poniedziałek, 28 lutego 2022

Pan i władca.

 

Luty zawiódł. Miało być zimno tak bardzo, żeby bliskość ciał stała się luksusem, na jaki pozwolić sobie mogą tylko ci, którzy docenili zimę i zgromadzili zapasy wystarczające, by w piecu nieustająco grzmiał pomarańczowo-żółty płomień zachłannie pożerający wszelkie skrupuły i obiekcje. Taki, który potrafi rozebrać kobietę, której zmarzną nogi wnet po gorącej kąpieli. Taki, co zabija larwy komarów pogrążone głęboko w kwaśnych tumultach bagnisk nadrzecznych, w oczeretach i sitowiach rozległych łęgów, albo rozrywa wygłodniałe drzewa, które zbyt długo wysysały ziemskie soki, zamiast pokornie pogrążyć się w zimowym letargu listopadowych przymrozków.

 

Tymczasem obecny luty sprzyjał płochościom. Niedorosłościom rozpasanym i wszystkim, którym jutro zdawało się wystarczająco odległą przyszłością, żeby nie warto było zaprzątać sobie nią głowy pełnej marzeń – zadziwiająca konstatacja, gdy ludzkie marzenia zwykle sięgały odległościom większym, niż Bóg pozwoliłby dożyć najcnotliwszemu pośród tłumu, ale wśród niedorostków… każdy sądził, że jest wybrańcem. Tym jedynym, któremu wolno wszystko, a może i więcej, bo stworzony na doskonałe podobieństwo, personifikował boską łaskę w zimnym świetle lustrzanego odbicia i nieprzeliczonych orgazmach.

 

- Bóg? Ja? A jest jakakolwiek różnica? Wszak On sam awansował mnie do roli Ambasadora Życia na Ziemi, Wybrańca, Światło Wiekuiste, Pomazańca, który wskaże drogę słabiej obdarzonym niewiernym. Znak równości między naszymi jestestwami, to zaledwie Jego egoistyczne domniemanie. Widać, nie docenił talentów własnego potomka!

 

W łaskawości swojej, w pobłażliwości dla Świata – nikogo nie zabijam nadaremnie. Nie unicestwiam trucheł wędrujących po tym łez padole, bo stać mnie na więcej. Na łaskawość, na jaką pozwolić sobie może jedynie mąż wyrastający poza ograniczenia epoki, psalmy pochwalne, czy własne małostkowości. Pozwalam sobie na wstrzemięźliwość i oczekiwanie, aż te nowalijki dorosną, przestaną być płoche i dziewicze. Niech skażą się wzajemnymi kontaktami, niech skaleczą się uczuciami pełnymi ideałów wzajemnie obcych, albo po prostu niedopasowanych. Próby uczynią ich przyszłość doskonalszą, a doświadczenie, choćby szronem na skroniach miało osiąść, albo gorejącymi ranami na grzbietach – jest nie do przecenienia.

 

Patrzę z góry na wszystko wokół i dumny jestem z własnej wyniosłości, ze zrozumienia i pobłażliwości dla maluczkich tego świata. Pozwalam wszystkim na błądzenie w ciemnościach, na krzyk niezrozumienia, albo euforię wzmocnioną toksyczną farmakologią, na uniesienia właściwe dojrzewaniu, mające w pogardzie wszystko, co wylewa się poza ego i naturalne popędy. Dumny z siebie jestem, bo jakżeby inaczej? Wszak uczyniłem życie znośnym, godnym następnego świtu i kolejnej szansy, gdy przez głupotę nie udało się za pierwszym podejściem. Wystarczy chcieć. Otworzy si na idee, w myśl jakich ja, to za mało. My? To doskonała wartość oczekiwana, bez której jutro nie podoła oczekiwaniom, by być lepszym od nawet podłego wczoraj.

 

Karmię się własną tolerancją, mądrości, natchnieniem o boskim pochodzeniu. Namaszczam i rozgrzeszam. Toleruję i pozwalam sobie na delikatne docinki, gdy zbyt ciekawskie jednostki usiłują przekroczyć Rubikon. One… Nie wiedzą, że stamtąd nie można wrócić niepokalanym. Że zbrodniarzem zostać można li tylko stawiając sobie wyzwanie i realizując je do krwi ostatniej. Własnej, bądź obcej. Kiedy rozum oślepi gorączka krwi, kiedy rozsądek przejdzie na stronę cienia, wtedy nawet noc potrafi oślepić, a dzień pozostawi głuchym na wołanie.

