niedziela, 31 grudnia 2017

Słowem namalowane.

Dlaczego? Skąd pomysł i czym uzasadniony, żeby pisać, a nie na przykład tańczyć pośród ostępów leśnych, czy na scenie teatru zamkniętego przed laty tylko po to, żeby deski pokryły się dywanem kurzu z rodzynkami wyschniętych mysich bobków, które tajemnicę minionych, bezimiennych żywotów wciąż noszą w sobie? Gorączkowo dość, co jest i dla mnie samego niezwykłe, rozglądałem się po własnych talentach i nie wiem zupełnie jak odpowiedzieć, jak uzasadnić, żeby nie popaść w śmieszność, albo nie zasłużyć na kaftan bezpieczeństwa. Skąd we mnie plan taki właśnie, żeby w świat literek się zagłębiać i drążyć, jątrzyć i udawać. Kreować – powiedział ktoś nawet. Szukam odpowiedzi w sobie, dla siebie, więc nie byle jakiej, którą mogę odepchnąć otoczenie, żeby trwać w mniemaniu… bo… ja nie chcę trwać… ja chcę w życiu tworzyć. I mniej istotne co, żeby tylko móc doprowadzić rzecz do końca. Zostać stworzycielem, autorem, popatrzyć dokładnie tą samą dumą, którą patrzył Bóg kończąc swoje dzieła, bo ja na podobieństwo ponoć jestem stworzony. I dlatego chcę tworzyć i widzieć dzieła skończone.

Szukałem w sobie pomysłów, zaglądając w fartuszki muz wszelakich. Nie będę aktorem, który własną mimiką i gestem potrafi nazwać świat, który w ruchach prostych zdefiniuje skomplikowane uczucia i potrzeby. Przymierzałem się do śpiewania, do ubrania słów w zwiewną poezję, która zbudzi zmysły i nie pozwoli zasnąć, która niepokojem wewnętrznym sprawi, że noc zapłonie blaskiem słońca, a pszczoły zapylą nawet papierowe kwiaty na tapecie w małym pokoju, gdzie tkwić możesz ty słuchając owego śpiewu ze świadomością, że jesteś jedynym adresatem. Daleko od ludzkich uszu chowałem nieporadne początki śpiewu pomiędzy drzewami, które nie takie dźwięki znieść umiały w długim życiu i pośród chwili mną zaburzonej nawet jednym liściem, czy igiełką drobną nie zadrżały z trwogi. Ale ja wiedziałem. Nie zostałem stworzony do śpiewu, bo najpiękniej milczeć potrafię – ten jeden dźwięk wydać potrafię nie fałszując wcale i całą głębię wrażeń odzwierciedlić w bezgłosiu. Wróciłem, las przepraszając za własną nieporadność i rozglądałem się nieustannie szukając możliwości.

Ktoś pokazał mi kreski węglem na dziewiczo-białym papierze uczynione i trzema smugami definiujące urodę kobiety w miłosnym uniesieniu, ktoś w barwnych plamach opowiedział mi miasto moje wczorajsze i jutrzejsze, bo dzisiaj architektoniczna dziura wieńczy przestrzeń wyłącznie obrazem wypełnioną. Wiem, bo poczułem po czubki włosów na skórze, rozpoznałem zapach tych miejsc, gwar cichnący przechodniów, modlitwy o wzajemność i klątwy żarliwe, wąchałem pośpiech i pobieżność tubylców i przyjezdnych, którzy mijali jeszcze nie istniejącą kubaturę. Otoczyłem ramionami kawałek papieru i ołówkiem usiłowałem chociaż powtórzyć, jeśli nie powić w sobie widzenia. Dręczyłem tę kartkę i ten ołówek, a pot ślizgał się po wnętrzach dłoni i czoło rosił w niemocy. Malowałem twoją twarz ołówkiem miękkim z zawstydzenia, jak nieporadne zwierzę go trzymając. I powiem szczerze – nie pytaj, gdzie ów wizerunek schowałem – podarłem go na strzępy, jakbym dostał niechciany telegram, zawiadomienie, które przyszłość niszczy… Mam w sobie wyobraźni wystarczająco dużo, żeby nie rysować więcej. Nawet kółko na czole wymaga doprecyzowania, kiedy moją dłonią jest uczynione, bo ono wykracza poza ludzką odporność i pojmowanie kulistości. Nie mówmy więcej o malowaniu w kategoriach talentu – dla mnie to raczej komplementarny zbiór do takiego pojęcia – ten, po drugiej stronie zera…

Próbowałem rzeźbić, bo w drewnie znalazłem spokój i dla zmysłów przystań, w której potrafię zniknąć na długo. Każdym zmysłem przytulam się do drewna i do drzew żywych, tętniących gorączką, pchających się w stronę słońca i marszczących korę pośród mrozów. Próbowałem przestrzeń wypełnić wyobraźnią, zaznaczyć rys szlachetny czubkiem noża, czy dłuta. Szukałem linii idealnej, która pod dłonią zaśpiewa opowieść niedokończoną, ale taką, która zburzy spokój, która szarpnie duszą i nogi zniewoli choć na mgnienie serca. Próbowałem drzewa kształtować, jakbym był wiecznym wiatrem, błyskawicą, burzą, suszą i wandalizmem kretyna. Posadziłem drzewa, żeby rosły moją fantazją wyrzeźbione, ale one… już je przepraszałem nieraz za własną głupotę – one wolą żyć po swojemu i nie mi więzić je i niewolić. Kim jestem do jasnej cholery, żeby krzywdzić życie? Niewielu tak szczerze przepraszałem, przed nikim chyba tak nie klęczałem, jak przed drzewem, któremu w chwili zrozumienia oddałem wolność. A dłuta… rdzewieją, bo w nieumiejętnych dłoniach krzywda mieszkać tylko potrafi.

Zostało mi pióro. Skoro gestem, dłonią czy ustami nie potrafiłem nic stworzyć, zostało mi już tylko pióro. Chwyciłem je niepewnie dość, pamiętając wcześniejsze porażki. Nie widziałaś, nie chwaliłem się, bo czym się chwalić, kiedy przyszłości żadnej w początkach tworzenia nie było widać. Poszły tą samą drogą, którą poszedł twój portret jedyny i tylko moja miłość potrafiła w nim ciebie odnaleźć w kreskach niedokończonych. Trzymałem się pióra uporczywie i wytrwale, pisząc po jednorazowych zeszytach, po skrawkach papieru na wietrze posianych. Oddałem ogniom rozmaitym myśli ołówkiem uzewnętrznione, a ogień chichotał, bo psotnik z niego niewąski. Brał każde słowo, bez wyjątku, nawet, gdy mokre było nieznośnie, a ja wrzucałem weń własny wstyd i własną nieudolność z zaciśniętymi zębami i niepotrafiącą umrzeć nadzieją, że kiedyś przyjdzie dzień, w którym uda się choć jedno zdanie napisać warte zachowania. Nie wiem kiedy, pośród jakich słów porzuconych, w kartkach, po które ogień wyciągnął gorące ramiona utkwiło coś, co sprawiło, że ogień zagwizdał. Pierwszy raz dla mnie zagwizdał i zrobił to szczerym podziwem, bo przecież kłamać nie musiał wcale.

To chyba wtedy przestałem oddawać mu bezkrytycznie wszystkie słowa, jakie wypełzły na skraj papieru, niczym patyki falą przypływu na plażę wyniesione. To wtedy schowałem w kieszeń spodni pierwszą serwetkę ze słowami, od których zaczerwienił się ogień, a cofając dłonie syczał na mnie, jakby przestrzegał przed wrzuceniem w jego głodne gardło tych słów. Potem… Potem przyszłaś ty i przeczytałaś. Słowa z tylnej kieszeni dżinsów wyjęte, pomięte, sterane, na papierze, który rozsypywać się już zaczynał. Wyjęłaś je zapomniane z tych dżinsów i rozpostarłaś na kuchennym stole. Wyprostowałaś rogi, wygładziłaś dłonią i powiedziałaś:

- napisz mi jeszcze, chcę więcej…

Napisałem i pisałem wciąż i już nic do ognia nie wrzucałem, kiedy widziałem, jak gorączkowo pochłaniasz słowa, dopiero co wyjęte ze mnie i na papierze położone, a one takie… płoche… słabe i drżące. A ty powiedziałaś:

- Pisz i nie myśl już nawet, tylko pozwól słowom płynąć, pozwól żyć im swoim życiem, niech się toczą zupełnie tak, jak toczy się twój spacer poranny, kiedy celu żadnego i żadnego pośpiechu, a miasto otwiera ramiona szeroko i południki słońcem malowane wiodą na pokuszenie po zmianę strefy czasowej, na taką, w której mieszczą się pojęcia zawsze i nigdy. Na taką strefę, w której poranek trwać może całe życie, jeśli tylko jest tego wart, a popołudnie zniknąć może na samą myśl, że chcesz palcami pstryknąć, bo taki nieposłuszny.

Powiedziałaś mi pisz, ale nie powiedziałaś co, nie powiedziałaś jak, nic nie powiedziałaś, bo… teraz już wiem, wymyśliłem sobie, więc wiem nie czekając na wyjaśnienia. Ty chcesz wszystko, bez najmniejszej reszty, bez okrawka cienia, zasłonięcia, czy niedopowiedzenia. Każdą literkę, akapit i stronę bezwstydnie odartą z konwenansów, nagą nagością mojego sumienia, rozumienia, widzenia. I chwytasz te kartki, które jeszcze wilgotne od mojego potu, a czasem łez, pomiędzy czarnymi pajęczynami labiryntów leżących, słowami utuczonymi na mojej przeszłości, na wspomnieniu mroźnego wzroku, albo gorącej fanaberii. Podnosisz do oczu, chociaż półmrok źle wpływa na twoje oczy, to czytasz, jakbyś jadła obiad po trzech dniach postu – łapczywie, pazernie, niekulturalnie wręcz – zapominasz o świecie wokół, o mnie, a czas traktujesz z taką pogardą, że ten się pod stół chowa i mamrocze – ja słyszę co mamrocze – on odgraża się tobie, że ci nie podaruje, że odbierze co cesarskie i postara się, żebyś dotkliwie odpokutowała tę pogardę. A ty uśmiechasz się w końcu jak uśmiecha się lipcowy poranek do brzegu morza, albo łąki górskiej na południowym stoku i z dziecinnym blaskiem w oczach mruczysz wtulając dłonie pod moje pachy, albo pomiędzy guziki koszuli i szepczesz mi do ucha:


- co dalej? Chcę więcej… Chcę wszystko…

Niedoświadczonym wzrokiem.

W pracowni malarza trwa wciąż wczorajszy wieczór rozświetlony lampką. Czyżby stamtąd unosiła się dyskretna mgła twórcza, być może wspomagana całonocną gawędą? Mgła wygładza mi obrazek młodej mamy pospiesznie idącej gdzieś z dzieckiem – oby nie do szpitala, bo ten przenieśli bardzo daleko. Pan z błyszczącą, skórzaną aureolą na czubku głowy popędza po trzykroć psią fizjologię na lichawym trawniczku, chociaż nie pada… Spocił się? Niby jak, kiedy stoi i tylko językiem rusza ponaglając watahę, a owa zaspokaja ciekawość węsząc, kto przed nią dotarł do tego szaletu. Bezwzględny, cykliczny jęk karetki przypomina mi, że życie nie jest oczywiste i gotowe się zakończyć z dowolnie wybranego powodu, albo nawet zupełnie bez przyczyny, następstwem okoliczności nieprzychylnych, czy też splotem przypadków, na które wpływu żadnego nie mam. A skoro tak, to macham ręką – niech się dzieje!

Zdumiewające, że na życie nie potrzebne są żadne uprawnienia, licencje, szkolenia, czy homologacje. Zapewne dlatego tylu ignorantów błąka się po świecie.

sobota, 30 grudnia 2017

Jestem?

