem obitą i wystukaną w niecierpliwości granitu płyt chodnikowych, jakiś aromat z nie-mojego-okna, szukający drogi, wzdłuż której mógłby napełnić nasze talerze, żebyśmy…

„Żebyśmy”, już sugeruje wspólnotę, a przecież jej nie ma, bo nie ma ciebie. Jestem ja - otoczony, przyszpilony tym stołem odświętnym, tym postumentem, na którym pragnąłem, żebyś zakwitła żywą obecnością, żebyś przyszła i śmiechem swoim zmieniła ciemność wredną w ciepło wzajemności. Żebyś milczeniem, albo słowem napełniła kieliszki i sprawiła, że czas zapomni o nas na chwilę wystarczająco długą na życie – jedno, prozaiczne życie, które korzeniami złapie nas i przytuli tak, jak tylko matka potrafi przytulić – do łez wzruszenia, do granic cierpliwości.

Czekałem, a cisza rzeźbiła korzeń głogowy misternie kamienistą ziemią dojrzewany, a kiedy wiatr na owym drzewie wściekłość tajemną zrealizował, to ja, jak złodziej – ukradłem korzeń i własną ręką wyczyściłem, pociąłem i wydłubałem tkwiące pomiędzy ramionami pełnymi ścięgien kamienie, powyciągałem, ile tylko dałem radę, ale część korzeń już zjadł w swoim nienasyceniu, w głodzie życia omotał niektóre i nijak ich wydobyć, bo już mackami ośmiornicy ogarnięte. Drzewo twarde, pachnące wanilią, różowe i fioletowe smugi sączy wokół bieli, żółcieni i brązów uciekających w stronę czerni. Niepokój tańczy mi w oczach, a korzeń patrzy beznamiętnie na twój talerz pusty, na przekąski usychające z braku zauważenia, jakby to kwiaty bez tchnienia wilgoci były. Nie ma ciebie. Znowu. A przecież…

Wypijam zwietrzałe wino, w którym czerwień zwiędła do matowego borda niestarannie wymieszanego z brązem i słone jest od moich niedoczekań wszelkich. Wypijam swój i twój kieliszek, bo nawet, jeśli teraz byś weszła, to nie pozwolę ci wypić zgniłego wina, a jeśli nie przyjdziesz – to już wszystko jedno, jak smakuje, bo nie smakuje wcale – tylko usta kaleczy cierpką goryczą niezauważenia. Stół jeszcze jakoś sobie radzi i jest sztywny, niczym konsjerż odziany w te wszystkie szykany mające podnieść wartość nowobogackich tępych dusz lubujących się w żenujących poziomem demonstracjach. Pies spod stołu patrzy na mnie z politowaniem i odrobiną wyrafinowania – chce wyżebrać co bardziej kaloryczne przystawki. Te, co barwy już nie mają, bo świece zimne są jak bazaltowa ściana w styczniową noc. Dzielę z nim zawartość talerzy, miseczek, a jego apetyt bezwzględny, bezkompromisowy i obojętny na brak ciebie tu uświadamia mi, że to tylko mój problem.

Znowu nie przyszłaś, a świt zaczyna lizać ściany poszarzałą żółcią i próbuje usiąść mi na kolanach. Wino skisło. Kwiaty nie mają odwagi spojrzeć mi w oczy i wbijają wzrok w podłogę na miękkich szyjach łodyg, a … ciebie wciąż nie ma. Psi nos dotyka moich dłoni i kolan i dopomina się o więcej natury i szantażuje mnie ciepłą plamą na dywanie, albo mokrym tynkiem, udaje, że mi pomoże, że znajdzie ciebie, jeśli tylko ja w sobie znajdę odpowiednio dużo cierpliwości. I wytrwałości, by szukać, chociaż to beznadziejne. Bo, skoro sama nie przyszłaś, to co miałbym zrobić spotykając ciebie? Pies nie ma takich dylematów i wesoło mnie przekonuje, że da sobie radę, że uwiedzie cię własnym urokiem i przyprowadzi cię tutaj, a ja… miskę mam ci pod nos podsunąć z łakociami i bezpieczne miejsce do spania zapewnić. Resztą on się zajmie… Głuptas mnie rozczula, więc zakładam coś na siebie, i drzwiami trzaskam zbyt nerwowo i tylko siwowłosa sąsiadka wracająca do domu z ciepłymi bułkami dla wnuczków patrzy na mnie z wyrzutem, że sen niewinnych dzieciąt zakłócam.