 

W ostatnim porywie łączności ze światem zaczynam współczuć borsukom i kretom. Będzie musiało minąć kilka eonów, żebym zaczął współczuć sobie. Własnym niedoskonałościom, jakimi okryłem się, by nie dopuścić mniemania, że jednak Bogu nawet do stóp nie sięgam.

 

Patrzę na zgliszcza. Na efekt mojej władzy chwilowej. Na uzurpację nieomylności. Nie mogę się cofnąć, bo zegar w koalicji z kalendarzem wystosowali już nieodwołalną notę dyplomatyczną i czekają na osąd losu. Byłem głupim pyszałkiem. Kanibalem. Terrorystą, któremu ktoś podlejszy ode nie wetknął w ręce zapalnik. A potem, gdy palec mi zadrżał na spuście – rzucił ku mnie piekielne zastępy wściekłych psów, bym w paroksyzmie śmierci nacisnął guzik anihilacji.

 

- Nacisnąłem? Naprawdę? – w gardle rośnie gula nieprzełkniętego powietrza, spazm, jakiego nie jestem w stanie wydalić, czy skanalizować. Wyrzygać na kolana niewinnych młodzieniaszków – Musiałem? A może byłem po prostu zbyt słaby, żeby zacisnąć zęby, zagryzając wściekłe psy i zamiast guzika, zdławić oddech decydenta?

 

Czuję się tak mały, że nawet ślepy mrówkojad dopadłby mnie bez trudu. Kameleon, któremu tęcza na grzbiet nie raczyła wystąpić też dałby mi radę. Mogę tylko żebrać o wyrozumiałość. O tolerancję. A jeśli nie… To może choć o śmierć bez bólu? Pozwolisz mi na tyle? Aż i tylko? Niech sczeznę na chwałę następnych pokoleń. Niech stanę się nawozem tych, co pojawią się tuż po. Po mnie, po nas, po dzisiaj.

 

-Nie!- dobiega mnie już z ciemności – Nie sądzę, żebyśmy chcieli nawozić przyszłość toksyną! Sczeźnij i nie wracaj nigdy! Albo jeszcze rzadziej!

Ciut więcej na zdrowie.

 

Świat najwyraźniej miał nocne koszmary, bo obudził się skostniały i zdążył osiwieć kompletnie. Po zmarzniętych płytkach chodnikowych mały kundel przebierał nóżkami tak szybko, że trudno było dostrzec ruch pojedynczej kończyny. Przy okazji orbitował wokół zdecydowanie większego obiektu mieszczącego się w definicji gatunku pokrewnego, więc większe z psich ciał musiało posiadać subtelną grawitację, skoro mniejszy, niemal bezwolnie i bez protestu, został naturalnym satelitą dorodnego okazu. Dopiero karcący gwizd niewiasty postawił maluszka na nogi, by zerwał się z powłoki kowalencyjnej, pchając w niezbadaną ciemność. Na chodnikach skrzepły niebiańskie łzy. Na mijanych trawnikach wyroiły się zuchwałe łby złocistego szafranu, a łozy wierzbowe obsiadło mrowie pluszowych, kuszących miękkich puchem kotków. Nastał czas starych psów i właścicieli powłóczących nogami i wzdychających za klimatem łagodniejszym dla steranych kości. Zmasowany nalot srok na osiedlu sprawił, że zabrakło czubków drzew, by każda mogła rechotać suwerennie i niezależnie, pośród wykwitów zapowiadających wiosnę. Kobiety w czarnych rajstopach nadawały miękkości mroźnym pejzażom Ze współczuciem odprowadzałem wzrokiem jedną z nich, tak niemiłosiernie odartą z tkanki miękkiej, że tylko los niełaskawy, bądź upór i fałszywe mniemanie o pięknie doprowadzić mogły nosicielkę do podobnego ubóstwa cielesnego. Zapewne jestem ortodoksyjny, jednak potrafię głośno i szczerze powtarzać – wolę, kiedy kobieta waży dziesięć kilo za dużo, niż jeden za mało. I nie wierzę w restrykcje tabloidowego kanonu piękna zagłodzonego niemal na śmierć ciała.

piątek, 25 lutego 2022

Ciepło, cieplej, wiosennie.