Siadłem i wklęsłem się w sobie. Bo cóż ja najlepszego uczyniłem. Jak ostatni kretyn i półgłówek. Zachciało mi się, to i mam. Siedzę teraz w próżni i kląć mogę do woli – nikt nie usłyszy, nie przyjdzie zwrócić uwagę, kopnąć w tyłek, albo poklepać rubasznie po plecach, że nie szkodzi. Palcem, czy pałką nie postraszy. Nikt. Bo nie ma już nikogo. I ja sam, w swojej głupocie to zrobiłem, samemu sobie zbudowałem piekło i pustynię.

A zaczęło się tak niewinnie, niemal jak świąteczne porządki, żeby było szykownie, nastrojowo i tak pięknie, żeby nawet bardzo skrupulatna pani nie mogła zmarszczyć czoła na widok plamki gdzieś w ciemnym kąciku, czy malutkiego kotka uwitego z kurzu pod łóżkiem. Wymyśliłem sobie, że posprzątam w sobie. Upiorę, odkurzę, posortuję i poukładam. Wyrzucę co zbędne, a przydatne uprasuję i na półeczkach poukładam.

Na początek sumienie. Wziąłem w dwie ręce, strzepnąłem jak płaszcz, co z szafy się wyjmuje przed sezonem i w wyprostowanych dłoniach do okna, żeby światła więcej było. Słabo. Sumienie nie dość, że poplamione rozmaitymi (powiedzmy szczerze) grzeszkami, to jeszcze dziurawe tu i tam. Szkoda prać, bo proszek wyjdzie, a nowego nie kupię, kiedy sklepy pozamykane. Więc, zupełnie jak dziurawe skarpetki wrzuciłem do kosza, a ten wyniosłem na śmietnik od razu, żeby mi tu świątecznie nie cuchnęło, bo miało być wytwornie, a nie po partyzancku. Widziałem, że chwilę później przyszedł jakiś obszarpaniec i dłubał patykiem w tym kuble aż znalazł to moje sumienie. Nawet nie wydziwiał, tylko zupełnie jak ja – strzepnął, podniósł do światła, palce w dziury wraził, niczym nie przymierzając ów Tomasz niewierny, a potem kiwnął głową i zarzucił na siebie najwyraźniej usatysfakcjonowany. Poszedł potem i grzało go to moje sumienie chyba, bo szedł jak balonik helem wypełniony – tańczył i podskakiwał. Pamiętam, że śmiać mi się chciało, bo z dziurawego tak się ucieszył. A potem sobie pomyślałem, jak jego wyglądać musiało, skoro to moje tak go ucieszyło…

Następnie zacząłem dłubać w pamięci. Ludzi z przeszłości wydłubywałem jakby to były rodzynki w babce drożdżowej. Wydłubywałem i patrzyłem na te znajomości historyczne, widząc, jak mierne to były koligacje. Ot – pierwszy z brzegu – ani szkół nie pokończył, ani trzeźwością specjalną nie grzeszy, żeby chociaż urody odrobinkę, albo pasji – gdzie tam, pasjami, to tylko kląć potrafi! Rzuciłem przez okno gdzie w trawnik, niech się pasą czarne ptaszyska, co jak sępy szyje wyciągają i połykają owe rodzynki zanim się w trawie zdążą zagrzebać. Następna – śliczniutka, jak młodych Niemców sen, ale gdy usta otworzy, to uciekał od niej każdy, kto słuchu miał odrobinę. Jak można aż tak rozumu nie posiadać i beztrosko androny powoływać do życia ustami? Poleciała w ślad za pierwszym. Kolejny – a ten, to w ogóle zniknął nie wiedzieć gdzie dawno temu i pewnie mnie na ulicy już by nie poznał, więc precz z pamięci. Porządek ma być i na zbędną fatygę, na wypadek wszelki i cud objawiony trzymał nie będę takich „przydasiów”.

Siedziałem w otwartym oknie, chociaż to nie sierpień przecież, ale wygodnie było, bo mrok otulił niby szalikiem, ukrył przed wzrokiem ciekawskich, co cudzym życiem tylko żyć potrafią, bo własne im się nie podobało, bo nudne i wciąż takie same. Siedziałem i pstrykałem zbędnymi rodzynkami, a sępy spać już poszły. Przyroda próżni nie lubi i zawsze się znajdzie chętny na kęs porzucony – nadeszły szczury z apetytem wielkim i nieomal widziałem, jak im się noski świecą, kiedy węszyły szukając kolejnej porcji. A ja, już z mniejszym oporem rodzynki w trawę, bo za gruby, za stary, zbyt dumny – przypinałem łatkę i hajda ze dwora.

Skończyłem i nawet nie zdumiało mnie, że nikt mi nie został. Wzruszyłem ramionami – na puste półki łatwiej będzie układać… Po co mi galeria nieudaczników? Tępych, uszkodzonych i potarganych życiem? Mam miejsce na nowe – bardziej wartościowe egzemplarze. Obok siedziały wspomnienia – trochę wystraszone i drżące. Słusznie! Słusznie drżące, bo one albo zaśniedziałe, albo zakurzone, a wszystkie miały już skurcz mięśni, bo takie garbate i niepełne. Wyjmowałem je z siebie, a one wyblakłe tak, że musiałem dorabiać, dopowiadać, domyślać się i snuć wątki za nie. A niech je szlag trafi! Wyrzuciłem, jakby to były papierki od cukierka, kiedy cukierek dawno zjedzony. Wiatr je porwał i nawet coś mi gwizdnął do ucha, alem nie słuchał go, bo jeszcze nie skończyłem.

Pozamiatać mi przyszło te puste pokoje, gabloty gotowe na nowe otwarcie, więc resztki wymiotłem i szmatką kurze pościerałem - jak to na święta. Jakieś zapieczone uczucia wylegiwały się po ciemnych kątach, to precz pogoniłem i wyfrunęły niczym obudzone ze snu nietoperze. Siadłem wygodnie, sapnąłem, westchnąłem i kieliszkiem wódki przypieczętowałem gratulacje. Takie wsobne, bo sam sobie pogratulowałem, że tak sprawnie, szybko i do czysta. A teraz już świętować można i na nowe wartości otworzyć się przed światem jako ten lejek chętny, chociaż wybredny bardzo.

Poszedłem w miasto. Szukać owego nowego i zaprosić w gościnę do pięknie posprzątanego, dziewiczego wręcz wnętrza. Zdawało się, że to banalne zadanie. Że pośród miliardów ludzi, nim do rogu ulicy dojdę już będę musiał tych mniej udanych wyprosić, pogonić, czy zignorować. Gdybanie. Bezdomny pies zignorował mnie doskonale, niemal po nogach mi przebiegając, a ja z tego zdumienia nawet nie zaprotestowałem. Jakieś bachory rozwrzeszczane, pijana miłością własną młodzież i dojrzałość pijana gorzałką…

Nogi zachodziłem tak, że je musiałem z bioder wykręcać tak głęboko wlazły, a buty pokruszyły się zanim je rozsznurowałem. Wróciłem sam. Przyniosłem świeżo odkurzone półki, czyste podłogi i ściany do wieszania obrazów, czy wspomnień jeszcze farbą pachnące. Puste beznadziejnie. Siedzę znowu w oknie i patrzę przed siebie. Za siebie nie mam po co, bo tam pustka i nicość. Przed siebie również, bo nadzieję również gdzieś diabli ponieśli. Patrzę, a świat nawet nie w pogardzie mnie ma, ale ignoruje mnie tak, jak się ignoruje świeże powietrze, kiedy spełnia swoją rolę. Znaczy kiedy jest wystarczające do oddychania. Próbowałem pomachać ręką do kogoś i zdawało mi się, że się odwdzięczył tym samym, ale szybko się okazało, że machał pomimo, do kogoś obok, bo zaraz wdał się w pogawędkę, a na mnie nie zerknął nawet.


Wtedy wódka mi się skończyła, a zbyt mało jej było, żebym nauczył się udawać, że dobrze mi z samym sobą. Siedzę i klnę, choć to nikogo nie interesuje wcale. Pstryknąłem guzkiem pilota, lecz tam – sami obcy, gadają o nieistotnościach małych i wielkich, a przecież żadna z tych wiadomości nie zostawia na mnie śladu wzajemności. Wyłączyłem. Siedzę w oknie i patrzę na cudze żywoty, ale one jakoś nie chcą się we mnie ukorzenić - przepływają, owszem, na chwilę banalną, kiedy przed wzrokiem się przesuną, lecz zaraz później gasną nie rodząc uczuć, ani myśli. Jakbym był sterylny na cudze istnienie, przeźroczysty wręcz idealnie. Ależ się oszukuję – jakby mnie nie było całkiem… A może to prawda? Może sępy i szczury już strawiły to, co mną było?

piątek, 29 grudnia 2017

Zwyczajny dzień.

Samolot znalazł jakąś lukę w chmurach i zgrabnie wśliznął się pod nie, żeby zakotwiczyć w Mieście, a zabłąkana mewa sterowała w kierunku tej wyrwy, szukając czystego nieba, by odpłynąć na wysokich prądach w kierunku morza. Nosiciel cyfrowych obrazków nie cieszył się nadmiernym zaufaniem długowłosej modelki ozdabiającej swoimi kolankami i uśmiechem słoneczny zegar na elewacji ratusza, bo wielokrotnie sprawdzała, czy nosiciel pikselami objął wystarczająco dużo ozdobników okalających jej urodę. Natychmiastowa wysyłka w czeluści sieciowe zwieńczyła wysiłki i uśmiech pani stał się rzeczywistością wirtualną okraszając i tak już bardzo barwny świat. Po chwili nosiciel pikseli stał się nosicielem modelki z którą wirował, aby i taką scenkę dało się uwiecznić przy użyciu osoby trzeciej. Sesja zakończyła się sukcesem, więc zapewne również wyimportowane zostały włosy rozwiane wirem nosiciela-stwórcy-cyklonu na tle miejskiego pręgierza. Towarzystwo mijało parkę z wielonarodowościowym uśmiechem i nawet niemiecka mowa ścichła, żeby nie zaburzyć obrazu. Dwie szczuplutkie panie po teatralnych uściskach zdecydowały się na obiad, lecz chyba były zdecydowane, bo kierowały swoją radość w stronę wegańskiej restauracji. Grube, wełniane skarpety zastąpiły pończochy, wspinając się na nieletnie uda, jednak niewystarczająco, żeby skryć się pod minispódniczką, ale to chyba wina owej spódnicy, bo skarpety robiły co mogły. Za to buciki pani krótkowłosej zmieściły się zupełnie swobodnie, dzięki czemu pani mogła się skupić na przytulaniu się do pana idącego z nią pod rękę. Wielopokoleniowa turystyczna rodzinka obciążona napojami w papierowych kubkach meandrowała rynkiem tworząc skupisko pchane jednym, wspólnym instynktem i monolitycznymi zmysłami – patrzyli w jedną stronę i uszy wyciągali w podobnych kierunkach, a nawet uśmiechami ogrzewali jednoosobowe końskie oblicze – koń nawet ramionami nie wzruszył, tak bardzo był przyzwyczajony do demonstracyjnej, nic nie wnoszącej (z punktu widzenia konia) sympatii. Ktoś grał, ktoś tańczył, kto inny rzeźbił w drewnie następnego bezimiennego bożka, albo akt z obrazka pamiętanego dłońmi. Euforia falowała jakoś tak sinusoidalnie, falami i cyklicznie i była chyba odrobinę na wyrost, może z powodu nieustannego jej dokumentowania, bo przecież kto to widział śmiać się i nie mieć na to żadnego dowodu, czy alibi. Taki dzień może być środą, albo piątkiem, bo to nie ma żadnego znaczenia - taki prosty i codzienny, niemal jak kromka chleba na śniadanie.

Powtarzalność nieuchronna.