A ja nie zakłócam. Ja w rozpaczy szukam życia. Może nawet dzieciąt szukam tobą powitych i moim genem znaczonych… nie wiem, nie wiem nic, bo nie ma ciebie, a to ubytek wystarczający do śmierci każdego innego pytania. Nawet abstrakcja zna swoje miejsce w szeregu, bo tylko głupota totalna go nie zna. Zapaliłem dla ciebie świece. I miejsce przy stole świątecznym przygotowałem, ale ty… Znowu byłaś wyłącznie moją mrzonką, moim marzeniem niedościgłym i fantasmagorią. Bo przecież… gdybyś była… chyba lubisz tulipany… i wino świeżą różowością oddychające w perłach kropel wędrujących do gwiazd… Nie ma cię, więc zapewne nie istniejesz, bo cóż może być ważniejszego od nocy, kiedy świat zapina się w liczbę mnogo ubogą, mieszczącą zaledwie dwoje…

Pies ciągnie mnie pośród liści mrowie, w zamęt aromatów każdej płci, w tajemnicy przed ludźmi wysłanej obietnicy, że kiedy tylko… pamiętaj, zostawiam zapach, żeby o pomyłce mowy nie było… Pies już o tobie zapomniał, bo woła go tak wiele zaproszeń, że zgłupiał całkiem i z końca języka kapie mu pożądanie i patrzy na mnie błagalnie i trochę z żałością niewiary, czy dam radę za jego wybrankami nadążyć, kiedy jemu na grzbiecie już się pręży przyszłe spełnienie lub jęk zawodu. Wyciągam nogi najdalej jak potrafię – niech chociaż on… zaśnie w spełnieniu.

Zwyczajność.

Pies tak stary, że do domu wraca prywatną koleiną wyżłobioną w chodniku. Idzie wolno. Bardzo wolno, a czasem jeszcze przystaje. Jak staruszka, która z zakupów wraca i nieskończoność schodów ogarnia ją przerażeniem, że serce chce się zatrzymać, albo oszaleć kipiącą wściekłością i dyszy w pół drogi, w ćwierć, a każdy powód wydaje się doskonałym, żeby przystanąć na ploteczki i poskrobać się w siwą głowę, czy aby na pewno więcej nie będzie trzeba dzisiaj po tych schodach snuć się. Właścicielka psa, choć równie jak pies siwa, choć zdecydowanie słabiej sierścią porośnięta, żywo świeci spódnicami kolorowymi, niby chorągwią na czele wojsk, a maruder z mozołem wędruje i spogląda z niepokojem, czy aby nie za bardzo odstaje. Pani w minispódniczce i adidasach próbuje siłą woli przekonać słońce, że czas najwyższy zająć się jej udami, bo one takie blade i kuszą nagością. Próbuje też koleżankę przekonać, że w masie siła, lecz ta ubożej wyposażona w tkankę, rajstopy jednak założyła. Tuż obok przechodzi blondynka o nosie świecącym potem i rumieńcach, dla których twarz jest zbyt mało pojemna, więc się rozlewają po szyi – nie wiem dokąd, bo strój sportowy opina ciało dokładnie i paruje biegiem skończonym dopiero. Zbyt dokładnie opina jak sądzę i to jest przyczyną, dla której bieg i rumieńce poranne.
Chciałbym powiedzieć - widziałem Ciebie, jak popełniasz poranek, ale to tylko moje marzenia, moje myśli obudzone bez przymusu, lecz węszące wokół i szukające potwierdzenia, że chceniem mogę stwarzać sytuacje. Proste, klarowne i piękne.

wtorek, 23 stycznia 2018

Niedopowiedzenie.

- Przyjdą do ciebie, zobaczysz. Przyjdą wszystkie, nawet te, których byś nie podejrzewał, że przyjść mogą…

Mężczyzna miał poplamioną, brudną koszulę, w której komplet guzików był bardzo odległy od teraźniejszości. Głos miał spalony wódką i spierzchnięty wiatrem. Dokładnie taki, o jakim marzyłby frontman śpiewający jazzowe standardy za Armstrongiem. A on miał taki głos od niechcenia i zamiast śpiewać, tułał go po śmietnikach i ruinach okolicznych podwórek. Widywałem go przelotnie, bo trudno nie widzieć mieszkając, jak zwiedza okoliczne śmietniki w poszukiwaniu śniadania, albo raczy się tanim piwem dzielonym na trzy spragnione gardła, pod litościwym skrzydłem przechodniej bramy. Dzisiaj miał zapewne lepszy dzień, bo pośród skisłego smrodu niemytego ciała czuć było wyraźnie wysokoprocentowe, taktowane oddechy, które alkomat wprawiłyby w zakłopotanie.

Czemu dzisiaj się odezwał? Czemu do mnie? Ilość pytań bez odpowiedzi rosła, bo kim są oni i dlaczego przyjść mają do mnie… Wystarczyło, żeby osadzić mnie w miejscu i wygiąć ciało w jedną pulsującą ciekawość. Oczami pokazał sklep całodobowy i nie przejmując się mną zupełnie, poszedł marynarskim krokiem nad rzekę. We włosach pajęczyny drżały kilwaterem, a on szedł niespiesznie, jak iść może emeryt, któremu donikąd spieszno, bo drogę, którą przemierza za dnia, w nocy zwiedzał myślami zbyt często.