 

        Wiosna w natarciu. Może nie jest to blitzkrieg, jednak wróble brzuszki rozgrzane słoneczną swawolą podrygują gdzieś w wygryzionych zimą żywopłotach, z niedopowiedzianą sugestią, że może pora pomyśleć o jajku? Nawet sroki umilkły na tę jawną prowokację, bo one owszem, bardzo chętnie jajeczko, względnie pisklaczka… niechby tylko kto go począł. Dziewczęta chude tak jakby ostatni posiłek jadły w zeszłym roku chodzą na odtłuszczonych szczudłach, psy zaczynają się rozglądać za czymś co pociągnie im nos i ogon. Dzieciarnia szczebioce pod czujnym okiem przedszkolanki, choć piach osiwiał od jesieni. Na niebie nawałnica. Barany stadami pędzą gdzieś, szczęściem nie meczą rozpaczliwie. Pierwsze balkonowe kawki i flirty skryte pod pozorami sąsiedzkiej życzliwości. Tylko patrzeć, jak ożyją balkony, rozkwitając lawinami kwiatów. Ach! Czereśnia okryła się wiśniowym(?) mchem czających się masowo pąków na krańcach gałęzi, więc chyba już się nie cofnie przed przymiarką letniej sukienki.

czwartek, 24 lutego 2022

Klatka pełna uwielbiania.

 

         Powiedzieć, że była chorobliwie zazdrosna, to popaść w banał, który nijak nie sięgał rzeczywistości. Wystarczyło, że zamiast na nią – popatrzył w lustro podziwiając (spróbowałby nie) jej odbicie, by się wściekła. Potrafiła zmiażdżyć w dłoni szklankę, albo cisnąć nią w środek szklanej tafli, by wymusić przeniesienie wzroku na jedyny obiekt zasługujący na uwielbianie.

 

         Każdego popołudnia zliczała smsy. Jeżeli było ich poniżej trzydziestu, albo treść była zbyt mdła – klęcząc przed nią odbywał pokutę w zaciszu domowych kazamatów. O seksie mógł pomarzyć dopiero wtedy, gdy naprawdę się postarał i trafił na chwilę pobłażliwości. Za to patrzeć mógł do woli, wzdychając do boskich kształtów.

środa, 23 lutego 2022

Ekstrakty cz.53

 

Mistrzostwa.

        W dolnej części drabinki turniejowej szaleje Piekielnik, w górnej zachwyca wyrafinowaną taktyką Anielica. Reszta? To tylko mięso armatnie, biedaki, stanowiące tło dla doskonałej pary mistrzów.

 

Pochopność.

        Wystarczyło nazwać gościa debilem, żeby jego argumenty straciły resztki sensu, a ciało urok. Nie przewidziałem tylko jednego - jego rachunek bankowy był tak tłusty, że mógł sobie pozwolić na każdą ekstrawagancję. Bo nazwać głupcem kogoś, kto zarabia szybciej od totolotka jest trudną sztuką.

 

Zdeterminowany.

        Wydawało ci się, że jesteś niezależna, ale ja byłem naprawdę zawzięty. Kupiłem twoich braci i rodziców, sąsiadów, znajomych i tych których ledwie od czasu do czasu spotykałaś. Musiałaś w końcu przyjść do mnie na kolanach, bo życie w samotności coraz mocniej doskwierało.

 

Krytyczni.

        Siadywali po ustroniach i tanich knajpach, szepcąc bez ustanku. Ot, takie szemrane towarzystwo, zwykle omiatane podejrzliwym wzrokiem mundurowych. Dopiero, gdy ich aresztowano, prasa doniosła, że to totalna opozycja, rewolucjoniści, albo zgoła terroryści, mordercy liter.

 

Pogromcy mitów.

        Mieliśmy zwalczać osiadły tryb życia, rozpasanie i konsumpcjonizm. Zadanie proste w teorii, w praktyce wymagało dogłębnego poznania obcych idei. Zapewne nieco się zagalopowaliśmy w dociekaniu sedna sprawy i nim się spostrzegliśmy – obrośliśmy w brzuszyska i bogaty pakiet gadżetów.

Ekstrakty cz.52

 

Ekshibicjonista.

        Zostałem zaproszony na bal maskowy. Długo dumałem nad wyrafinowaną kreacją, aby w końcu, z pewną dozą niepewności przebrać się za człowieka. Zniesmaczona ochrona nie uwierzyła i kategorycznie odmówiła wpuszczenia mnie do środka.