Pani z piekarni zaraża świat życzliwością, a eskadra wróbli w tym czasie pikuje na krzew rokitnika całkiem zbójeckim atakiem, żeby obedrzeć krzew z kolorów. Świat porusza się na pół gwizdka przyszpilony tradycjami, pomiędzy którymi życie wydaje się lewitować w gęstym kisielu. Osiemnaście gipsowych masek zdobiących mój parapetowy widnokrąg patrzy blado na mnie i całkiem się nie przejmuje, że przyszło im żyć w tak niegościnnej okolicy i klimacie niewiele lepszym. Opiekuńczy wzrok spod czarnej grzywki czule się klei do czworonoga w rozmiarze akceptowalnym nawet w małych mieszkaniach, a takie pieski wystrojone zapobiegawczo w tużurki, kamizelki i inne opakowania poruszają się po przestrzeniach zewnętrznych odrobinę bardziej owalnie, niczym zawodnicy sumo. Wózek zbieracza surowców napełnia się cichutko, torba listonosza wręcz przeciwnie. Napoje grzechoczą w siateczkach bez względu na płeć dłoni je niosących sugerując spożycie, lecz przecież nie tak, nie w drodze, lecz w przytuleniu do kaflowego pieca, lub żeberek kaloryfera. Podsłuchuję wieczorne próby fajerwerków, powtarzane do znudzenia od dwóch tygodni chyba, żeby niedzielną nocą zakwitło niebo kolorami i harmidrem. 

wtorek, 26 grudnia 2017

Rodzynki w próżni.

Czas zwolnił i uwięził ludzi. Zdumiewające, że udało mu się oczyścić Miasto z owych ssaków tak doskonale, że tylko w nielicznych otwartych sklepach monopolowych zasypiali z nudów sprzedawcy krótkotrwałych złudzeń. A wiatr wyje z rozpaczy i szarpie jakieś reklamówki, puste gałęzie i bezdomnym psom tarmosi futra, jakby szukał pcheł. Słońce wychyliło się na moment spoza poszarpanych, kolorowych chmur, ale kiedy położyło się na zmurszałej elewacji kamienicy, zadrżało z zimna i uciekło. Na dodatek, uciekając ukradło kolory. Sroki złorzecząc poleciały świeżym tropem, jednak rozsądnie nie wróciły, tylko zostały tam, dokąd poszło słońce wraz z kolorami. Wrony też próbowały, ale wiatr wyginał im skrzydła i nie pozwalał osiągnąć właściwej trajektorii, więc zacumowały gdzieś na dachach po zawietrznej stronie komina. Rozglądałem się i szukałem, bo świat pozbawiony fantazji ludzkiej wydaje się przewidywalnie monotonny i zrozumiały, a jeśli nie, to wyłącznie z przyczyn związanych z ignorancją patrzącego. Jakaś młoda pani w obowiązkowej czerni czubkiem buta wyrażała swoje zainteresowanie panem, który reflektorami samochodu oświetlał jej drogę do furtki, a sam bawił ją rozmową, wspinając się wzrokiem po kolanie odzianym w rajstopy, jakby wiedział, że tym razem nie osiągnie nic więcej, więc z dyskretną rezygnacją prześliznął się po materiale spódniczki wcale nie spiesząc się i kontynuował mozolną wspinaczkę oczywiście czarnym kadłubkiem ku ciemnym oczom pod czarną grzywką. Alkoholizowana euforia eksplodowała znienacka w czeluściach podwórka zapomnianego przez włodarzy miejskich i chyba skróciła nabożeństwo, odbierając misterium cud intymności. 

sobota, 23 grudnia 2017

Po szczerości kres.

Wyszedłem za nią w noc. Z tego tumultu, ścisku i pobieżności wyszliśmy obok siebie idąc, ale inicjatorem nie byłem ja, tylko ona. Zabawne, bo przecież to ja podszedłem do niej ze słowami ubranymi we wszystkie możliwe sztuczki i chciałem zajrzeć jej w dekolt nie tylko oczami, ale dłońmi i ustami też. A ona tylko się zaśmiała, bo takich jak ja mijało ją co chwila kilkunastu, łykających ślinę, o drżących, spoconych dłoniach, a wzmocniona alkoholem odwaga pozwalała sobie na bezczelność ścigającą się z wulgarnością, na które reagowała lekceważeniem, pozwalając słowom przepłynąć obok tak płynnie żeby nie naruszyły nawet fryzury. A mimo wszystko podszedłem, jakby podejście było obowiązkową próbą w drodze pomiędzy parkietem, a barem, bo ci, którzy czekali na obsługę potrafili usnąć przy stolikach mokrych od rozlanych płynów i lepkich od bagna prochów, które narkomani na głodzie wylizywali wprost ze szklanych blatów – zabójcza mieszanina rozmaitych resztek alkoholi i rozcieńczonej nimi kokainy smużyła się na tak wielu stolikach, że był to niemal znak rozpoznawczy tej dyskoteki.

Siedziała przy jednym z niewielu stolików o suchym i niezakurzonym blacie i bezmyślnie mieszała łyżeczką dawno wystygłą kawę, a lampka wina wysychała w zapomnieniu, tęskniąc do jej ust. Obok, bo przecież nie z nią, siedziały jeszcze trzy kobiety, które w trakcie rozmowy zakłócanej rytmiczną muzyką o dużym natężeniu, obrzucały otoczenie spojrzeniami kupca próżności – zupełnie, jakby mierzyły wartość każdego mijającego stół człowieka i skrupulatnie wyliczały szerokość uśmiechu na podstawie oszacowanej grubości portfela. Płeć i wiek nie były istotne absolutnie – liczyła się marka odzieży, jakość perfum, biżuteria, a od owego szacunku piersi paniom zakwitały, bądź kryły się w mrokach bluzeczek, a kolana niczym skrzydła kolibra wykonywały ruchy wahadłowe, jakby rozsiewały feromony. I zapewne rozsiewały, bo obok tego stolika przedefilował komplet gości zaciągając się tym nieoczywistym aromatem i rozum tracił zbliżając nozdrza odrobinę bliżej, żeby wyskamleć z trudem maskowane pożądanie, które bezobcesowo i zdecydowanie wulgarnie rozpatrywane było w trybie ekspresowym, a w przypadku pozytywnej oceny zawartości dżinsów jedna z ultrakrótkich spódniczek oddalała się kołysząc biodrami do obłędu i wiodąc wybrańca w czeluści toalet, by w pojedynczych minutach wracać, bezwstydnie obciągając spódniczkę, na której schły ślady spoconych dłoni ściskających jeszcze przed chwilą biodra w pospiesznej ekstazie.

A przecież, pośród tego pijanego, narkotycznego tłumu nie sposób było nie zauważyć jej – kobiety, która słowem się nie odzywała, wzrok miała zbyt trzeźwy, chociaż pozbawiony złudzeń. I nawet wyznawcy ekspresowych uniesień starali się zajrzeć jej w oczy, zanim wskazali palcem którąkolwiek z trzech pozostałych, gdy ta oczami samymi powiedziała tak zdecydowane NIE, że pijani momentalnie trzeźwieli i stać ich było na zawstydzone „przepraszam”, zanim się oddalili wiedzeni trójwymiarową, sinusoidalną ścieżką malowaną sromem którejś z jej koleżanek.

Nawet nie próbowałem oszukiwać, że przyszedłem do tego lokalu szukać Boga, albo miłości, bo w to nie uwierzyłbym sobie sam. Chciałem zapomnieć zbyt wiele, w czym pomóc miał alkohol i tętniąca rytmicznie muzyka, a jeśli to zawiodłoby, wtedy w białym proszku poszukałbym owego zapomnienia. Siedziałem przy barze, żeby nie marnować czasu na spacery i zamawianie przez pośredniczki, które ograniczały się do zbierania pustych szklanek, kufli i kieliszków, a nawet kuszenie napiwkiem nie zdawało egzaminu. Zamawiałem wprost przy barze pakietami, po cztery na raz, bo jakieś kretyńskie przepisy nie pozwalały barmanowi nalewać po dwieście gram w szklanki, tylko musiał męczyć się w detal. Czymś kolorowym kaleczyłem usta, płucząc je, gdy biała wódka zaczynała krążyć we mnie rozcieńczając krwiobieg, rozluźniając myśli i słowa – zupełnie, jakbym zdjął krawat i rozpiął ten guzik krępujący grdykę. Poszedłem ochlapać twarz zimną wodą pośród dobiegającej z sąsiedniej kabiny rozkoszy zupełnie nie ukrywanej. Aż dziwne, że łazienki nie zostały wyposażone w kanapy zamiast sedesów. Kiedy wracałem i zupełnie niechcący zaczepiłem wzrokiem kobietę przy stoliku, chociaż pozostałe kolana skrupulatnie schowały przede mną wnętrza ud, jako niegodnym ich wylewności… stało się coś, czego nie zrozumiałem do końca, tylko poddałem się owemu nurtowi, jakbym został zanurzony w historię, która się ma mną dopełnić i już dawno jest napisana, a ja tylko ją odtworzyć mam tego wieczoru.

Kobieta złapała mnie matowym wzrokiem który dowiercił się do mojej bardzo głęboko już ukrytej świadomości, wstała i wyszła spoza tyraliery kolan, spracowanych pośladków, zmiętoszonych po wielokroć piersi i włosów, w które wyszeptano tej nocy więcej niespełnialnych obietnic, niż z dowolnej mównicy przedwyborczej. Zanim zdążyłem odezwać się, wygłosić bełkotliwą propozycję, czy komplement, przejęła stery po sam kres mojego pojmowania i kiwałem głową tylko, zgadzając się na niewysłowione, czymkolwiek by miało być. Zgodziłem się na nią i na historię. Zrezygnowałem z tego wieczoru-po-mojemu, skończyłem z zabijaniem pamięci i stałem się bezwolnym osiołkiem wiedzionym ręką, która miała stać się moją katharsis.

Szła przodem, nie wahając się, ani nie zerkając, czy wciąż za nią podążam, jakbym był sznaucerem wyszkolonym do wielokilometrowego podążania, tropienia cierpliwego, milczącego i wręcz bezdusznego, skupionego na osiągnięciu celu. Buty na wysokim obcasie drżały przede mną dźwiękiem czystym, zdecydowanym, jak spiż dzwonu, którego serce obwieszcza miastu trwogę lub nadzieję. Szedłem wiedziony jej determinacją milczącą, bezwzględną. Mijaliśmy skrzyżowania i spojrzenia pijane, mijaliśmy światła tramwajów jakby były elektrycznymi węgorzami rozświetlającymi mrok nocy, a ona nadawała rytm stukaniem w betony chodników i asfalt jezdni. Jednym spojrzeniem, którym przeszyła chaos dyskoteki i tornado w mojej głowie – to wystarczyło, abym stał się potulny do uniżoności, żebym wyzbył się pytań i wątpliwości i szedł po prostu – z przekonaniem o nieuchronności ciągu dalszego, na mojej przyszłości namalowanego jej paznokciem/gestem lub słowem.

Weszliśmy wreszcie gdzieś, w jakąś próchniejącą ze starości bramę, gdzie liszaje ścigały się o palmę pierwszeństwa i rekord wielkości, gdzie tynki wyskubane moczem do gołej, wilgotnej wciąż cegły śmierdziały przepocone na wylot, a drewniane schody zapomniały już niepewne wspomnienia o stolarzu, który je wykonał. Balustrady, zubożone o broń białą żerdek zużytych do wykazania lokalnej przewagi wyglądały smętnie i niepewnością zaraziły moje kolana, a ona wspinała się pokonując szczeble w tych butach, które obcasem wygryzały okrągłe dziury w drewnie. Olejnica na ścianach mieniła się wszystkimi kolorami, którymi zostały dotknięte w ciągu stu lat istnienia, a tam, gdzie czas dogmerał się do budulca kolejne pokolenia pająków snuły wątek w serwety labiryntów tradycją napiętnowanych, powtarzalnych i zrozumiałych tylko dla poety. Wchodziliśmy po tych schodach w nieskończoność, jakby do nieba, albo wyżej, a alkohol parował ze mnie pozostawiając mnie bez ochronnej bariery. Drzwi z grubego, budowlanego drzewa oskrobane były z farby i wierzchniej warstwy, pełne wyciętych obietnic bez pokrycia i klątw, oszczerstw i nadziei, zamknięte były na kłódkę tak masywną, że tylko Fort Knox zasługiwał na podobną.