Zdumiała mnie jego wiara, że nie będę w stanie zapomnieć, pójść gdziekolwiek i udawać, że się nie stało. W końcu aż taką atrakcją nie był. Lecz on dryfował już w kierunku brzegu i miejsce miał upatrzone, oswojone i przesiąknięte jego obecnością tak bardzo, że niemal łasiło się do niego, żeby nie poszedł w inne rewiry. Siadł przy kręgu rozsypanych kamieni i kości i śmieci rozmaitych, a drzewo położyło na nim dotyk cienia gęstego od liści i pachnącego sokiem wiosennego krwiobiegu. Siedział teraz cichy, mieszając patykiem popiół wygasłego ognia i mącąc brzeg rzeki, a narybek usiłował znaleźć na końcu patyka posiłek.

Wszedłem do sklepu w rozterce, bo sam nie wiem, po co wszedłem. Pani od nałogów, piękniejsza niż zwykle, w zadumie bawiła się kosmykiem rudych włosów i szeptała dziękczynne mantry do minionej nocy, jednak kiedy mnie zauważyła obciągnęła bluzeczkę – chyba nie po to, żeby uzmysłowić mi, jak bardzo urosły jej piersi od wspomnień, lecz z zawodowego przyzwyczajenia. A ja nie wiedziałem czego potrzebuję. Stałem jak bezradność idealna, aż się śmiać ze mnie zaczęła, bo widziała z kim rozmawiałem, zanim tu wszedłem i skojarzyła. Z politowaniem pokręciła głową, że kolejny naiwny dał się nabrać, ale pieniądze wzięła i spakowała dwie reklamówki, jakby prowiant na drogę szykowała, a podając mi, wskazała przeznaczoną dla niego. Patrzyłem w jej oczy, bo domyślność kobiet zdumiewa mnie od kiedy pamiętam, ale wypchnęła mnie oczami, żebym już poszedł, bo on czeka, a ona chce już wrócić do marzeń i pozwolić piersiom puchnąć nadal.

        Usiadłem na pustaku noszącym ślady jego pracowitej przeszłości w ścianie walących się tuż obok garaży, przesiąkniętego smarami, smrodem najtańszych papierosów, jakiejś farby mającej ukryć liszaje. Teraz pije wilgoć brzegu rzeki i poddaje się pieszczocie traw. Usiadłem i wyciągnąłem w stronę gospodarza reklamówkę. Nie udawał, że się częstuje. Wziął od razu całą i postawił obok siebie, a pierwsze co mu w ręce wpadło otworzył z wprawą nie wymagającą angażowania zmysłów. Wódka. Tania i krzykliwa nalepką. Łyk zrobił większy i powtórzył, jakby popijał. Poszperał we wnętrzu i papierosy znalazł, więc zapalił od razu, chciwie zaciągając się, bo smak ten bodajże rzadko mu się trafiał – na ogół skazany był zapewne na niedopałki i skręty z resztek wyszperanych na przystanku tramwajowym i zawiniętych w bibułę reklamowej gazetki z „Biedronki”, czy „Żabki”. Palił z namaszczeniem, jakby to kadzidło oczyszczające duszę było i zatonął cały w meandrach płynnej mgły sączącej się z nosa i ust, porywanej detalicznym wiatrem nad nurt rzeki, gdzie rozpływała się bezszelestnie.

        Miałem wrażenie, że zapomniał o mnie, że zatonął we własnej głowie, albo alkohol zwalczył w nim wolę rozmowy. Monologu – bo przecież ja słowa jednego z siebie nie wydobyłem i tylko siedziałem na kawałku betonu, wygięty niby pytajnik niecierpliwości artretyzmem pogięty. Na chybił-trafił sięgnąłem do reklamówki własnej i wyjąłem piwo chyba, bo też mi się patrzeć nie chciało i otworzyłem je z nieco mniejszą wprawą, lecz smak schłodzonego napoju kazał mi uśmiechnąć się z wdzięcznością do pani od nałogów, że pamiętała, w czym zazwyczaj topię melancholię. Siedzieliśmy, a ja widziałem jego profil, rzucający na pofałdowany nurt cień, na którym nos znaczył rysę orlim pazurem i niemal powodował własną, prywatną zmarszczkę polującą na ryby ościeniem. Ani drgnął, kiedy znowu zaczął mówić, zupełnie tak, jakby honor, umorusany w zakurzonym gównie, utopiony w morzu bylejakości wypłynął styropianowym spławikiem i odblaskową czerwienią wykrzyczeć chciał własne istnienie i wartość przekraczającą granice horyzontu i poznania.