 

Darczyńca.

        Z niewątpliwym wdziękiem i zawodową wprawą pani wytrąciła z mojego organizmu nadmiar nasienia. Błogi uśmiech pomalował mi twarz chwilowym szczęściem. Mogłem wymagać więcej za skromne wynagrodzenie ledwie okraszone marżą?

 

Ofiara.

        Wiatr nauczył się naśladować trele kosów i w zakamarkach osiedla prowadzi flirt z samym sobą. Specyficzny samogwałt dodaje mu uroku, choć ukradkiem chłodzi czoło z resztek snu, pożera ciepło z kolan i nie tylko. Zauroczony, bezkarnie pozwalam się okradać.

 

Krewniak?

        Poleciałem na pysk, nic więc dziwnego, że krew z rozbitych warg i nosa skorzystała z okazji, by opuścić ciasne korytarze krwiobiegu i radośnie uzewnętrznić euforię. Natychmiast znalazł się chętny, by spić ją wprost z moich ust. Łapczywie ssał, nie wstydząc się podejrzeń o homoseksualne skłonności.

 

Perfidna.

        Płakałaś, więc sądziłem, że ktoś cię skrzywdził. Nie szczędząc kosztów starałem się pomóc, wesprzeć w trudnej chwili. Okazało się, że tylko na to czekałaś, żebym za chwilę sam zapłakał z żalu i wściekłości.

Ciepłe kolory?

 

        Najstarsi górale nie pamiętają śniegu w Mieście, więc przebiśniegi z rozpaczy zakwitły na klombie, z którego wiatr wydrapał wszystko, co zdołał udźwignąć. Kosy negocjują ze słońcem nowy dzień, ale najwyraźniej brak im siły przebicia, względnie zaspało się gwieździe jaśniejącej na firmamencie, bo nawet kosów nie widać, a co dopiero słońca. Wiatr dusi uczucia i chłodzi rozpalone snami głowy niewiast zmierzających ku mozołowi, psy z podkulonymi ogonami wracają do domów. Ogólnodostępna niechęć i skrzywione z niesmakiem usta pojawiają się, albo i nie. Poprawiam żółte kwiato-motyle, które zakwitłem na doniczkowym kaktusie i staram się ogrzać dłonie. Nie działa. Lepiej idzie z kawą czarną, jak noc.

wtorek, 22 lutego 2022

Potęga nauki.

 

Obudziłem się z przeświadczeniem, że coś mnie ominęło. Niepokój rósł, choć pora barbarzyńska, jednak na dworze służby pielęgnowały osiedlową zieleń, kosząc trawniki. Czyli jednak! Zimowa wegetacja roślin stała się faktem. I efekt cieplarniany nie jest jedynie wymysłem nawiedzonych naukowców! Poszedłem sprawdzić. Faktycznie. Zastępy zbrojne w sprzęt profesjonalny, traktory, kosy spalinowe i detaliczny sprzęt analogowy – łopaty, grabie i szczotki pruły radośnie i bezkrytycznie, wycinając coś spod krawężników i żywopłotów, na których wciąż trwał zimowy pokarm dla ptaków. Obok leszczyn, które tylko największy optymista gotów nazwać drzewem obudziły się srebrzyste klony i na potęgę kwitną wiśniowym ogniem, aby ocieplić szaro-betonową otchłań czymś pełnym życia. Starsze panie toczą w dłoniach kule pomarańczowe, albo cytrynowe i chyba grzeją ręce, albo wspominają czasy słodsze i bardziej przychylne ich kobiecym ciałom. Ktoś biegnie, jakby chciał dogonić przyszłość, psy abordażem zdobywają przyczółki na pniach drzew i znaczą je własnym ciepłem, kolonizując wszystko, co w zasięgu wzroku. Wiatr lepi do chodników paprochy porwane gdzieś daleko i usiłuje siłą nauczyć je miłości do tutejszej ziemi.

W ruchu.