Kobieta otworzyła ją i weszliśmy w mrok, aksamitny od kurzu i zabytkowych pajęczyn. Ona – widać nieraz tu już była, szybkim krokiem podeszła do małego okienka dachowego i uchyliła je, jakby otwierała korek wanny i spuszczała z nieba wszystkie gwiazdy. Usiadła na kanapie pod ścianą, a kanapa – przysięgam – ona szepnęła „dziękuję”. Stałem z rozwartą gębą i nie wiedziałem, co mam z sobą począć. Kobieta na kanapie, ja pod lufcikiem, przez który potop gwiazd z nieba lał się na moją oszołomioną po dwakroć głowę, bo w tej chwili alkohol mniejszym był problemem, niż ta milcząca nieustannie kobieta. Stałem i patrzyłem na nią, a ona na mnie i milczeliśmy tak doskonale, jakbyśmy urodzili się w jednej chwili, na dodatek trzymając się za ręce.

- chciałeś porozmawiać… dobrze – usłyszałem jej głos, który szepnął do mnie słowa tak delikatnie, że nawet zwisające z sufitu, niedokończone pajęczyny nie zadrżały – jeśli nadal chcesz, to rozbieraj się…

Oszołomienie musiało mnie pozbawić nawet tych mizernych resztek rozsądku, bo zanim zadałem pytanie, zanim obruszyłem się, czy zareagowałem wiązanką jadu, puścił pierwszy guzik koszuli. Jak lawina, pociągnął za sobą kolejne i nim ślina w ustach mi wyschła, koszula leżała już na stuletnim kurzu strychowych desek, a pasek spodni wił się pośród nogawek uciekając od spotniałych skarpet.

- no dalej - zaśmiała się dość złośliwie – slipki też, chyba nie wystraszyłeś się kobiety? Przecież tego chciałeś, tak wielu mówi, że chce, a kiedy przyjdzie stanąć nago, zaczyna wątpić. Może się rozmyśliłeś? Drogę znasz, trafisz do wyjścia, więc rób jak uważasz. Poczekam patrząc na twoje niezdecydowanie. Ale, jeśli ze mną chcesz rozmawiać, to wyłącznie nago, bo dopiero nagość pozwoli tobie na szczerość. Jeśli cię nie stać -wyjdź i nie wracaj więcej, dopóki się nie zdecydujesz… Zdejmij ostatnią maskę i już możesz mówić… będę słuchała wtedy bardzo uważnie… kto wie - może nawet porozmawiamy?

piątek, 22 grudnia 2017

Dyskomfort informacyjny.

Wiem, że jestem monotonny, ale przechodziłem na wskroś placu, jednego z wielu w Mieście, który usiłuje zmienić średnią wysokość położenia nad poziom morza składowych powierzchni płaskich. Zaczyna się toto jak zwykle niewinnie - ogrodzeniem ze dwa metry lub lepiej i wcale nie ażurowym, bo tajemnica zawodowa mieszkająca w środku bardzo jest zazdrosna przynajmniej do zmierzchu, ponieważ później ochrania ją jednoosobowo emeryt-rencista i czyni to z godnością i wdziękiem adekwatnym do wieku.
Kolejnym standardowym krokiem jest wgryzienie się w głąb, żeby tam lokalizować kamienie węgielne, parkingi podziemne, albo schrony przeciwatomowe, lub archiwa ściśle tajnych informacji, albo epicentrum sterowania obiektem od strony energetyczno-teleinformatyczno-ciepowniczo-wod-kanalizacyjno-gazowo-sejsmicznie i jak się jeszcze uda z inwigilacją i monitoringiem włącznie. Zupełnie jawnie i oficjalnie. A kiedy już ściany wykiełkują ponad powierzchnię ziemi, to dzieje się już zupełnie jak w świecie roślin – rośnie toto szybciuteńko i bardzo wysoko, jakby chciało niebo przedziurawić i stąd zapewne tyle deszczy na świecie.
No i właśnie obok takiego placu przechodziłem, na którym ogrodzenie nie-ażurowe i dziura po wywiezionej ziemi, a ściany zaczynały swoją ciekawością dotykać najbliższej okolicy wykazując tendencję wzrostową. I na owym ogrodzeniu, niczym lampki na choince żółciły się świeżością tabliczki ostrzegające, że znajduję się z zasięgu żurawia, co odrobinę rozstroiło moją psychikę – bo cóż takiego mam uczynić z pozyskaną informacją? A przecież ona już mnie zasiedliła niepokojem i ostrzegła mnie przed nieuchronnym. Rzuciłem nieufnie okiem ponad parkany i owszem – jest! Niejeden nawet, bo żurawie (również te mechaniczne) uwielbiają wręcz pasjami organizować się stadnie w chmary, watahy, stada i inne organizacje pozarządowe. Te akurat grzecznie zamarzły i bezruchem własnym szykanowały lud pracujący zmierzający nie-wiadomo-gdzie pieszo lub tramwajem, ale ze wzrokiem zaciętym i chmurnym.
Jak mam się bronić przed owym żurawiem? Mało już istotne, czy drgnie ów, czy trwać będzie niczym obelisk. Niosłem więc niekonsumowalną informację w sobie, bezradny całkiem w swoim niedowładzie umysłowym. Kiedy zobaczyłem ostrzeżenie sklepu, że w niedzielę drzwi otwarte będą do piętnastej, to takie ostrzeżenie wniosło fragmentaryczną wiedzę na temat funkcjonowania świata pobieżnie związanego z ekonomią i mogło ułatwić mi podjęcie niedzielnej decyzji, choćby już dzisiaj.
Ale żuraw? I moje pozostawanie bądź nie w jego zasięgu? Umysł mam teraz zaniepokojony, zanieczyszczony i drżący. Może trzeba się wzmocnić farmakologicznie, a potem wyzwać na pojedynek tego żurawia? Na początek może jednego z mniejszych, bo to i tak king-kong okropny…

czwartek, 21 grudnia 2017

Zdumienie zroszone deszczem.

Gołębie odpowiednio długo mokły odgórnie, więc postanowiły nie rozdrabniać się dłużej, tylko gremialnie osiadły w kałuży niczym stado kaczek i po linie wyporności organizmów, zdefiniowanych tłuszczem podskórnym, zanurzyły się w tym mizernym akwenie. Niezbyt głęboko, bo kto widział tłuste gołębie? – można wręcz domniemywać, że to dietetyczne danie nic wspólnego z golonką, czy boczkiem nie mające wspólnego. Ani z żółtą łodzią podwodną – ta wybrałaby sąsiedni akwen, który zaczyna już przypominać górską rzekę położoną pośród kamieni – w tym konkretnym przypadku są to pozostałości kocich łbów, jakieś resztki kafli z pieca, cegły i dachówki, ale całość wystarczająco mętna, żeby każda łódź podwodna mogła udawać żółtą. Ta zanurzona wciąż nie oddycha i bąble powietrza przynosi nieustający opad, a nie wydech z owej łodzi. Gawrony kontemplują okolicę z wysokości klonów i w ich przypadku lokalizacja jest świadectwem hierarchii, a nie upodobań – arystokracja siada bliżej nieba, plebs zadowolić się musi widokiem ziemi. Ludzie wsobni, nieciekawi, schowani w widnokrąg parasoli, no chyba, że fizjologia wezwie pod płaczącą wierzbę, wtedy radość maskowana wychowaniem potrafi rozedrzeć na chwilę chmury. Pani z uśmiechem jak dwie cząstki mandarynki, przypomina mi o inżynierii genetycznej i zastrzykach napęczniających ciała, w celach zupełnie niezrozumiałych, w obliczu nieustającej sesji odchudzania się – ratunku!!! O co chodzi? Odchudzać się, żeby wypełnić się silikonem? Patrzę przez okno na wczorajsze dziecko zwalczające dobrostan własny – dziś jest piękną, uśmiechniętą kobietą, która pogodziła się z trzema wymiarami. Ilekroć widzę – z szacunkiem i radością kłaniam się w gratulacjach, bo piękna jest w swoich naturalnych, niecenzurowanych wypukłościach.

wtorek, 19 grudnia 2017

Siedem lat chudych?

Zanim dzień rozwiał wątpliwości słychać było, jak pośród nocy zabłąkany samochód stłukł lustra wyrosłe na podwórkowych kałużach i zanim kolory znowu zaczęły się sobie kłaniać i życzenia dobrego dnia składać, to już potłuczone były one po wielokroć i leżały wyrzucone na brzeg, niby okruchy bursztynów po burzy, albo wieloryby z instynktem samobójczym schnące na tropikalnych, bezludnych plażach. Wrony coś na ten temat plotkowały pod ostrokrzewem, ale pokłóciły się, kiedy jedna z nich (nieużytek kompletnie aspołeczny), zamiast pomóc dotrzeć do sedna sprawy, albo oddać się intelektualnym dywagacjom, to dotarła do sedna kubła na śmieci i jabłko w dziób schwytała, dopiero co znalezione, aby egoistycznie pożreć je całe. Nie było to jabłko z amerykańskiego snu, zwane wielkim, ale takie prozaiczne, pospolite i całkiem nie naruszone zębami. Przynajmniej ludzkimi. Mistrzyni ceremonii w szaro-czarnej todze podfrunęła zrobić porządek i w ramach soczystej wiązanki sprowadzić niesforną towarzyszkę na jedynie słuszną drogę. Musiał to być bardzo konkretny i okropnie jadowity bukiet, bo grzesznica zmyliła trajektorię i opory powietrza wyłuskały z jej dzioba czerwono-zielony owoc. Umknęła już bez łupu, zrugana do szczętu, kryjąc się w ruinach dachu warsztatu samochodowego, a mistrzyni bezceremonialnie już pastwiła się nad owocem, usiłując rozdziobać to jabłko na mniejsze, podzielne fragmenty, podczas gdy owo jabłko nabite na czubek wroniego topora niechętnie się odeń odrywało, co wyglądało komicznie. Pani z okrągłą, rumianą buzią uśmiechała się do całego świata, a jej życzliwość potrafiła przytulić nawet dygresje trzech umundurowanych króli ozdabiających błękitem i gwiazdami chodnik przed komisariatem. Pani od nałogów, szczuplutka i zziębnięta przytulała się bezpańsko sama do siebie biegnąc przez ulicę po jakieś drobne zakupy w warzywniaku, dziewczęta o ustach czerwieńszych od krwi zamiast uśmiechu niosły grymasy, a siwowłose panie dla odmiany niosły siatki nielekkie i westchnięcia jeszcze cięższe. Ja niosłem nic w dużych ilościach, oprócz ciekawości w oczach zaprószonych mokrym śniegiem i dłoni swoich prywatnych, zatkniętych w kieszeniach aż po ich dno. I chociaż to zapewne nic nie znaczy, to jednak na dnie znalazłem zapomnianego goździka – w sam raz, żeby zająć usta na kwadrans tą pikantną przyprawą. 

Szczurzy król - finał pierwszy.