- przyjdą… zobaczysz, że przyjdą. Te, które znasz i te których się zaledwie domyślasz. Przyjdą wszystkie i każde będzie mieć pytań bez liku, a odpowiedzi wcale. I to ty będziesz musiał odpowiedzieć, albo nie. Nieważne. I tak przegrasz, bo nie wygrywa się z przyszłością. Przyjdą…

        Znowu pociągnął z flaszki i znowu z tej samej flaszki popił, a kolejny papieros niczym akapit, niczym koniec rozdziału, zamknął wypowiedź pozostawiając mnie, jak czytelnika z fabułą wieloznaczną i niedopowiedzianą pośród nocy. Kto uczył go dramaturgii? Kto smakiem zaraził i instynkty wyostrzył? Siedziałem i żadna siła mnie nie była w stanie oderwać od końca tej historii i chwała pani od nałogów, że na bogato siatki zapakowała, bo ja, z już wyschniętym gardłem sięgnąłem po jeszcze… Skąd wiedziała…? Nie zapytam przecież, ale to tubylec, który żyje jak ja – od zawsze tutaj i bez szansy na odmianę. Chyba… Bo te piersi rosnące pod bluzką mogły być nadzieją… Jej nadzieją. Ostatnią deską ratunku…

- najpierw przyjdą te, które znasz z codzienności. I zaczną pytania zadawać – zachrypiał do mnie nieomal z bólem w rodzonych słowach – przyjdą i zaczną pytać, nie o to, o co pytają każdego dnia, ale pytać „dlaczego”. O życie będą pytać, dlaczego takie i dlaczego w ogóle. A potem przyjdą inne – te adoptowane, bądź nie, których boisz się domyślać, chociaż wiesz, że być może chodzą po świecie i szukają cię nieświadomie, choćby po to by uderzyć pytaniem tym samym. I dlaczego ty właśnie, jakbyś był Stwórcą wszechmocnym. Przyjdą te, o których nie wiesz wcale, ale ich matka wie, że byłeś. Przyjdą bez wyjątku i staną się sądem ostatecznym, staną się bramą piekieł i szlabanem do nieba. Wszystkie. Nie naraz. Po kolei zerkną w dno twojej głowy, otworzą czaszkę łomem i wykręcą mózg, jak mokrą szmatę, a później powieszą na słońcu, żeby najdrobniejszym cieniem się nie dało przykryć prawdy. Niechby ohydną, ale nawet najbrzydsza prawda zawiśnie w blasku południa.

        Reklamówki znowu pozbyły się balastu, a trawa wręcz stęknęła kiedy musiała przyjąć ładunek rzucony beztrosko i bezmyślnie w jej łono. Milczałem, jakbym miał usta zaszyte magiczną, nierozpuszczalną nicią, a płyny zamieniałem na oddech desperacki, nadal nie do końca rozumiejąc, jakiej indoktrynacji zostałem poddany i ścieżki prowadzącej na zewnątrz nie widząc. 

- idź już! – powiedział zmęczony nadmiarem słów chyba – idź, i nie wracaj, dopóki nie przyjdą. A kiedy się pojawią, kiedy poznasz wszystkie… nie wiem, czy straszyć mam ciebie – ale pod moim drzewem… zmieścisz się… o jedno tylko proszę, jeśli wolno mi prosić o cokolwiek na świecie właśnie ciebie… gdyby… gdyby udało się znaleźć odpowiedź… gdybyś choć jednemu ze szczeniąt wytłumaczył skutecznie dlaczego… powiedz mi proszę, niech nie zdycham nadaremnie. Bo na mnie już za późno. Takiej rozmowy nie da się powtórzyć, bo pisklęta nie przyjdą więcej. Niech chociaż dowiem się, jak brzmieć powinny dobre argumenty… idź już… i życzę ci, żebyś nie miał powodu wracać…

poniedziałek, 22 stycznia 2018

Eksplozja samotności.

Dotykam pościeli, która uciekła ode mnie nocą, bo ją oparzyłem nieuświadomionym pożądaniem, więc teraz dyszy ciężko na skraju łóżka i broni się przed moimi dłońmi i przed upadkiem na podłogę, po której spacerują zimne jęzory wiatru wdzierającego się do wnętrza przez dziurki od klucza, szpary pod drzwiami i przez szyby wentylacyjne, skąd został sprowadzony marudzeniem wron na dachu, gdy ich skargi odbijały się skrzeczącym echem od zmarzniętych, kuchennych kafli. Kołdra jest pusta, co na wpół świadomie odnotowuję z bezzasadnym żalem. Skoro sam spać się kładłem, trudno oczekiwać towarzystwa o poranku i żadne pobożne, lub wręcz przeciwne życzenia nie mają wpływu na zawartość tej obrażonej, wystraszonej pościeli.

Sam. Znowu sam się budzę, jak i sam zasypiam, a kołdra nadęta dyszy mi do ucha szyderstwa i pogardą mnie raczy na dzień dobry. Czuję, jak dłoń zaciska mi się w pięść, przecinam paznokciami sawannę prześcieradła, które dzisiaj, wyjątkowo zostało ze mną, martwe i gładkie jak pola lodowe Arktyki, kiedy wiatr przypomni sobie, że zamiast marszczyć śnieg, miał układać w stosy piach na Saharze. W zębach przeżuwam gorycz samotności, której miało nie być. Miała zostać wyplewiona z mojej głowy, jak perz na grządkach skrupulatnego działkowicza. Chyba się nie nadaję, bo samotność zapuszcza we mnie dendryty korzeni i rozkwita na mym gruncie tak doskonale, że już kolejne pokolenia nasion spadają w otchłań poprzednich, butwiejących samotności, a następne, doskonalsze, pełniejsze i bardziej dotkliwe, porasta mnie szczelniej, niż mech porasta skały wokół wodospadów.

