Ćma
mierzy nieskończoność sufitu drobnymi kroczkami, podpierając się
nocnym skrzydłem. Idzie miarowo, niespiesznie przeskakując
pęknięcia w tynku i szuka czegoś najwyraźniej. Jeszcze nie
rozpoznaję celu jej wędrówki, lecz wzroku oderwać nie potrafię,
kiedy półmrok przecina azymutem, kierując się w najciemniejszy
narożnik pomieszczenia. Ucieka od okna i ostatnich, mizernych
świateł o barwie dojrzałego miodu z gryki, które nawet nie
potrafią cieniem zarazić ścian. Może to nie światło, a jego
negatyw? Światło zachowuje się bardzo stabilnie i w kwestii cienia
jest nieubłagane, więc to, co mrok rozprasza, światłem być nie
może.
Ćma,
pozbawiona moich dylematów podąża niespiesznie w narożnik, gdy ja
spętany w kokonie, pocę się kwaśnym smrodem, który tężeje we
mnie i zdaje się widzialną smugą unosić w stronę okna. Tylko
czekać, aż skuszę naturę, żeby zainteresowała się pożywnym
aromatem i przyszła po mnie. Kompletnie bezbronny, mogę najwyżej
gryźć, choć cywilizacja oduczała ludzkość zagryzania wrogów
tak długo, że teraz do gryzienia służą ludziom wyłącznie
sztućce, a ciepłe, żywe mięso jest szczękom nieznane całkowicie.
W Deszczowym Lesie, albo w odległej Amazonii, czy w świecie
Pigmejów, jeszcze żyje może jednostka pamiętająca słodki smak
mięsa, które nie zdążyło stężeć pośmiertnie i wije się w
ustach wciąż żywym nerwem mięśni i ścięgien. Jednak nie we
mnie i jeśli natura tutaj przydrepcze, z niepohamowanym łakomstwem
sączącym się ślinotokiem spomiędzy zębów - nie wiem, co
zrobię. Może przerażenie unieruchomi mnie i będę patrzył, jak
pożerany żywcem znikam w żołądku i szczękach głodomora,
notując podświadomie zadowolenie rosnące w oczach, kiedy błoga
sytość napełni mu trzewia. Mną! Wciąż żywym i bezradnie
patrzącym na potworną ucztę.
Nie…
spokojnie… nie pozwolić panice na rozciąganie wizji, bo już
czuję pot na plecach, a pęcherz nie wytrzymuje ciśnienia i
wewnątrz kokonu rozpływam się ciepłem chwilowym i wonią, która
dzikości na zewnątrz skojarzy się jednoznacznie. Posiłkiem
czekającym na najszybszego, bo pozostali zastaną już opróżniony
stół, z resztką kości do ogryzienia. Przybędzie owa dzikość
pospiesznie, śliniąc się i tłocząc, głośno udowadniając
rozmaite przewagi, a ja… w kokonie… spowity całkiem w bezruch,
woniejący strachem i histerią… Nie! Konieczne zmienić tok
myślenia. Niechby nawet tę ćmę obserwować i stamtąd szukać
wsparcia lub tylko wskazówki.
Ćma
wędrowała niezmordowanie raz podjętym kursem i zupełnie nie
zwracała na mnie uwagi. Szła własnym życiem tam, gdzie instynkty
ją gnały, a ocean sufitu nie przerażał jej wcale. Wiatr znalazł
jakąś szczelinę, czy niewidoczny dla mnie otwór w murze, bo
przyszedł z wizytą i rozkołysał mnie, jak balonik dziecka ręką
niesiony ze szczebiotem podczas niedzielnego, rodzinnego spaceru.