Siedzieliśmy nad fosą miejską, a księżyc powoli kurczyć się już zaczynał, choć dopiero trzecia noc po pełni. Na tafli wody pływały pojedyncze suche liście zagnane tam grudniowym wiatrem z nie-wiadomo-kąd, więc zapewne był to zaułek jakiś, nad którym swoją teraźniejszość trawił jawor posadzony zapomnianą ręką, albo wręcz samosiejka zuchwale wyzwanie miastu rzucająca. Siedzieliśmy, Kapelusz milczał doskonalej od Buddy, a przecież miał mówić, miał mnie uczyć i opowiedzieć to wszystko, czego wiedzieć nie mogłem, bo nie znałem do tej pory zupełnie. Żyłem w tym mieście długo, ale to, co stało się moim udziałem, moim widzeniem i nie do końca pojętną wyobraźnią przerosło mnie o miliardy lat. Zupełnie, jakbym obudził się w światach Lema, czy Dukaja…

Kapelusz milczał wpatrzony w nurt, cichszy niż trawy więdnące na brzegu, niż kamienie rozgraniczające płynną przeszkodę od stabilności gruntu. Patrzył wzrokiem, w którym więdły świece, a życie zawijało się w kokony, żeby chociaż larwy i zalążki mogły przetrwać. Styks mógłby tym wzrokiem zatrzymać i cerbera uśmiercić, a przynajmniej zmrozić do trwogi i rozwolnienia. Ale patrzył nadal, jakby chciał wykłuć w fosie dziurę aż do jądra grawitacji, która superwulkanem uciekłaby w mgławicę Magellana i więcej tu już nie wracała. A on nawet warg nie oblizał, tylko milczał jak cholerny Sfinks tonący w piaskach egipskiej pustyni.

- … - zacharczał wreszcie niezrozumiale i czas poruszył niechętnie wskazówki, które wydawały się trwać we wczoraj z determinacją godną sądu ostatecznego – miałem powiedzieć… Miałem powiedzieć słowa, które są nieistotne, bo słowa NIGDY NIE SĄ ISTOTNE… Słowa, to tylko zasłona dymna, oszustwo, w którym pochopni toną, a wytrawni gracze pływają ciesząc się chwilową przewagą, aż nadpłynie większa ryba i większym słowem pożre wczoraj i słowa pożre bez reszty – tego uśmiechniętego durnia, któremu się wydawało… Miałem powiedzieć i bełkotem skazić prawdę, która jest pomimo wszystko niezależna od słów. Chciałem ciebie okłamać, oszukać, jak wielu przed tobą oszukałem. Ta trzydniowa mistyfikacja, to wielkie udawanie… nie tu mieszkam, nie tu mieszkają i wracają szczury – tu jest… magazyn… Podręczny, tymczasowy, bliski centrum i niewygodny bardzo. Wątpliwe, żeby przetrwał ciekawość ludzi. Już teraz szczury wynoszą wszystko stąd, bośmy się kręcili trzy doby tutaj… Przez ciebie… dzięki tobie…

Jedzenie i lekarstwa są już bezpieczne w nowej , a raczej dotychczasowej siedzibie – tu była fantasmagoria, żeby cię oszukać, okłamać i zachować tajemnice świata szczurów. Na wszelki wypadek, na zapas, na nieprawdopodobieństwo nawet – nikomu tu nie wierzyliśmy. Do dzisiaj, do twojej rozmowy ze szczurzycą… Nie wiesz? Widzę zdumienie na twojej twarzy… zostałeś ojcem chrzestnym szczurzycy, a ona swoje najmłodsze lata wspomina czasem pośród światów, które nie znały języka, którym wieża Babel dopiero później szyki pomieszała. I kiedy tak sobie gruchaliście… co? Znowu nie rozumiesz? Nie zauważyłeś? Rozmawialiście ze sobą i każdy szczur to widział, każden, który dostrzegł was we dwoje wie doskonale, że stało się, że wczoraj jest przeszłością mroczną, a ty jesteś szczurzą przyszłością – przynajmniej tubylczych szczurów… dziękuję. Tobie dziękuję, bo już bardzo zmęczony jestem. Dzisiaj chcę odejść i zostawić ci klucz do tego świata, w którym będziesz królem i sługą jednocześnie – będziesz rządził i będziesz przeżywał pokutę każdego dnia, w którym nie poradzisz sobie, a nie poradzisz sobie na pewno. To dla mnie jasne, ale wiem, że ja… ja już nie radzę sobie. Nie mam siły i zostanę tu dzisiaj, na brzegu fosy, aż mnie roztocza i bakterie rozpylą po wszechświecie.

Nie mogę dać ci nic, czego byś nie miał, bo masz wszystko, masz świeży wzrok, masz sumienie, którym słuchasz świata, który wyglądać już nie musi, bo potrafi być pięknym i potrzebnym bez względu na wygląd. Masz szczurzycę, która nie odejdzie od ciebie, a jej dzieci znajdą cię wszędzie, choćby nie wiem jaki bóg próbował cię schować w skarpecie, kieszeni, więzieniu, czy księżycu odległej galaktyki – nawet w grobie cię znajdą jej dzieci, bo już przesiąknęły twoim zapachem i nie zapomną twojego rytmu serca. Szczurzyca… umrze, jak ja, może nawet tutaj, nie przeszkadzaj jej – proszę, ostatnia prośba starca – pozwól jej pójść, kiedy dzieci przestaną ssać pierś życiodajną. Pozwól jej przyjść do mnie, bo to moja wnuczka… najmądrzejsza spośród wszystkiej dziatwy… na nią też czas – to ona przewidziała ciebie i taki dzień jak dzisiaj. Ona wiedziała, że jesteś ojcem jej dzieci, tak jak ja jestem jej dziadkiem. Nie pamiętam tak dojrzałej szczurzycy, żeby miotu się spodziewała – ona jest twoja i była nią, zanim pojawiłeś się w zaułku krwawiąc. Byłeś jedynym, który nie wiedział… tamto, trzy dni temu, to farsa była, szopka, a tak na poważnie – szczurzyca chciała przedstawić ciebie nam – mi i całej szczurzej rodzinie, chociaż tej najbliższej. Nie wiem, czy ją jeszcze zobaczysz, bo za stara była na poczęcie, ale jej dzieci przylgną do ciebie, jak piegi do rudowłosego, jak dzień przylega do nocy, a niemowlę do mlekodajnego cyca… nie zawiedź nas.

Gasnę, czuję, że zbyt wiele słów już ze mnie nie wypłynie, więc postaram się przekazać najważniejsze – patrz, słuchaj, czuj, dotykaj, węsz... Korzystaj z kompletu zmysłów, a nie tylko z pojedynczych. Słowa, to kamuflaż, za którym ukrywa się zawstydzona, albo trudna prawda – nie gadaj, nie słuchaj – czuj! Błagam cię, czuj! I wiem, że potrafisz. W języku pięciu-sześciu-siedemnastu zmysłów słowa stają się protezą dla upośledzonych – czuj, jak czułeś przez trzy dni, jak podświadomie, bez tej całej dysputy i rozważań filozoficznych robiłeś – właśnie – robiłeś, czyniłeś wypełniałeś świat dziełem, a nie słowem błahym  Czyń tak dalej…
 
Zgasł… 
Kapelusz zgasł po ostatnich słowach i w grudniowym powietrzu rozniosła się bezgłośna skarga milionów – one już wiedzą (pomyślałem sobie ową myśl najciszej, jak umiałem) one wiedzą i za chwilę przyjdą tu wszystkie – niedobrze, niebezpiecznie, ale nie umiem im zabronić, więc co mam zrobić? Prosiłem w myślach szczurzycę, żeby przyszła do mnie i pomogła, bo to pierwsze i już za trudne zadanie…

Brzeg zaroił się od ogonów, łap i wąsów, woda zaczęła kipieć. W skarpie, niewidocznymi pazurkami powstawała jama wielka i wciąż głębsza. Niby mrówki szczury przeniosły ciało do jamy wygrzebanej anonimowym dla mnie tumultem…

- dziwne – pomyślałem – marnują jedzenie, które przecież nie jest oczywiste dzisiaj, ani jutro, a one zakopują w ziemi jedzenie…

Poczułem na policzku mokre wąsy i sam nie wiem dlaczego, ale poznałem zapłakane wąsy szczurzycy. Przytknęła nos do mojego policzka i czułem po kres sumienia te łzy bardziej gorzkie od migdałów i bardziej słodkie niż trzcina cukrowa, i słowa klujące się zrozumieniem pod sklepieniem czaszki:

- Teraz ty, twoja kolej żeby poprowadzić ród.. możesz nie wierzyć, ale Adamowy nie jest tak liczny i nie boryka się z takim problemami. Zostaw przeszłość i zostaw własne nadzieje, wiem, proszę o więcej niż posiadasz – ale zostaw swoje życie i oczekiwania, oddaj mi każdą wątpliwość – w zamian dostaniesz miłość miliardów moich dzieci. On… nie powiedział wszystkiego, nie zdążył, bo umierał już sto lat, czekając, aż się urodzisz. Dzisiaj zapiszczał cały mój świat za jego pamięć – a jutro poprosi ciebie, żebyś został z nami – bez reszty i do końca… jeśli mamy zapłakać, to teraz i nigdy więcej, bo jutro – bardzo cię proszę – nie płacz nade mną – jutro musisz poprowadzić moje dzieci do życia. Do snu bezpiecznego i z pełnym brzuchem.

A dzisiaj posiedźmy, zanim słońce namaluje na fosie żółte pasy, zanim wiatr je rozmyje jakby był impresjonistą, zanim wzrok niedoskonały zobaczy uśmiech Kapelusza z nurtu uniesiony pomiędzy buro-popielate niebo.

Wybacz – muszę iść, bo dzieci proszą się na świat – zostań – jesteś teraz królem i konsjerżem – wiem, że dasz radę… wierzę, że moje dzieci zostaną z odpowiedzialnym ojcem… zostań proszę, nie udawaj, że pomożesz mi rodzić i umierać – zostań i czekaj na SWOJE dzieci.



Poszła na czterech łapkach, poszła kolebiąc się, jak kuter na bocznej fali, a ja nie wiem nawet, jak ma na imię owa przyszłość moja w dzieciach jutrzejszych zawarta.

Szczurzy król cd5.

Noc była chyba dłuższa od poprzednich, a może to początki aklimatyzacji sprawiły, jednak spałem zdecydowanie spokojniej, pełniej i z poczuciem, że wczorajszy dzień nie minął nadaremnie. O poranku – niespodzianka – zamiast kuksańca, coś zaświergoliło mi wprost do ucha łaskocząc przy tym tak, że nie sposób zachować powagi. Zaśmiałem się szczerze i do łez. W tym łóżku, które niemalże na wprost zatopionego korytarza stało i siąknęło wilgoć sama swoja obecnością. Otworzyłem oczy załzawione radością i tuż przed sobą zobaczyłem szczurzy nos – jak psi, czarny i wilgotny, ruchliwy bardzo. Wiercił się ów nos i szukał na mojej twarzy nie wiem czego, ale to co znajdował zapewne mu się podobało, bo w oczach nie widziałem krwi i żądzy mordu, a raczej figle i zabawy, zupełnie takie same, jakie dzieci chcą urządzać rodzicom w niedzielnym przedświcie, kiedy lodowatymi, bosymi stópkami wkradną się pod kołdrę i na brzuchach, plecach, udach zaczną odciskać te niewidzialne ślady stópek zmrożonych kaflami podłogi w drodze do mamy, a w oczach, ustach, policzkach i nawet we włosach – śmiech zaraźliwy, niepohamowany i szczery do samego dna duszy. I ten sam niepokój, ta sama chęć, aby już/teraz/natychmiast przytulić, dotknąć, objąć ręką, miłością, zauważeniem, całym sobą owo stworzenie, które dopomina się przeuroczo i nachalnie, żeby stać się pępkiem świata, jedyną gwiazdą, słońcem i bogiem nawet…

Patrzyłem w szczurze oczy błyszczące bardziej niż królewskie klejnoty w koronie imperium brytyjskiego, widziałem w nich obietnicę tego dzisiaj, które nadzieją wstało i marzeniami obrosło zanim zdążyłem choćby okiem mrugnąć, a szczur…

- to samica – usłyszałem chrapliwy głos Kapelusza, ale i w jego chrypce wykryłem zadowolenie i nieuzasadnioną niczym chęć do życia z uśmiechem na twarzy – to jest samica, która na dodatek jest brzemienna i kolejnym miotem obdarzy to miasto już wkrótce, więc jeśli łaska, to postaraj się być uprzejmy, jak dla ciężarnej lady, która potrzebuje prawdziwie męskiego ramienia. I wstań wreszcie, bo prześpisz dzień, którym miałeś mi zapłacić za własną głupotę! Nie potrzeba mi kolejnego darmozjada! Mam ich tu bez liku i nigdy nie wiem, czy wszystkie – jak z bezdomnymi kotami – wiesz ile ich masz, kiedy przyjdą do ciebie zjeść, ale i tak tłoczą się i mruczą, przemieszczają i ocierają tak intensywnie, że o pomyłkę nietrudno. A tych moich kociątek… cóż – pięć razy więcej niż tubylców-ludzi… Może zrozumiesz teraz skalę problemu i rozmiar dzieła.