Był taki czas, kiedy pomyślałem (o ile ów niedojrzały eksces można nazwać myśleniem), że towarzystwo sobie kupię. Wybranej płci, wieku, jakości. Wystarczy desperackie przygotowanie ekonomiczne i kupię wartość, na jaką mnie stać, napełniającą kołdrę liczbą mnogą, a wtedy zaśmieję się jej w twarz, za wszystkie obelgi i zwrócę jej szyderstwa w spełnieniu i sokach zmieszanych tak dokładnie, że nawet Kopciuszek ich nie podzieli na rozłączne wartości. Kupię, jak się kupuje wycieczkę zagraniczną, żeby zobaczyć pejzaż niecodzienny, muzeum sztuk rozmaitych, albo poczuć smak nieznanych przekąsek, wolność na wskroś skóry, czy jod wciskający się pomiędzy pośladki wraz z kipiącymi ziarenkami bardzo egzotycznej plaży.

Kupiłem. Albo wydawało mi się, że kupiłem – w każdym bądź razie - zapłaciłem. I przyszło ciało zasiedlić moją pościel na upojną noc jedną, a pościel uciekła jeszcze dalej, niż ode mnie samego i później prosiła mnie, żebym już nigdy, żebym zapomniał, a ona postara się być więcej wyrozumiała i tolerancyjna, postara się odkryć w sobie pokłady zrozumienia, byle więcej nie musiała podobnych eksperymentów przeżywać. Wygnałem to ciało najęte, z resztką moich soków je zasiedlających, gnijących na cielesności obcego ciała i bez przyszłości żadnej, a później płakaliśmy z tą moją kołdrą nad naszym wspólnym nieszczęściem i wzięliśmy kąpiel bardziej niż pedantyczną, żeby zapomnieć i zgubić swąd wspólnego niesmaku.

Ona już zapomniała najwyraźniej, że był taki czas, bo wyzłośliwia się nade mną, jakbym był jej niewolnikiem, na którym wszelkie niskie instynkty bezkarnie można karmić, a ja nie chcę jej przypominać, bo i mnie to wspomnienie piecze i doskwiera. Nie chcę udawać, że mógłbym, bo to zbyt gruba przesada – albo pieniądze zbyt małe. Nie mógłbym, bo płacić trzeba sobą, a tego we mnie niewiele, więc szanuję i oszczędzam na czarną godzinę. Nie chcę za własne pieniądze sprzedać się, w obcej intymności i wyrachowaniu zanurzyć się po czubek nosa, portfela, odwagi nieroztropnej. Resztką mnie gotów jestem zapłacić za coś więcej niż ulotna przewaga nad znieważającą mnie kołdrą, niż plotka, która echem pośród moich ścian podniesie aż w sąsiedzkie domysły i uśmieszki zrozumienia beznadziejnie fałszywe, gdy po chleb będę schodził, albo śmieci wyrzucał…

Noc zamknęła się już w alkowie, a słońce skrobie dyskretnym promyczkiem w drzwi za którymi mieszka brak wszystkiego – brak barw, smaków i zapachów. Śpiąca bezgłośnie noc nie myśli nawet o przewracaniu się na drugi bok, kołdra na skraju łóżka odpręża się prasowana uśmiechem słońca zerkającego filuternie przez firany o okach zbyt rzadkich dla niego i zwiedza moje ciało wspinając się i opadając w doliny płynniej nawet niż mój oddech. Odwiedza płeć i maluje na niej marzenia, chociaż tego nie wie – wystarczy, że wiem ja. Przyszło do mnie słońce i palcem subtelnym moją intymność dotyka cieniem wrażenia, a przecież ja… już oszalałem. Z tej samotności, z braku spełnienia, pośród tych szyderstw kołdrą wygłoszonych…

Słońce wspina się na mnie wyżej, bo teraz może, bo ma na co… Kołdra popełnia samobójstwo z zazdrości i skacze na podłogę głową w dół, a ja… rwę pazurami prześcieradło, jakbym rozerwał krtań dzisiejszego obiadu. Prześcieradło krzyczy, jednak robi to po japońsku, a ja nie rozumiem. Zaciskam już nie jedną, a obie pięści, na oczach, żołądkach, sercach prześcieradeł, czy łóżek, wokół mnie nieistotności mrą jedwabnie, niezauważenie, a słońce liczy moje oddechy rosnące w siłę i ekspresję, charczące, jak dachowe wrony, głodne, niczym wataha na przednówku i nienasycone… jeszcze…