Kołysałem się niezbornie, nie jak wahadło, nie jak ramię
metronomu, ale jak suchy liść cyklonem z ziemi podniesiony, który
każdym drgnięciem pętlę nieprzewidywalną powiela, ruchem
składającym się ze zbyt wielu łuków, aby opisać go niechby
najbardziej nawet skomplikowanym wzorem matematycznym. Ja również
wiłem się w objęciach podmuchu, kręciłem i drżałem, a jedyną
stałością był punkt zaczepienia. Wysoko nade mną, w tej
ciemności świetlistej, nić zakotwiona mocno, trzymała mój kokon
jak stalowa lina, śpiewająca pod dotykiem wiatru, lecz pewna swojej
siły ani myślała pęknąć. Owszem wyciągnęła się sprężyście,
ugięła, skręciła mocniej, by z jeszcze większym impetem odwinąć
się i zawrócić mi w głowie wirem niepohamowanym, zabierającym
oddech i świadomość. Żadna karuzela nie wymęczyła mnie tak
bardzo, nie zabrała z żołądka wszystkiego do samego dna, aż
pusty zupełnie protestował spazmami pozostawiającymi ból gardła
i skurcze niszczące mięśnie.
Zemdlałem
wreszcie, a wiatr znudził się chwilową zabawką i poszedł sobie
zostawiając mnie pokonanego, wiszącego na tej niewidocznej nici,
która aż do ciemnego nieba sufitu sięgała i tam wczepiona w hak,
w pęknięcie, w zadrę struktury podtrzymywała lepkie, klejące
jajo, z wnętrza którego wystawała mi głowa zwieszona, z twarzą
ubłoconą własnymi rzygowinami. Kokon, jak konserwa żelaznej racji
w chlebaku żołnierza, jak przetwory w spiżarni zapobiegliwej
gosposi, żeby w chwili potrzeby apetyt posiadacza zaspokoić i
błogością wypełnić żołądek, aby przetrwać kolejny poranek,
dobę, tydzień…
Nie
wiem jak długo wisiałem nieprzytomny, lecz gdy się ocknąłem, ćma
zbliżała się już do brzegów oceanu i bez najmniejszego wahania
dążyła w kierunku trzech granic, w punkt wiążący ściany z
sufitem. Kiedy doszła wreszcie, zaczęła składać tam jaja
przyklejając je starannie do szlabanów krawędzi i otulając je
wydzieliną tkaną wprost na nich. Kolejne kokony – pomyślałem.
Kolejni niewolni w tym samym pomieszczeniu, lecz one przecież dla
własnego dobra opatulone, żeby w cieple mogły rosnąć, żeby
bezpiecznie przetrwać czas, w którym nikt nie będzie w stanie dbać
o ich rozwój, o trwanie, żeby cud narodzin mógł się spełnić.
Ja
tymczasem skrępowany jak egipska mumia, jak żywy baleron wisiałem
pod sufitem świeżym mięsem. Nawet nie kruszałem, lecz
dojrzewałem. Niczym królik w klatce, albo indyk na święta
hodowany. Kokon już sterany mną, nie świecił srebrem wyschniętej
śliny, bo zdążył okleić się moimi sokami, okurzyć drobinami
przez wiatr przyniesionymi. Czułem wielkie pragnienie. Większe od
głodu, chociaż pusty żołądek skamlał całkiem bezwstydnie o
cokolwiek, czym mógłby wypełnić pustkę, o masę, co kwasom da
zajęcie. Pożarłbym nawet tę ćmę i jej jaja, gdybym mógł je
dosięgnąć ustami, językiem, ale nie – zbyt daleko. Rozważnie
wybrała miejsce, w którym życie ma zakwitnąć i poza zasięgiem
mojego apetytu zostawiła jaja. Teraz sama przycupnęła zmęczona
miotem, urządzaniem sypialni dla przyszłego potomstwa i śpi tam, a
skrzydła drżą jej z wysiłku. Śpi mrużąc oczy przed
światłem-nieświatłem, przed mrokiem bezcieniowym i zdaje się
emanować wielkim zadowoleniem. Słusznie zapewne, bo miejsce
bezpieczne wybrała i spełniła się w łańcuchu życia, więc
odpoczynek uzasadniony bardzo.