Patrzyłem błądząc wzrokiem pomiędzy szczurzycą, a Kapeluszem i nie wiedziałem, czy kpi ze mnie i mojej sytuacji, czy mówi poważnie, ale na stoliku pod oknem parowała zawartość dwóch talerzy – czyżbyśmy mieli zjeść śniadanie razem? Patrzyłem jak wiatr dobiera się do zawartości i zachłystuje aromatem unoszącym się ponad powierzchnią stołu a niecierpliwy patrol dwóch kompletów pazurków kręcił ósemki wokół dwóch talerzy i chyba czekał, aż wstanę i podejdę…

- idź, bo już się doczekać nie mogą – zaśmiał się Kapelusz – ja już jadłem, a teraz wasza kolej. Tylko zabierz ze sobą panią, z którą noc spędziłeś, żeby i ona skosztowała zupy. Może nie jestem najlepszym kucharzem, jednak na taki wilgotny poranek nic lepszego od gorącego talerza witamin. Smacznego wam życzę, a sam siądę pod oknem i fajeczkę zapalę. Wiesz? Uwielbiam patrzeć, jak jedzą – zupełnie tak samo jedzą, jak żyją – do końca, bez reszty i oglądania się na innych. Czujne, ale pazerne. Honorne, a przecież potrafią się podzielić, potrafią odejść od talerza, żeby taki gamoń jak ty miał szansę skosztować tego, co przygotowałem. Za długo śpisz. Niepotrzebnie zupełnie. Powinieneś spać, mniej, bo życie krótkie, a takie ciekawe…

Wziąłem w dłoń szczurzycę i poczułem w sobie początki tkliwości, której nawet nie podejrzewałem u siebie – trzymałem na ręku MAMĘ – głodną, ale szczęśliwą. Podszedłem do stołu i przysunąłem jeden z talerzy do siebie. Wzrokiem zapytałem Kapelusza o drugi, ale on w skupieniu nabijał fajeczkę, a uśmiech szelmowski błąkał mu się gdzieś po krawędziach warg niedopowiedzeniem – takim, w którym drżało wyjaśnienie chropowate, słowami objawione – „poczekaj, sam zobaczysz” Wziąłem łyżkę pogiętą, aluminiową i byle jaką – ot szpitalną, z bardzo ubogiego szpitala i jeść zacząłem, a szczurzyca zerkała na mnie i na łyżkę krążącą pomiędzy talerzem i moimi ustami wzrokiem pełnym pytań. Niewiedziałem co zrobić i nerwowo zerkałem na Kapelusz, ale ten zasłonił się już dymem z fajki i ignorował mnie doskonale. Nabrałem na łyżkę zupy, tak z dna, żeby trochę warzyw i kawałek mięsa się zmieścił i podałem szczurzycy… no nie… ze szczurem z jednego talerza jem zupę, której składników nawet znać nie chcę, a ich pochodzenia tym bardziej. A szczurzyca nie miała żadnych obiekcji i jadła ze mną z mojej (!!!) łyżki zupę, chłepcząc i szarpiąc ostrymi zębami kawałki warzyw. Kiedy przełknęła skwarek boczku popchnęła nosem łyżkę w moją stronę – zrozumiałem, że pora na mnie, ale byłem tak zdumiony, że musiało chwilę potrwać, zanim dokończyłem jedzenie. Przy sąsiednim talerzu uwijały się już nie dwa, ale chyba dwadzieścia okazów szczurzej fauny i jadły po wielkiemu cichu – tak cicho, że aż mi się zrobiło mroczno przed oczami, a dzień…. Dzień dopiero miał się zacząć…

I zaczął się, kiedy Kapelusz wystukał fajkę o ceglany mur i schował ją w kieszeń. Przez cały dzień miałem w oczach, w rękach na piersiach i pod pachami szczury, które zwiedzały mnie, rozmawiały do mnie, opowiadały, albo tylko się grzały w cieple mojego rozedrganego organizmu, który zapewne oszalał zupełnie, bo to niezrozumiałe i wręcz niemożliwe. Ale przecież pamiętam, jak szczur bez jednego ucha przyniósł mi wprost na wargi jakieś ziarna, czy orzechy i wpychał mi je w usta, a kiedy pogryzłem i przełknąłem, to wywijał kikutem ogona wyraźnie zadowolony z tego psikusa. Pamiętam, że przyszła do mnie rodzinka w gości i rozsiadła się na mnie po wszystkich zakamarkach, po kieszeniach, kołnierzach ramionach i prosiła, żebym zabrał je na wycieczkę na kościelną wieżę, żeby zobaczyły jak wielkie jest to miasto, w którym żyć im przyszło, bo one przecież nie pójdą stąd nigdzie, a wygonić je stąd – nie sposób.

Poszedłem, bo w końcu są w mieście wieże widokowe, na kościołach i bezbożnicach świeckich zlokalizowane, gdzie za parę groszy wejść można. Wszedłem na wieżę w pobliży rynku, a we włosach poczułem drżenie pazurków rozlicznych, wspinających się na mnie na głowy czubek, na ramiona, żeby widokiem nieskończonym nacieszyć się albo wystraszyć wielkości… Weszliśmy razem do restauracji, z której je wygnano już nieraz, a teraz kelner w białej koszuli, z muszką i serwetą przez lewe przedramię w udawanej pokorze zgięty otwartą kartą dań zapraszał i nieszczerym uśmiechem. A kiedy poszedł czytałem na głos i opowiadałem, co na talerzu się pojawi, gdy zamówienie złożylibyśmy. Oni koniecznie chcieli smaki morza poznać, bo im nie po drodze, zbyt daleko, do krewetek, ośmiornic i kalmarów, do tuńczyka, czy rekina… więc zamówiłem porcję, jak dla trzech głodnych drwali i kufel piwa i wina dzban, bo przecież nie usiedzę przy takiej degustacji bez cienia alibi przy pustym stole. Siedzieliśmy, a kelner kłaniał się wciąż nieszczerze serwetką i nadzieją na napiwek się kłaniał i j ago rozumiem i wytłumaczyłem to szczurzej rodzinie, więc dostał srebrnika, kiedy młodzież szczurza zasnęła syta w kieszeniach przepastnych prochowca, a dorośli chłeptali wino wprost z moich palców.

Wróciliśmy, a szczurzyca – towarzyszka moja trzydniowa otarła się o moje policzki nieogolone, pachnące… oszczędźmy sobie epitetów i dookreśleń, czym te policzki pachnieć mogły… Wróciliśmy, a rodzinka szczurza usatysfakcjonowana zniknęła snuć opowieści przy nie-moim-kominku, ale przecież czułem w sobie jakąś niedookreśloną radość, że stałem się niechcący bohaterem opowieści szeptanej po zmroku, przy cieple kominka, bezpieczeństwem i tęsknotą za światem większym, barwniejszym i nieosiągalnym. Szczurzyca pilnowała mnie już do wieczora i czułem, że wolałaby zostać ze mną, albo chociaż w miarę blisko, że stałem się domniemanym gwarantem powodzenia jej rodziny. Kobiety tak mają, że kiedy przyjdzie czas, szukają oazy – portu, w którym znajdzie się ktoś, kto ochroni i pomoże. I w taki czas reszta staje się nieistotna, wygląd, idee, rodowy herbarz – byle zaspokoić bezwzględne instynkty, zachować naturalny cykl, rzeczy bieg i dać potomstwu wszystko, co najlepsze…

Miałeś mnie uczyć… miałeś powiedzieć dziś… - popatrzyłem z wyrzutem na Kapelusz, a on uśmiechał się nieznacznie, wciąż pomarszczonym jabłuszkiem ale nie rumianym, a bladym i tym wzrokiem, z którego kolor chciał zejść kompletnie i tylko wolą właściciela trzymał się jeszcze rozcieńczony przeszłością tak mocno, że aż bałem się zapytać. Balem się bardzo, ale w końcu zapytałem, a odpowiedzi tego wieczoru zmieniły mnie do końca świata… Bo one… z tego świata nie pochodziły. Niech wyjdę na tumana, na narkomana, pijaka, schizofrenika, ale przecież słyszałem i nie po to opowiadam, żeby na koniec zgasła we mnie odwaga. Nie miałoby to większego sensu. Kapelusz patrzył na mnie i czytał moje wątpliwości  - teraz wiem, że wręcz dosłownie czytał, bo sam tak robię od wtedy…


- posłuchaj mnie teraz… - wziął mnie pod rękę i wyszliśmy przez okno i nawet szczurzyca ciężarna została wewnątrz, pierwszy raz tego wieczora odrywając się ode mnie i mojego ramienia. Poszliśmy nad fosę, w której gwiazdy grudniowego nieba odbijały się niedopowiedziane, niezrozumiałe i fałszywe, bo wiatr przekłamywał każdy obraz i zniekształcał lustro wody jak lustra w wesołym miasteczku złośliwie deformujące naturę.

poniedziałek, 18 grudnia 2017

Szczurzy król cd4.

- Dzisiaj idziesz sam – usłyszałem z tym samym co wczoraj kuksańcem, a za oknem jak wczoraj – dzień dopiero usiłował malować świat kolorami…

- Ale dlaczego sam? Czemu nie razem?

- Bo ja dzisiaj mam ostry dyżur – jak to w szpitalu, dzisiaj opiekuję się całym miastem szczurów. W środy schodzi się tutaj całe miasto – lepiej, żebyś sam tu nie przesiadywał, bo owszem, osobniki chore, ale nie tak, jak ludzie. Zupełnie inaczej. Widziałeś kiedyś szczura, który pamięta młodość Napoleona? Albo takiego, który z Cagliostrem rozmawiał, czy z panem da’Vinci? One są stare, ale starością dębów, buków, i tych najmłodszych z gór – nie zrozumiesz tak od razu – w mieście żyją szczury, które przyszły tu, zanim pierwsza palisada zamknęła się okowami przed niedźwiedziami i Hetytami wzdłuż brzegów rzeki. Tysiąc lat z okładem… Z pamięcią takich wieków, że cesarstwo rzymskie wydaje się przy tym opowieścią ze żłobka. Wiesz jak trudno w to uwierzyć, a jednocześnie jak przyjemnie posłuchać wiekowych (wiekuistych nawet) opowieści? Wczoraj zrobiłeś coś wielkiego dla dzisiaj, jutra i dla mnie. Ja… nie mógłbym wejść do więcej jak trzech aptek w mieście, ty byłeś w ponad stu… cztery miesiące mojego wysiłku zrobiłeś w jeden dzień. A dzisiaj mam kolejną prośbę, tylko proszę - nie rób tego na piechotę, weź transport, weź taksówkę bagażową, zatrudnij znajomych, skorumpuj kogokolwiek – szczury zapłacą… przywieź jedzenia… nie dla dwóch, nie dla dwóch tysięcy, ale dla dwóch milionów… Dasz radę? Spróbuj – bardzo cię proszę jeszcze raz. Jeden i ostatni być może, a jutro… jutro dam ci to, co pozwoli ci przeżyć, może nawet dzisiaj wieczorem się uda, jeśli zostanie ci sił odrobinę więcej niż wczoraj. Ale teraz idź już proszę – jeśli chcesz towarzystwa, to mogę zapytać wczorajszego kompana, czy poświęci ten dzień dla ciebie…

Niesamowite dla mnie było, że Kapelusz prosi mnie o cokolwiek. Ktoś, kto darował mi życie gdy cały świat miał mnie… tak po prawdzie, to w przewodzie pokarmowym mnie miał i to na samym końcu, a on zastukał laseczką parę razy, po dwakroć gwizdnął i zamiast być teraz milionem czarnych bobków po wszystkich piwnicach miasta - żyję, a ów zbawca prosi mnie, żebym mu zakupy zrobił i basen pełen dolarów pod (tfuj!) nos podtyka… Nie! Mam swój honor i godność, rozumiem, co dla tego szczura może znaczyć spotkanie z Matuzalemami jego rodu. Pójdę sam, nikogo mi nie potrzeba… rano… Za to kiedy dowiozę zakupy, każda dłoń, pazur i ogon będzie niezbędny tak bardzo, że razem z Kapeluszem będziemy żebrali o wsparcie.