Budzę się. Zmysły się budzą, kiedy oddech przestaje udawać cyklon tropikalny i zaczyna pulsować falami przyboju sierpniowego brzegu morza, leniwie, oszczędnie i bezpłodnie. Budzę się, a kołdra dogorywa na katafalku podłogi, prześcieradło wymaga natychmiastowej pomocy z OIOM-u, żeby przetrwać, a słońce… no właśnie – słońce chyba dostało rumieńców od tej swojej odwagi porankiem napędzonej i moją półsenną bezwładnością. Nie pytaj, gdzie byłem, ani jak wróciłem. Oddech przywraca mi funkcje życiowe, ale oczy nadal tkwią w światach niemożliwych, w spełnieniu, w którym rozum jest abstrakcją, albo literacką fikcją. Skóra, mokra przeżyciem, poi prześcieradło solami mineralnymi, usta pożerają tlen łapczywie, ale dzielą się z atmosferą dwutlenkiem węgla, co z wdzięcznością zauważa doniczkowe zwierzę na oknie szepcząc – dzięki chłopie – słońce to za mało… potrzebuję też twojego oddechu… 

Płakać mi się chce, kiedy dociera do mnie zrozumienie… ma rację zwierzę doniczkowe – za mało. Znowu obudziłem się sam… Martwa kołdra, prześcieradło śmiertelnie ranne, wykrwawiające się pode mną, słońce uciekające wzrokiem poza drzewa rozkładające ramiona w niemej prośbie- ja też, przyjdź proszę – zazdroszczą mi te drzewa, a ja… obudziłem się sam… znowu…

niedziela, 21 stycznia 2018

Złota klatka.

Może pora wynurzyć się i pozwolić sobie na skrajną odwagę – niechby na wypowiedzenie głośno słów szczerych, czegokolwiek by miały dotyczyć – opinii na temat picia herbaty z zabytkowych filiżanek tak brzydkich, że nawet cukier staje się kwaśny, ale przecież dłoń podająca ową filiżankę w kolejnych ruchach chwyta skraj nieba i z tej serwety skapują do wnętrza kryształy gwiazd, a miód życzliwego oddechu osacza moje zmysły pierzyną nieskończonej dobroci. Takiej, która paraliżuje, pozbawia woli i chęci działania. Błagałem wzrokiem nieraz, żebym mógł zrobić coś, czego owa dobroć nie będzie inwigilować, nie będzie kontrolować i poduszki pod tyłek nie podłoży, kiedy się potknę i przewrócę, ale daremnie – dobroć wciąż na posterunku. Silna, wytrwała i niezmierzona. I jeszcze to nieśmiertelne: „pamiętaj”, „uważaj”… ech!

Zanim na drugi bok głowę obrócę w łóżku, już poduszka nadmuchana troską wtula się we mnie, a stopy ciepłym ciałem ogrzewane dyskretnie nie są w stanie jednego skurczu wykonać, żeby nie podążył za nimi dobrotliwy dotyk, poszukując skaleczeń, naprężeń, czy oznak choroby. Zapominam powoli, że chleb kupuje się w bochenkach, bo na talerzyku kolorowe, piętrowe kanapki tak rozmaite, że zanim zaczną się powtarzać w swoich zestawieniach, to mi już pamięci zabraknie. A ja chciałem polubić tę jedną, która skojarzy mi się za lat kilka z każdym dniem, albo tylko z tym jutrzejszym i pamięć poniesie rodzynek wspomnień, napędzony smakiem zapamiętanym podświadomie – lecz jak, kiedy smak wciąż niepowtarzalny? Kiedy jem te kanapki zaczynam pałać do nich niechęcią, bo mi obce się zdają, dzikie, nietutejsze, a już czuję we włosach czułość przebiegającą od karku po skronie i czeszące mnie paznokciem delikatnie i bez pośpiechu.

Jest czas. Na wszystko. Na mnie idealnego, dopiętego i wyprasowanego bardziej niż fotoshop byłby w stanie tego dokonać. Czuję dłonie, które wsuwają się pod pasek spodni, żeby sprawdzić, czy za mocno nie uwiera, i paluszek sprawdzający, czy pomiędzy kołnierzem koszuli, a szyją jest wystarczająco dużo miejsca na oddech i odpływ zapachu, którym kadłub mam naznaczony taktownie, pod krawatem pieczołowicie dobranym, odprasowanym i nieskazitelnym. Niemal widzę wzrok zagłębiający się w dno moich uszu, czy aby nie utkwiło tam coś, co mogłoby zakłócić odbiór, żeby słowna dobroć nie trafiła do mnie przekłamana, załamana krzywym promieniem i wypaczona przeszkodą.

Z półbutów wyjmuję prawidła (kto używa w dzisiejszych czasach prawideł?!), wyjmuję woreczki chłonące wilgoć. Podnoszę buty do oczu, bo w ich karoserii mogę się przejrzeć niczym w lustrze i sprawdzić, czy ogolony jestem równie perfekcyjnie jak wczoraj, czy zniknęły już drobne niedoskonałości porów skóry, a niesubordynowane włoski pomiędzy brwiami są wyprofilowane, ufryzowane i zebrane w ostrzeżenie, które powstrzyma natarczywość świata w odległości większej, niż są w stanie przefrunąć zarazki wydyszane obcymi ustami, aby znaleźć we mnie nosiciela i żywiciela. Nieomal czekam, aż tęczówki zostaną przefarbowane na użytek tego dnia, a makijaż podkreśli coś, czego w sobie nie podejrzewałem. Niepojęta troska delikatnie poprawia niedoskonałości natury – przynajmniej te, których nie uda się przykryć kapeluszem, płaszczem z kaszmiru, czy parasolem na długiej drewnianej rączce. Albo ową dobrocią, która pod rękę chwyci mnie za chwilę pewną dłonią o paznokciach pomalowanych tak, aby nie gryzły się z poszetką i pójdziemy.