A
ja? Może dlatego wiercę się niespokojnie w objęciach kokonu
skrępowany, bo ja jeszcze nie? Bo nie przedłużyłem łańcucha i
nic po mnie nie zostanie, a nadzieja, że życie dostarczy mi kolejną
szansę na zbudowanie sypialni dla potomstwa, kurczy się we mnie w
tempie zastraszającym. Panika znów chwyta mnie za gardło i wyję,
drę się opętańczo, aż ćma podryguje w rytm zaburzenia
niesionego falą głosową i zwielokrotnioną odbiciem echa od
wszystkich ścian i złowieszczym chichotem kumuluje się na jej
skrzydłach wprawiając je w gasnącą falę zaburzenia.
Otworzyła
oczy i patrzy na mnie zdumiona. Zapewne nie rozumie, skąd we mnie
tyle gniewu, może nawet myśli, że drę się, bo nie mogę się
uwolnić, że wykluwam się z tego kokonu i głowa już na wierzchu,
a reszta wyjść nie ma sił i krzyczę błagając o pomoc. Tak! Tak
właśnie krzyczę! Przyjdź i mi pomóż! Przyjdź i rozewrzyj te
nici poplątane, posklejane w jedną całość splecione z mocą
ponad moje siły. Przyjdź i mnie uwolnij ćmo! Rusz się! Chodź
wreszcie, przecież widzisz jak męczę się, jak sobie nie radzę, a
ty się wylegujesz i w nosie masz skargi, które odbijają się od
ścian i sufitu i patrzysz tak beznamiętnie, kiedy ja tutaj…
rozpłakałem się…
Rozpłakałem
się w głos, a łzy spływały przez policzki i tonęły w
splotach kokonu zostawiając bruzdy w kurzu porastającym ten kokon.
Może wydawało mi się może to było tylko złudzenie, jednak
dostrzegłem zarodniki mchów pierwszą zielenią osiedlające się
gdzieś niżej, gdzie przepociłem własnym moczem powlokę, a mech
zbiera tę bezpańską obecnie wilgoć i zamienia ją w życiową
energię. Staję się źródłem życia dla mchu, pożywką, na
której przyroda buduje przyczółki, żeby rozwinąć się w
biologiczną ciągłość przyszłości. Nie zmarnuje się nic,
śmieci nie istnieją – wszystko jest pokarmem, paszą, nawozem.
Wszystko – cały ja również i każdy mój atom zostanie
strawiony, przeżuty, wymemłany i odarty ze składników odżywczych,
a reszta legnie w ziemi i stanie się nią właśnie, żeby masą
własną stanowić okrycie i schronienie dla nieprzeliczalnej
drobnicy. Każdy mój gram wpadnie w końcu pomiędzy ziarnka kwarcu
i rozpuści się spływając deszczem i osiądzie ławicą tworząc
laguny wygładzone słońcem, wodą i wiatrem.
Patrzę,
jak staję się jutrem w niewoli kokonu, który mocniejszy ode mnie
wolą swoją mnie spętał i powstrzymał moją teraźniejszość.
Zepchnął mnie w historię, bo ja już nie żyję, skoro wydostać
się nie potrafię. Nie żyję, skoro sił mi brak, aby walczyć i
wydostać się. Nie żyję i życiem własnym świata już nie
naznaczę, bo nie spłodziłem potomstwa, a teraz nawet nadzieja
gaśnie i strach podpowiada brutalną prawdę – jestem nawozem.
Jestem pokarmem dla żyć, które silniejsze są, które będą
trwać, rozwijać się i mnożyć. Moim kosztem. To ja im dostarczę
energii, ja będę spichlerzem, do którego przyjdzie życie po siłę.
Po jutro. A mnie jutro zapomni. Strawi i zapomni.