 

Na przystanku siedziała pani – niepodobna do nikogo, więc pewnie była siostrą kogoś, kogo nie znam. Zrezygnowana, bo nie przyjechały trzy autobusy, a potem wreszcie pojawiły się dwa nikomu niepotrzebne. Lekko zamroczony alkoholem poszedł bokiem chłopina w dżinsach, w których szewc umieścił krok na wysokości kolan, przez co jego marsz był obłędnie marynarski. Potem był facet z czapka zamiast włosów i kobieta z siwym pomponem. Udawali, że wszystko jest w porządku, chociaż dzień dogasał, a sodowe uliczne lampy z trudem wydobywały z ciemności ponurą rzeczywistość. Nad parkiem zawisły zielone i niebieskie neony. Niczym nietoperze czaiły się na coś, co mieszkało w wilgotnym mroku. Kierowca uparł się, żeby nigdy nie dojechać do przystanku końcowego, który dla wielu pasażerów był zaledwie początkiem podróży Ohyda! W trakcie podróży postarzały się dwie kobiety i jeden chłop. Ja ozdobiłem czoło pionowymi zmarszczkami i patrzyłem, jak równolegle do autobusu idzie kobieta ogrzewająca własna piersią nowo kupiony garnek i współczuła nam jawnie. Chłopiec w ponaciąganej niemożebnie odzieży dojrzewał w trakcie tej odysei, a my mijaliśmy park i teatr wystylizowane na czasy dawne, kiedy pośpiech nie był naturalna konsekwencją istnienia. Dopiero mała dziewczynka zakończyła ową niekończącą się wycieczkę ustawiając stopy na zewnątrz i osiągając kąt półpełny pomiędzy stopami. Rzecz dla mnie niewykonalna, więc z ulgą i wdzięcznością dostrzegłem jej poświęcenie wieńczące gehennę.

poniedziałek, 21 lutego 2022

Skrzydła i płetwy też potrafią spacerować.

 

Z nieba ciekło, jakby ichniejszy, zakładowy hydraulik wyjechał na Wyspy, gdzie płacą w funtach, a nie w złudnych obietnicach życia po życiu. I wiało nieznośnie, ale tu akurat byłbym wyrozumiały – wiatr zazwyczaj hula, rewidując mizerię ludzkich myśli. Szatan nie czyni nic więcej, jak właśnie podpierając adekwatny proces szpiegowski, lekko tylko nasączając obecność syropem pochlebstw, czy pozornym wsparciem młodym prąciem, bądź pełnokrwistą macicą gorętszą od innych.

 

Iść miałem, więc szedłem, choć w taką pogodę, spersonalizowane, prostackie „szłem” byłoby wystarczające. Spróbujmy zatem – „Szłem” do TAM. Wskroś TU, z TAMTĄD. Pogoda sprzyjać nie zamierzała, bo przecież pogoda nie urodziła się, jako moja druga połowa, a ja nie miałem dość energii, by ją poskromić i uczynić sobie powolną niestety. Kto wie, czy mój Stwórca dałby radę okiełznać efekt cieplarniany, monsuny wiosenne na Karaibach, albo piaskowe burze nad Gobi i topnienie lodów Arktyki rozciągnięte na nieskończone miesiące.

 

Szłem więc, jak iść miałem, bo nawet bohaterom Świętej Odysei iść przystoi. Nieruchomo trwać mogą jedynie obeliski na chwałę dni minionych, a nie żywe istoty, którym składanie wieńców u cudzych stóp o wątpliwej czystości nie przystoi. Mijałem eony, mijałem pomroczności, horyzonty i mgławice. Gdyby moje stopy wiedziały, co mijam – zapragnęłyby odpoczynku, albo zaprotestowałyby przeciw uciskowi. Szczęśliwie, pozbawione zmysłów poza czuciem spełniały kaprysy nosiciela i ciągnęły mantrę prawa-lewa-prawa w nieskończoność i same już zapomniały, co było pierwsze… Kura? Jajko? Ech!

 

Idąc pomiędzy kroplami nękającymi moje zwieńczenie, rozrzedzającymi aureolę i rozcieńczającymi aurę do przeźroczystej, jaką dysponują wyłącznie noworodki, którym dotąd nie przyszło korzystać świadomie z barw i kondensując smak wybierać spośród pełnej palety odcienie skraplające się na języku ciepłem wieczności.

 

Ze łzami w oczach.