Pójdziemy? Dobre sobie! Co za głupoty gadam! Nie pójdziemy, tylko będę chodzony! Będę wyprowadzony na spacer, jakbym był pekińczykiem wymagającym pochwalenia się przed okolicą póki pogoda sprzyja, jak śliczne ma kokardki w kitkach sierści nad uszami zaplecione i wyczesane skoki w fale i falbany utrwalone doskonale, żeby wiatr już się nie wysilał na pobieżną stylizację. Będę prowadzony niczym niemowlę i na każdym kroku chusteczka do nosa, i nieomal sprzątanie chodnika, żebym nie potknął się na zapomnianym, suchym liściu czy niedopałku. Będziemy promenować w kierunku dobranym skrupulatnie, żeby słońce nie rozcieńczało barwy mojego wzroku.

Znów będę idealny, wyważony, wyprostowany, stworzony do wzbudzania zazdrości i zawiści, skarcony, gdy wypielęgnowanym palcem zechcę pokazać widok milszy nieco od obojętności, albo gdy ciekawość pochopna moją głowę raczy odwrócić od azymutu, na którym popełniać będę dzień i aktywność fizyczną. Znów będę ideą, obrazem, niemożliwością namalowaną w innej duszy, tym księciem na koniu, lecz o Boże!… na koniu?! To niebezpieczne, bo spaść można, bo koń nie pasuje do perfum, ani krawata, a poza tym jednoosobowy, więc i dobroć ciężko na niego upchnąć obok, że o szoferze nie wspomnę, więc – nie! Koń nie, książę? – proszę uprzejmie, lecz bez tych bzdur z metalową czapką w pomieszczeniach zamkniętych i z tym całowaniem dłoni, kolan, stóp czy co tam książęta mają całowane przy każdokrotnych widzeniach z poddaństwem.

A ja chcę wypić rozcieńczone piwo z niedomytego kufla – na stojąco, pod murem, pójść za potrzebą pod drzewo dwa kroki od chrzęszczącego śmiechu i pośród wulgarności spontanicznej opryskać moczem czubki butów, żeby przestały razić odbiciem promieni słonecznych. Wziąć w rękę kawał mięsa niedopieczony, albo na wpół spalony i pożreć, a tłuszcz niech sobie kapie gdzie bądź, bo wyliżę ile dam radę, kiedy reszta wsiąkać będzie w idealny krawat, czy kaszmirowe delikatności. Plunąć, żeby sprawdzić skąd wieje wiatr i położyć się pod krzakiem głogowym, kolczastym bardzo i buty zdjąć i zasnąć na trawie zakurzonej, niecywilizowanej, pachnącej brakiem zainteresowania ludzkości. Może wreszcie… poczuję, jak pachnie moja skóra, kiedy jej na to pozwolić. Może bosą stopą dotknę ziemi. Dotknę życia.


piątek, 19 stycznia 2018

Monolog z bombą.

Że nie rozumiem, to jasne – faceci mają chyba wbudowane to niezrozumienie żeńskiego świata i priorytetów w nim obowiązujących. Sam często mniemam, że nawet kobiety czują się dość niepewnie we własnym światku i pod agresją kryją brak zdecydowania, wizji, pomysłu, czy inicjatywy. Patrzysz na mnie, a oczy przyjmują formę figur geometrycznych obrazujących ideał zdumienia. Ale zaczekaj jeszcze momencik, zanim zaczniesz mówić i słowotokiem przesłonisz istotności, własne słabości i te wszystkie niedokończone wątki snujące się po historii od przedwczoraj, do następnego stulecia. Poczekaj proszę. Zrobię herbaty.

Wiesz? Jeśli nie stać cię na wysłuchanie odpowiedzi, to może lepiej nie pytaj. Pomyśl chwilę, zanim usta otworzysz, aby wygłosić komunikat spięty znakiem zapytania, bo odpowiedź może cię obezwładnić, posadzić na dupie z otwartą gębą i skarcić słowami, których oficjalnie wolisz nie znać, chociaż przecież znasz – poznaję patrząc na twoją minę obecną. Może kojarzysz słowa stojące dramatycznie blisko rzeczywistości, do której starasz się nie przyznawać pośród obcych, a i samej sobie w oczy nie zaglądasz skrupulatnie, gdy próbujesz temat ominąć, zasypać mirażami, albo własnym wdziękiem. Kręcę głową z niedowierzaniem i chcę wręcz zapytać, jak daleko jesteś się w stanie posunąć, aby meritum zeszło na plan dalszy.