Mógłbym
kląć, ale co to zmieni. Patrzę na ćmę i sam nie wiem, czy śmieje
się ze mnie, czy otaksowała mnie wzrokiem, czy już może przyjść
do mnie na posiłek. Może szacuje szanse, może liczy, czy ryzyka
jestem wart. No chodź! – wrzasnąłem buńczucznie. – chodź, to
się policzymy! Jakiż głupi byłem krzycząc… przecież jej się
nie spieszy. Poczeka i przyjdzie, kiedy zabraknie mi sił aby powieką
ruszyć i będzie wypijać moje oczy, a burczenie jej brzucha
stanowić będzie tło uczty, na której ja będę jednocześnie
talerzem, kelnerem i potrawą. Toaletą również będę podczas
biesiady, a gdy się skończy zostanę wspomnieniem wielu
sytości. Stanę się ojcem chrzestnym wielu dobrze odżywionych
istnień, czkawką przesytu i potrawiennym gazem wonnym ulatniającym
się beztrosko z anonimowych organizmów.
Kalkuluję,
szukam opcji, oszukuję się wieloma nadziejami, że przyjdzie
ktoś i uwolni, że moje więzienie rozstąpi się niczym Morze
Czerwone przed Izraelitami i wypluje mnie na wolność, żebym śmiał
się wspomnieniem tej katastrofy. Jak łatwo jest wlać w siebie cień
nadziei jednym „gdyby”… A nadzieja jest wojownikiem, którego
pokonać nie sposób. Może przegrać, może zniknąć wraz z życiem,
ale pokonać się jej nie da – jak wieczny kaganek tli się i
znajdzie rozwiązanie trzymające się życia kurczowo wbrew logice,
faktom, matematyce. Wbrew każdemu ze ścisłych przedmiotów trzyma
się kurczowo głowy i jeszcze wiarę próbuje przyciągnąć do
siebie, żeby ją wsparła.
Wierzyć
mam? Nadzieję mieć? Ale na co??? Czym ją podeprzeć, skoro
sytuacja wydaje się tak jednoznaczna. Siły uciekają coraz
szybciej, kokon mocą swoich nici odbiera krążeniu odwagę
penetrowania głębiej ukrytych członków. Czym podeprzeć ową
nadzieję? Przyjdzie ktoś i uwolni? Kto? Skoro nikogo nie widać i
nawet na mój poprzedni krzyk krwią nabiegły nie pojawił się
nikt. Tylko ta ćma, która (mam już teraz przeświadczenie)
oblizuje się lubieżnie i czeka, aż będzie mogła w spokoju
delektować się moimi tkankami. Wiem, że przyjdzie nim zdechnę. Że
zacznie mnie zjadać żywcem ciesząc się suto zastawionym stołem,
zanim zbiegną się większe i bardziej bezwzględne organizmy. Ona
już czeka na mnie i nieomal słyszę, jak ślinę przełyka.
Szukałem
w głowie rozwiązań, starałem oderwać myśli od absurdu sytuacji
i przestałem spoglądać w wielkie oczy czającej się na ciepłe
mięso ćmy. Szukałem rozwiązań. Zupełnie, jakbym rozwiązywał
szaradę szachową, albo krzyżówkę. Podstawiałem strategie,
wymyślałem ciągi dalsze i konsekwencje. Bredzę… Najwyraźniej
bredzę - jakie strategie? Jakie ciągi dalsze? Litości… Pomysł,
żeby wygryźć się z tego kokonu, albo zębami odciąć się z tej
linki pod sufitem zakotwionej i katurlaniem przenieść się pod okno
w nadziei, że tam znajdę narzędzie, lub dłoń przychylną, ma być
strategią? To czarna rozpacz, szczególnie, że nici zębami nie
sięgam, a kokon w ustach zamiast pękać, to resztki wilgoci
językowi odbiera. Dramat w trzech aktach i to z tragicznym końcem.
Końcem mnie i moich pomysłów, równie udanych jak całe życie.