Wziąłem forsę z dolarowego basenu i to baaaardzo grubo. Dzisiaj już się nie wstydziłem, bo wiedziałem, co mam osiągnąć, czego spodziewa się kapelusz i te wszystkie wąsy, mokre nosy i ogony. Temat prościutki, albo prostacki – kupić żarcie dla wszystkich na długo. Tak??? A kto próbował kupić milion obiadów pomnożonych przez rok? Szlag mnie trafia i trochę strach. Wolałbym tego mokronosa zabrać ze sobą, bo on „kuma” i „klei tematy” – tak młodzieżowcy gadają, ale trochę racji w tym jest no i ma w razie czego wsparcie niewidzialnej armii, a ja tylko cegłę dolarów śmierdzących grzybkami po latach spędzonych w lochach…

Poszedłem, a w głowie knucie, bo znajomym wolałem nie mówić, że poszedłem pańszczyznę w szczurzym rodzie odprawiać, więc samotnie na targ, gdzie warzywami handlują i wypatrzyłem takiego rolnika, co się wyraźnie nudził, a brukiew, marchew i cebula pęczniały od wilgoci i krzepły z chłodu. Ziemniaki, buraki – miał pełen przekrój – ze znudzonym negocjacje łatwe – on do domu chce jechać i grosz przywieźć, a zielone banknoty mu pachną nie grzybkami, tylko leniwą niedzielą, z pilotem w ręku i piwkiem wprost ze skrzynki ściągniętym, bo na lodówkę czasu zabrakło. Kupiłem chłopa wraz z wozem i warzywami, ale zanim pojechaliśmy poszedłem jeszcze w kamasze masarza napluć. Wziąłem słoninę surową i boczek wędzony – jak leciało – pół wozu-chłodni. O chłód martwić się nie musiałem – zima blisko, a przeciągi grasowały w kanałach takie, że klękajcie narody. Dopchaliśmy do pełna wóz, trzasnęliśmy drzwiami i chłop nawet się nie dziwił, żebym się przypadkiem nie rozmyślił, tylko brudnymi palcami poślinił banknoty i trzy razy sprawdził, czy zielona farba mu rąk nie pokalała. Rozśmieszył mnie gdy wąchać zaczął, czy śmierdzą, ale zdaje się, że lawendą mu pachniały, albo chętną na figle kobietą.

Mrok już się skradał, kiedyśmy w pobliże fosy nadjechali, ruch powoli zmierzał ku zanikowi, a ci nieliczni jadący swoje problemy roztrząsali w zamkniętych  kabinach i spokojnie rozpakowaliśmy skrzynki na parkingu po byłym szpitalu. Chłop nie wnikał, w dłonie popluł, skrzynki wypakował i zniknął szczęśliwy, że zdążył uciec nim rozmyśliłem się, a on żonę, dziadków i dzieciaki uszczęśliwi teraz zielonym banknotem zamiast zielonej kapusty i święta najbliższe biedą krzyczeć już nie będą. Pewnie przepłaciłem, ale sam nie chciałem nosić tych ton warzyw. A kiedy tylko pojechał poszedłem pod okno przy fosie i gwizdać zacząłem, żeby się ktoś wychylił. Wąsy i mokry nos bardziej poczułem niż zobaczyłem, ale chwilę później usłyszałem chrypkę Kapelusza:

- To ty? Już jesteś? A gdzie jedzenie?

- Stoi na parkingu, ale sam nie doniosę – trzeba tłumu rąk i mięśni – wyszedł wprost oknem i razem poszliśmy na parking… Nie sądziłem, że taki shar pei potrafi płakać, ale się rozpłakał na widok tych skrzyń, skrzynek i worków. A kiedy zobaczył, czy poczuł wędzony boczek – kwilić zaczął zupełnie jak dziecko, które raz do roku widzi kubańskie, niedojrzałe pomarańcze i szynkę, której ruska armia przez ten jeden dzień w roku nie dostała, żeby w sąsiednim kraju nie wybuchła kolejna rewolucja.

- Zostaw…, zostaw to proszę i idź odpocząć, nie sądziłem, że mam słabe serce, ale widok tego transportu wzbudził we mnie każdą słabość, której nie podejrzewałem. Za te dwa dni i to co zrobiłeś, trzeci ci daruję na moją odpowiedzialność. Dziękuję ci w imieniu własnym i tych maluchów…

- O nie! Nic z tego! – nie sądziłem, że stać mnie na taką odmowę, a przecież grała we mnie krew gorąca i ledwie z emocji na nogach prostych stałem – miałeś mnie jutro uczyć, miałeś pokazać, a teraz chcesz się wykpić? Nic z tego. Sam chciałeś, a ja ci tego nie odpuszczę – jesteś mi winien jutro, tak samo jak ja tobie.

No i obraziłem się dokumentnie, odwróciłem się do kapelusza odwłokiem i poszedłem skrajem fosy do okna i wskoczyłem do środka nie bacząc na żadne Matuzalemy, na uśmieszki i warczenia, tylko wskoczyłem do łóżka bez kolacji i bez życzeń dobrej nocy. Zanim ciśnienie ze mnie zeszło, a oczy się zaczęły zamykać dostrzegłem coś, jakby czarną dziurę kosmiczną – wilgotny czubek ostrego nosa ze skrzydłami wąsów.


- Dobrze, że tu jesteś – mruknąłem w półświadomości i poszedłem spać

Szczurzy król cd3

Nic na świecie nie jest nadwyrężane tak mocno jak zaufanie. Ludzie wymyślili to hasło chyba jako ideał, do którego wielu zmierza, a nikt nie dopłynął do owego portu. Nawet, jeśli chwilowe mniemanie, satysfakcja i samopoczucie dzisiaj wskazują, że się udało, to już jutro ból staje się tym dotkliwszy, im pełniejsze było dzisiejsze mniemanie. Zapewne dlatego Kapelusz ( sam nie wiem, ale tak przywykłem już do tego imienia, że z wielkim wysiłkiem myślę o nim bezimiennie) wysłał w tę podróż owego szczura, który od wczoraj stał się moim sumieniem, duszą i sądem ostatecznym. Nie wiem, co o tym myślał szczur, ale ja czym prędzej nabyłem prochowiec, który różnił się od prochowca mojego gospodarza wyłącznie terminem okresu połowicznego rozpadu i medalami przeżytych lat bez prania.

Szczur skorzystał z okazji i zasiedlił jedną z kieszeni, bo one bardzo głębokie i można było sobie pozwolić na tak wielką beztroskę, że czasami, zapominając o pasażerze w kieszeni, wkładałem własną dłoń i dopiero ciepłe, drżące nieznaną mi emocją ciało, przypominało mi, że nie jestem sam, że używamy tego stroju we dwoje i trzeba się nim podzielić. Sam nie wiem ile aptek musiałem odwiedzić, żeby poczuć sympatię do tego lenia w kieszeni teraz wypoczywającego jakby w hamaku leżał i kolebał się w rytm moich kroków, ale kiedy przyszło obiad zjeść, to najpierw w barze, a później już na zewnątrz dzieliłem się z nim posiłkiem bez zahamowań i nawet cienia niechęci we mnie nie było. Plecak na plecach tężał od zakupów i niech mi ktoś powie, że wata, że bandaż i gaza, to lekkie brzemię! Sklnę bez litości, bo one też ważą i z każdą godziną więcej, a ramiona nienawykłe do dźwigania dopominały się już o przerwę. Milczałem, bo wiele zrobić się nie dało – przecież, jak wrócę teraz i zakupy będą zbyt kuse na apetyty gospodarza, to Kapelusz mnie rozszarpie, a jeśli nie wrócę, to mnie dopadną futrzaści fanatycy i zedrą mi skalp zanim świadomość stracę. Łaziłem pomiędzy świecącymi w zmierzchu krzyżami, a zmierzch był już taki wczorajszy, taki beznadziejny. A ja/my zmęczeni tym znojem i monotonią… I zapomniałem skąd wyszedłem i dokąd mam wracać i tylko wilgotnym nosem, jak busolą sterowani szliśmy w stronę, gdzie ”wydawało się” że powinniśmy trafić.

Doszliśmy do kresu mojej odporności i czyste ubranie dopiero co kupione, czystym już wcale nie było, a nogi mięciutkie tak bardzo, że na pierwszej ławce usiadłem, wyjąłem z plecaka ogryzek – resztkę bułki i jakąś parówkę niedojedzoną, wyjąłem z kieszeni prochowca brata w niedoli, posadziłem go na ramieniu koło tej niezjedzonej wczoraj aorty i jedliśmy tę bułkę i parówki kawałek we dwóch. Jak traperzy z ostatnim paskiem pemmikanu, którym posiłek ubogi wystarczyć musi chociaż do zaśnięcia, bo rankiem już świeższym wzrokiem może uda się śniadanie odkryć i szamańskim zaklęciem zwabić, by je pożreć nieomal surowym nim żołądek zaśpiewa hymn śmiertelnie wygłodniałych i wypłoszy żywinę na odległość dźwięku po dwakroć najmarniej. Jedliśmy tak we dwóch owe podeschnięte resztki i gdzie im tam do porannej zupy… ech!

Wróciliśmy szczurzym nosem prowadzeni na moich nogach, które spuchły od tego spaceru przez miasto szlakiem aptek i gęstym od gazy plecakiem, a ja nie miałem już sił zupełnie i tylko zimny, wilgotny nos, niczym lejce w rękach dorożkarza, prowadziły mnie tam, skąd zacząłem wyprawę. Prowadził ów nos doskonale i nawet nie musiałem przedzierać się przez zasieki cuchnącego ścieku, kanału otwierać, bo przecież wyłbym tam jak wyje wilk bez samicy, jak podczas pełni skarżący się, że głodny i zmarznięty, a bracia kły na nim ostrzą, bo nie jest dość silny, żeby ich zagryźć na śmierć. Sam w to nie wierzę, ale szczur WIEDZIAŁ, że nie dam rady wejść przez żeliwne wrota i w gównach po pół łydki płynących nie dojdę tak, skąd wystartowałem – prowadził mnie wprost do okna, nad fosą. Tam, gdzie można było z kryjówki Kapelusza wyjrzeć na świat i zobaczyć cień słońca, rewers dnia, kwaśny smród życia na zewnątrz.

Sam nie wiem dlaczego trzymałem siebie w ryzach i zamiast kląć namiętnie, z pasją, która kajdany rozerwać potrafi, to tłamsiłem w sobie eksplozje wszelakie i żadnym Wezuwiuszem zostać nie chciałem… Nie chciałem spopielić nic i nikogo. Wąsy delikatnie połaskotały mnie koło ucha a po moim policzku popłynęła pojedyncza, mikroskopijna łza… Przecież nie padało, a ja bliżej wściekłości i uschnięcia z niemocy, więc nie moja… Czyli co? Szczur z ramienia utoczył tę łzę, żeby kurz na moim policzku wyżłobić? Dziwne… Dziwne bardzo i ten jeden dzień, który spędziliśmy razem z tym dzikim skądinąd stworzeniem dostarczył mi więcej wzruszeń niż pięć lat minionych.