Uczyłem samego siebie, aby nie interesować się sprawami, o których nie lubię rozmawiać przed prywatnym lustrem, dlatego ja nie zapytam, jeśli mnie nie sprowokujesz. Chyba, że bardzo tego chcesz, wtedy mów – postaram się wysłuchać, powstrzymując emocje w kagańcu i na krótkiej smyczy trzymanej żelazną ręką. Chciałem powiedzieć „dziękuję”, że znalazłaś w sobie odwagę i zaufanie do mnie, bo temat zbyt blisko ociera się o twoją bezbronność i uczucia, ale nie powiem tego, bo to już mogłoby stać się natręctwem. Posłucham, jeżeli zechcesz mi opowiedzieć. I nie skażę ciebie na chłostę, lincz, czy inne publiczne szykany tylko dlatego, że masz odwagę na myśli niepokorne, zbyt czarne, żeby w jasnych słowach dało się je wysłowić. Bądź wulgarna i dosadna. Prawdziwa. I siecz słowami, jakby to bicz w rękach sadysty kręcił kolejne krwawe ciosy do utraty sił w mięśniach. Pluj, drap, płacz – wszystko, czego ci trzeba, żeby urodzić czarne marzenia, żeby nierealność ubrała buty codzienne i stała się powszedniością wysłowioną. Niegrzeczną i stojącą okrakiem nad każdym z możliwych kodeksów. W końcu to tylko słowa, które nie muszą ubierać się w czasowniki obarczone trybem dokonanym.

Dobrze już – posłucham, pomimo łez i przekleństw, pomimo nerwów, z których upleść można hol kontenerowca i ciągać go przez kanał panamski, czy gdzie sobie życzyłby armator. Jeśli tylko zechcesz mówić, to jestem obok i przetrzymam sztorm ekspresji i monsuny emocji. Będę milczał, jak milczałby konfesjonał z cedrowego drewna, który nie zdążył się rozgrzać życiem zaklętym w sutannę, jak pełna szklanka wody stojąca na parapecie pośrodku lata i roślin wyciągających do niej swoje drżące z pragnienia liście. Stanę się uchem poduszki, w którą wlewasz łzy, ilekroć świat staje się tak niepokojąco obojętny na twoje potrzeby, albo dotyka cię intensywniej, niż jesteś gotowa pozwolić mu na to. Mogę stać się zastępczo twoją przyjaciółką, co w dalekiej Australii boryka się z kurzem czerwieniejącym na lakierowanych meblach i czasu nie miała żeby wysłuchać właśnie dziś, kiedy się stało.

No właśnie – nie wiem co, ale się stało, bo tylu emocji nie da się upakować we własnym gabarycie bez przyczyny. Telefon milczy tak beznadziejnie, że chyba też jest męską wersją instrumentu, więc zlicza te cholerne sekundy, impulsy, cyferki, a kiedy trzeba przytulić, to tylko burknie, że mu bateria osłabła i to jego trzeba dopieścić. Telewizor powiela bzdury w kolorach nieznanych naturze i dialogi idealne na wydepilowanych starannie nogach i kieckach po osiem tysięcy sztuka. Patrzę, jak rozglądasz się za butelką, żeby rozcieńczyć te emocje, albo zakonserwować, ale wino? Ono już rozcieńczone, zbyt łzawe, mdłe, a tu trzeba szoku. Wódki wzmocnionej, albo zgoła spirytusu. Haust głęboki poparty słowem soczystym, siarczystym jak policzek mrozem malowany na Szpicbergenie zimą. Nie ma. Oczywiście nie ma i ja już wiem, że zbłądziłem, bo powinienem – kto jak kto, ale ja – powinienem.

Wiedzieć muszę instynktownie, że w barku wódka jest obowiązkiem, kiedy staje się poszukiwanym artykułem, więc błyskawicznie kurtkę wdziewam na plecy i bez słowa jednego drzwi szeptem zamykam, żeby pobiec w bezkres monopolu. Nie jedną, ale trzy – różne, bo skąd mam wiedzieć, czy trafię w apetyt, potrzeby i okoliczność. Targam bulgoczące zakupy, a w domu podejrzewam bulgoczącą kobietę, która powie, albo wybuchnie. A ja nie mam kamizelki kuloodpornej, nie mam ogniotrwałej ściany, ani nawet zatyczek do uszu. Za to mam flaszki stężone, w trzech kolorach, jakby to była kaleka tęcza spierzchnięta od wiatru. Dopiero teraz dostrzegam, że boso wybiegłem z domu, że skarpety piją mróz wprost z chodnika. Dobrze, że będzie się czym rozgrzać i że niedaleko już. 

Wszedłem na palcach, żeby nie zainicjować tykania zegara… a bomba… Powiem to, jak tylko zmielę w ustach chwasty, bo mi oddech się skończył z wrażenia – bomba spała w fotelu. Rozmazany makijaż, ledwie rozpięty płaszcz, jeszcze szalik wisi na szyi, a buty wbijają się w stojący na ławie talerz herbatników obcasami ze dwanaście centymetrów najmarniej. Herbata drży niepokojąco w szklance, bo łyżeczka już zdążyła popełnić samobójstwo i tylko gruby dywan ją uratował przed zagładą.