Desperackie akty, których i tak nie uda się zrealizować mam więc
za sobą, a przede mną ponura rzeczywistość – jestem
ubezwłasnowolniony i bez pomocy z zewnątrz nadzieję mogę zgasić,
jak niedopałek papierosa w kałuży.
Nie
mam już złudzeń. Za to ucho przyniosło niepokój. Dźwięk
cichszy niż domniemana wolność mogłaby przynieść, więc groźny.
Powtarzający się rytmicznie, co jeszcze gorzej wróży. Próbuję
się rozejrzeć i rozchylić w jakikolwiek sposób to podejrzane
światło, które światłem być nie może. Ćma przestała się
uśmiechać i mlaskać i albo mi się zdawało, albo zmrużyła oczy,
żeby ukryć ich blask wilgotny. Dźwięk powielał się i natężał,
czyli zbliżał się do mnie, lecz nie widziałem nic. Szarpałem się
w tym kokonie, żeby obrócić się i zerknąć tam, gdzie plecy
ślepe się wpatrują, ale nie udało się zupełnie. Bez wiatru, bez
punktu od którego mógłbym się odepchnąć, wykonanie obrotu
przekroczyło moje możliwości i kokon zadrżał tylko leciutko moim
wysiłkiem sprowokowany. Dźwięk chciałem zdefiniować, żeby
wyobraźnię ukierunkować na nadchodzące zagrożenie.
Z
sumy wrażeń wytypowałem hipotezę – to kroki. A nawet
wielokroki, coś, co nóg ma zdecydowanie więcej niż dwie. No,
chyba, że to idą trzy-cztery osobniki. Małe stado. Sam nie wiem,
co gorsze – jeden wielokrok, czy kilka par kroków? Wszystko poza
zasięgiem wzroku i tylko uchem wychwycone, a moja bezradność
poraża mnie wewnątrz kokonu i strach ogarnia zbyt wielki, żeby
powstrzymać krzyk. Nie mam sił dłużej udawać, że walczę, bo ja
nie walczę, ja umieram. Ja wręcz nie żyję, tylko jeszcze nie
wydarzyło się to definitywnie. Los-sadysta wystawił mnie na próbę,
żeby mięsko skruszało, we własnym wykapane strachu, żeby zmiękło
i stało się zniewalająco słodkie i pachnące. Śmierdzę – dla
mnie śmierdzę, lecz pamiętam głodny wzrok ćmy, która oblizywała
się na mój widok i wiem, że temu życiu na zewnątrz staję się
kulinarnym poematem, który dojrzewa i z każdą godziną staje się
olśniewającym, skończonym dziełem poezji.
A
teraz wielokrok niespieszny, tajemniczy i niewidzialny zbliża się
poza wzrokiem i w moim kierunku zmierza, niosąc swój głód i
własne plany, w których niestety będę czynił honory głównego
bohatera sceny. Podejrzewam, że jedynej, którą w tym życiu
zagram, bo podczas tej „ostatniej wieczerzy” ja będę posiłkiem.
Sufit pociemniał, jakby reagując na istotę, która umilkła stojąc
gdzieś za moimi plecami. No właśnie! Stojąc! Gdzie stał ów
stwór? Na podłodze, czy suficie? Do podłogi bardzo daleko, ale i
sufit wydaje się odległym, a ja czuję na plecach towarzystwo oczu
pałających pożądaniem i obietnicą wyłączności.
Szarpnąłem
się raz i drugi, gdzieś w trakcie mignęła mi w oczach ćma,
skulona teraz jakaś i drżąca, cofająca się w zakamarek
narożnika. Źle jest. Zdecydowanie źle, skoro ona się cofa, a
jeszcze przed chwilą kontemplowała mnie jak menu w restauracji, to
znak, że wróg mocniejszy, większy i bardziej bezwzględny. Taki, z
którym nie pertraktuje się, tylko ogon pod siebie i uciekać
natychmiast, żeby ocalić skórę. Nie dysponowałem taką opcją
niestety. Ledwie ćmie pozazdrościć zdążyłem, kiedy na suficie
przede mną pojawiły się olbrzymie porośnięte sierścią odnóża.