Dotarliśmy wreszcie, ale to nie ja zawołałem błagalnie, lecz szczur wydał z siebie dźwięk przenikliwy, wołający o wsparcie, o rodzinę, o litość i litość do nas przyszła. Najpierw dwa mokre nosy się wychyliły, a zaraz potem żelazna, zmarszczona dłoń pociągnęła plecak, a po ramieniu szczur mój (MÓJ!!!) samodzielnie wspiął się na wysokości, a mnie ta sama żelazna ręka wciągnęła przez okno, lecz dzisiaj już obok kosmicznego zmęczenia, stanęły suche buty i spodnie – jest postęp!.


Ech… - Kapelusz zmarszczył czoło, co było zdumiewające tak bardzo, że zapomniałem o zmęczeniu, bo jak zmarszczyć coś tak pomarszczonego??? – nie sądziłem, że dasz radę aż tyle tego naszarpać… kupiłeś więcej, niż ja kupiłbym, gdybym robił to ze świadomością braku jutra… Dziękuję. Dzisiaj kładź się spać, a jeśli chcesz jeść… - tu zachichotał, bo czołem oparłem się o stół. Wziął mnie na ręce, niczym dziecko i zaniósł na łóżko, które nadal pachniało apteką i grzybami…

Szczur (MÓJ!!!) usiadł na poduszce i coś w łapkach trzymał – sam nie wiem co, ale najwyraźniej mu smakowało, bo jego żuchwa poruszała się w tempie, którego nie powstydziłby się automat kałasznikowa. Moja głowa zbliżała się do poduszki, świadomość zbliżała się do nieświadomości, dzień do nocy, a całość do jakiej monstrualnej apokalipsy. Nawet wypoczętym będąc nie podjąłbym się zgadywania dokąd zmierzam i co kolejne dni przyniosą. Zanim straciłem resztki świadomości, a może to tylko mi się wydawało Kapelusz odwinął mój bandaż i po raz kolejny posikał się na moją dłoń. Nawet nie mruknąłem i pozwoliłem duszy odpocząć gdzieś, gdzie na mnie nie pora jeszcze. Pierwszy dzień drugiego, kociego życia minął właśnie – ze szczurem na ramieniu, za co mu powinienem podziękować…

Szczurzy król cd2

Poranek obudził mnie szturchnięciem. Zasadniczym i całkiem niedelikatnym – takim, który wykluczał damską rękę, a sugerował kuksańca od kogoś, kto ma świadomość własnej wartości i mojej zawstydzająco niskiej pozycji w hierarchii świata. Obejrzałem arogancko – najpierw siebie – butów na nogach nie miałem, spodni też, chociaż pamiętam doskonale, że uwaliłem się niczym skazaniec w celi wprost w ubraniu, a rękę miałem zabandażowaną czymś, co bandaża raczej nie przypominało, a prędzej fragment bawełnianej podkoszulki. Łóżko nadal śmierdziało apteką i grzybami – to ostatnie, zapewne związane było z szemrzącym, cuchnącym strumyczkiem, za nadal otwartymi drzwiami. Na poduszce (skąd taki luksus w zdezelowanym, podziemnym barłogu???) siedział wąsaty, mokry nos i spomiędzy futra spoglądał na mnie ciekawsko i impertynencko, ale to przecież nie on mnie kuksańcem do rzeczywistości przywrócił, więc obejrzałem się

Kapelusz, dzisiaj już bez warstw mimikry na sobie przypominał Jezusa po zmartwychwstaniu - zabiedzony, długowłosy staruszek, który zapomniał już chyba jak smakuje połeć boczku. Pomarszczony był doskonale. Zupełnie, jakby nawiedzony rzeźbiarz zapragnął na jego obliczu odmalować drżenie oceanu dotkniętego czymś więcej niż zefirkiem. Oczy miał wypłowiałe, ale nie pozbawione życia. Spory nos z popękanymi żyłkami, które szybko purpurowiały, gdy tylko zaczynał się wysławiać, broda beztroską i brakiem brzytwy wymodelowana domniemaną bezpańskością schowana była pod połą nie do końca zapiętej koszuli w kolorze niedopalonego siana. Niższy ode mnie, bez cienia tłuszczu, pośród tych wszystkich zmarszczek wyglądał trochę jak shar pei, któremu nadmiarowa skóra służy jako broń defensywna. Pewnie przyglądałbym się mu dłużej, gdyby nie kolejny kuksaniec:

- wstawaj, dość już tego lenistwa. Śniadanie masz na stole i lepiej się pospiesz, bo moi przyjaciele mają na nie wielki apetyt…

Rzuciłem okiem, a pod nocą wymyślonym oknem faktycznie stał stół, a na nim coś parującego w głębokim talerzu. Nieufnie podszedłem i pociągnąłem nosem. Zupa. Gęsta i nieokreślona, ale gorąca i łyżka jedna, trochę tylko pogięta czekała na mnie, a wokół talerza, niczym wartownicze psy krążyły dwa chude szczury. Usiadłem, a one patrzyły na mnie z wyrzutem i niemal widziałem w ich oczach modlitwę, żebym zrezygnował, bo wtedy one… Wziąłem w dłoń łyżkę i usłyszałem jęk zawodu, Zupa była nieomal bez przypraw, ale mnogość warzyw i wyczuwalny smak kości (Boże! Nie chcę się domyślać nawet jej pochodzenia!) sprawiał, że z podejrzaną satysfakcją jadłem prawie się krztusząc z łapczywości. Szczury patrzyły na mnie poniekąd z obrzydzeniem, ale łaskawie milczały i tylko łyskały na mnie oczyma i strzygły wąsiskami. I tak nie dałem rady, a odsuwając talerz w oczach bliższego znalazłem błysk triumfu. Gospodarz przyniósł tego, z którym łoże nocą dzieliłem i we trójkę oparły się łapkami o brzeg talerza i mlaskały! Naprawdę mlaskały siorbiąc resztki zupy i chłepcząc, a kiedy gryzły marchewki, czy seler słyszałem bardzo „męskie” podejście do jedzenia. Otarłem rękawem usta, co wydawało się adekwatne do sytuacji w której się znajdowałem i wypuściłem nadmiar powietrza z siebie westchnięciem prawie teatralnym.

Gospodarz zaśmiał się i Louis Armstrong pozazdrościłby mu tembru tego śmiechu, gdyby jeszcze żył. Wyjął z nie-wiadomo-kąd fajkę, nabił ją jedną ręką i puszczając dym , który popłynął przeciągiem gdzieś gdzie wzrokiem ciężko się przebić dosiadł się do stołu, a szczury patrzyły na niego siedząc na zadach jak dobrze wyszkolone owczarki niemieckie. Ja też siedziałem i ciepła błogość zaczęła dominować nad roztrzęsionymi ostatnimi wydarzeniami zmysłami. „nie jest źle” – pomyślałem po cichu – „żyję, wyspany i najedzony i nawet nie marznę”…

- koniec tego sanatorium – zaczął przemowę Kapelusz, który w tej nadmiernej skórze i chudości zaczął mi się wydawać grzechotnikiem i to takim mocno zirytowanym – powiedziałem, że jesteś mój, nie dlatego, żebym był twoją niańką, ale dlatego, że ty będziesz pracował dla mnie przez najbliższe trzy dni, a potem zrobisz, co zechcesz. Jeśli jednak spróbujesz skorzystać z mojej łatwowierności, wiedz, że ja pamięć mam słabą, ale one – nie… Na początek pójdziemy do sąsiedniego pomieszczenia i coś zobaczysz. Trzy razy pomyśl, zanim cokolwiek powiesz, zanim drgnie ci jęzor w niewyparzonej gębie, a pamięć oszczędzaj, bo może być jedną z krótszych pamięci w mieście.

Poszliśmy zostawiając stołujące się (dosłownie) szczury z resztą wystygłej już zupy, co im zupełnie nie przeszkadzało siorbać i mlaskać, a sami zanurzyliśmy się w pokoju, gdzie zamiast okna ze dwa ogryzki świec oświetlały kolejny stół…. Blaszany, dziwny… szpitalny taki bardzo… Jakby przyniesiony z prosektorium… Obok regały równie szpitalne i pojemniki – najbardziej niezwykłe pojemniki, jakie widziałem – puzderka obrzydliwe, zrobione z kaczek i basenów… Kapelusz podszedł do pierwszego basenu i uchylił pokrywę. W środku były krążki metalu – bilon, drobnica w euro, kolejny - w złotówkach, dolarach, starych niemieckich markach, czeskich koronach i greckich drachmach… podał mi kaczkę z półprzeźroczystego, białego plastiku, a wewnątrz złote zęby (błagam, nie wyjaśniaj skąd się wzięły….), kolejną, starszą, z emaliowanego na biało metalu, a wewnątrz kolczyki, pierścionki i obrączki, sygnety i łańcuszki skrzące od kruszców i kamieni szlachetnych. Poszliśmy dalej, a tam chromowane pudełka na narzędzia chirurgiczne i wszystkie waluty świata w papierze – wszystkie, jakie tylko świat widział od pewnie pięciuset lat, jeśli nie lepiej, posortowane, przeliczone i spięte gumką-recepturką, albo z szacunkiem schowane w foliowym, szczelnie zamykanym woreczku.

- oczywiście rozumiesz – zachrypiał – że ludzie potrafią zgubić wszystko, albo wszystko porzucić, bo są bezmyślni i szacunku nie mają do przedmiotów. Słusznie – szanować trzeba życie, naturę szanować, a nie jakieś przedmioty bez pojęcia posiadające ponoć wartość i ułatwiające egzystencję. Nie chcę kląć, ale są tacy, co gotowi byliby klęknąć i modlić się do każdej z tych kaczek, każdemu z tych basenów oddaliby hołdy i uwielbieniem otoczyli każdą z tych witryn. A przecież – one – pokazał wzrokiem na kończące posiłek szczury – one to znalazły i przyniosły do mnie, żebym miał jak im pomóc. Coś za coś – ja je leczę i karmię, kiedy sił im zabraknie na samodzielność, a one przynoszą to, co znajdą, a twój świat uważa za wartość. Sam nie wiem, co tu jest, ale nie próbuj się połaszczyć na najmniejszy skrawek – one wiedzą i znajdą, zanim zdążysz się oswoić z posiadaniem. A one są blisko. Zawsze i wszędzie. I potrafią kojarzyć, więc znoszą, bo wiedzą, że ten prostokąt papieru, który dorosły szczur może bez trudu zjeść i pójść głodnym spać, ludziom wystarcza do kupna dwudziestu kilo mięsa, którym najeść się może niejedna szczurza rodzina. Nie będziesz się tym zajmował, bo są sprawy ważniejsze, zakupy zrobi kto inny – ty pójdziesz do aptek. Najpierw kupisz sobie czyste, pachnące ubrania a potem… - wyjął z kieszeni karteczkę – pójdziesz szlakiem aptek i w każdej (KAŻDEJ!) po drodze kupisz taki zestaw – nic więcej, nic mniej. Jeśli masz samochód, weź go. Weź, bo mniej dźwigać będziesz, a ja chcę, żebyś mi zrobił dożywotnie zakupy apteczne, bo ja tam nie wejdę przez najbliższych parę lat, żeby nie powstały plotki. Zbyt często mnie już wyrzucali i patrzyli okiem kamer na moje zamówienia. Sam nie mogę…

Rzuciłem okiem na kartkę, a tam bandaże, gaza, wata, jodyna, aspiryna, woda utleniona, maści i kremy i … sam nie wiem co, ale lista nie była długa. Same podstawowe i łatwo dostępne składniki… bez recepty… wziąłem garść banknotów i drugą bilonu, ale Kapelusz mnie powstrzymał.

- zostaw złotówki dla mnie – weź euro i dolary – ciebie kantory nie znają – wymieniaj po trochę, nie za wiele, żebyś szumu nie narobił – góra pięćset euro na raz w jednym miejscu… nie chcemy być sławni…