Najpierw tylko dwa, a chwilę później kolejne dwie długie, nogi
zaczepione w porowaty sufit równie pewnie jak koniec mojej smyczy.
Obracałem głową na wszystkie strony, z pianą na ustach próbowałem
kąsać i dosięgnąć czegokolwiek materialnego, żeby zębami
odgonić od siebie to stworzenie.
Bezskutecznie.
Gdzieś z tyłu coś ostrego przeszyło kokon i dosięgło moich
pleców wbijając się gładko i bez wysiłku. Poczułem ból
rozprutej skóry i palącą, rozlewającą się wilgoć napełniającą
mój pusty żołądek treścią niespodziewaną. Sam nie wiem, co
było bardziej oszałamiające – ów ból, który towarzyszył
atakowi, czy żołądkowe wrażenia. Ja wciąż krzyczący, wiszący
wewnątrz kokonu na nici wpiętej w sufit, zostałem wypełniony
treścią. Zabić mnie miała? Rozłożyć tkanki, żeby stały się
płynnym pokarmem? Czy uzdrowić i nakarmić? Wisiałem oszołomiony
bólem, a kończyny włochate sprawdzały zawartość kokonu.
Ja podobnie szukam po kieszeniach zapalniczki, kiedy pamięć
zawiedzie, gdzie ją schowałem poprzednim razem.
Ćma
gdzieś zniknęła porzucając jaja z potomstwem za parawanem mgieł
nićmi szytymi. Włochate nogi zniknęły nagle z pola widzenia i
drobnym, dyskretnym szelestem zaczęły się oddalać. Cień wciąż
nie pamiętał, że powinien trzymać się oryginału, więc nawet w
przybliżeniu nie wiem jak wyglądał stwór, który mnie schwytał.
Pająk? Większy ode mnie wielokrotnie? Cud że żyję nadal… No
właśnie… Karmił mnie, czy uśmiercił? Szelest oddalających się
nóg prawie ucichł już, kiedy na krawędzi słuchu pojawiło się
bardziej wrażenie niż impuls, że stwór parsknął śmiechem. W
każdym bądź razie czymś podobnych do śmiechu.
Znowu
nadzieja rzuciła mi się na szyję i całować mnie zaczęła i
lizać po oczach i uszach, że tak, że jest szansa, że to życie do
mnie wraca, a nie śmierć wita. Wiatr znów przypomniał sobie o
mnie i tarmosi mnie kręcąc jak dziecinnym bąkiem, a ja w szponach
nadziei krążę zawieszony pod sufitem z uśmiechem najgłupszym z
możliwych. Nadzieja wciąż żyje. Ja żyję i jestem syty. Co z
tego, że nieruchomy? Żywy jestem, a mroczna matka poszła poszukać
dla mnie kolacji kryjącej się w czarnym świetle. Żywy jestem, a
ćmy nigdzie nie widać. Żaden robal nie będzie mnie pożerał
żywcem. Śpiewałem jak pijak, którego euforia roznosi. Krzyczałem
radość istnienia, które miało się skończyć niebytem, a trwa.
Rechotałem paskudnym śmiechem podlanym łzami niedowierzania.
Wystraszyłem
wiatr, bo nawet on trzymać się woli z daleka od szaleńców. Zwiał,
bo wiać potrafi najlepiej na świecie. Wykonałem ostatnie obroty,
ostatnie wspomagane podmuchem wahnięcia i zastygłem w ponurym
bezcieniowym świetle. Zerknąłem na poszarzały kokon, który nagle
zaczął pozwalać mi na więcej. Mogłem ruszyć stopą! Na krawędzi
widzenia nici rozeszły się niechętnie i pękły wreszcie,
uwalniając owłosioną, haczykowato zagiętą kończynę… Teraz
wystarczy sięgnąć sufitu…