 

Wystarczyło wyjść na otwartą przestrzeń, żeby wiatr złapał mnie za gonady i sprawił, że mniemanie o wątpliwej urodzie kawek przeżyło niespodziewaną metamorfozę. One, siedząc pośród nagich gałęzi drzew prezentowały się nad podziw statecznie i znosiły napór zimnego powiewu z godnością. Ja? Kuliłem się, oszczędzałem ciepło, a z kubatury bezwzględność natury ścierała płoche myśli, wątpliwości i cywilizacyjną beztroskę. Wyleczony z niepamięci wspomniałem górskie wyprawy, kiedy dla zachowania równowagi musiałem brnąć pod wiatr w takim nachyleniu, że wystarczyłby moment ciszy, by upaść na twarz i dotkliwe się okaleczyć. I to bez myśli samobójczych. Zarost zesztywniał mi na policzkach i tylko czekał, aby okryć się szronem lodowych igieł, a uszy napompowane wietrzną muzyką doznały objawień, jakich nie da się odtworzyć klawiszami elektronicznego pianina. Panny szczuplejsze niż zwykle na szczudłach opakowanych w elastyczne materiały brodziły pośród asfaltowych brzegów rzek miejskich trotuarów. W zatokach autobusowych pulchne, miękko-bawełniane pośladki kokosiły się w nieco cieplejszym klimacie dresowego opakowania, oczekując na transport w łagodniejsze okolice. Nad Rzeką skłębiły się baloty chmur, zderzając się bez końca, niczym stado niesfornych baranów. Leszczynowe łozy zaroiły się od miękkich gąsienic, wierzbowe kotki nadal tkwią w uśpieniu, czekając, aż słońce cierpliwie wygłaszcze ich stęsknione wiosny grzbiety. Turkusowe skarpetki utknęły w beżowych adidasach, nie dorastając do skraju wydartych dżinsów, przez co bladość kostek zdawała się być już śmiertelnie niebezpieczną, mimo młodego wieku.

Szukając ciągu dalszego.


Od niechcenia zaginam widnokrąg i zuchwale ciągnę ku sobie. Czuję lekki opór wynikający z zaskoczenia, jednak nie mający źródła kojarzącego się z jawną niechęcią, lecz raczej z filozoficzną rezygnacją i przeniesieniem flirtu ponad wąską granicę dzielącą negację od akceptacji. Gdzieś z krawędzi zsypują się ku mnie fragmenty nieostrych pejzaży, ozdobione rodzynkami zaskoczonej fauny oprószonej świeżo uszarpaną florą. Śmietnik, życiowe pobojowisko, na którym przetrwać potrafią jedynie kloszardzi, zdziczałe psy i szczury.

 

Naśladuję glonojada, spłaszczając perspektywę do dwóch wymiarów – dokładnie zlizuję ze ściany składniki odżywcze. Białka i witaminy. Rozpustę. Tarzam się w kaloriach i czkam, zagłuszając niechętne protesty. Najważniejszą ideą jest przetrwanie.

piątek, 18 lutego 2022

Brednie.

 

Czytam cudze myśli i zaczynam się bać. Bo (być może) można kochać więcej, jak jednego obcego, jednak przyznanie się do podobnej ekstrawagancji sprawia ból szczególnie tym, co nie mają nic sensownego do powiedzenia. A gdyby tak kupić dwie kiście winogron i każde jego ziarnko włożyć w inne usta? Zapewne doprowadziłbym do sekretnej rewolty, albo konfliktu na miarę miasteczka, w którym nikt nie chodzi tam, gdzie powinien. Okradam siebie ze spokoju, podrzucając do rozwiązania problemy, jakimi powinny się zająć większe głowy. Albo nikt – dla odmiany. Splątany, zasuplony, niepewny jakości tego, co we mnie zaczyna podgniwać - piję herbatę. Gdybym palił, czas byłby najwyższy, żeby wyjść na balkon i sztachnąć się po kres płucnych pęcherzyków. W oszołomieniu łatwiej przetrwać gdybanie sięgające tam, gdzie kodeks karny zabrania nawet patrzeć. Dziwne, bo są tacy, którzy pilnują granic – im wolno zajrzeć na drugą stronę, a choć uświnią gumiaki i jesionki, to przecież wracają do domów na pomidorową z ryżem i plotki o sąsiadach, którzy właśnie się wprowadzili i w nieskrępowanej radości cieszą się seksem całodobowo. Minie im. Ta radość i to łażenie w gumiakach na wysypisko ludzkich perwersji też. Trzymam się, choć myśl o zardzewiałych napojach kaleczy moje kubki smakowe. Podobnie zaboleć mogłyby tatuaże potwierdzające, że nie jestem normalny. Mając coś takiego na sobie pociłbym się latem intensywniej, a zimą nie umiałbym wejść do łóżka, bo uwielbiam mnie nagiego, a pod warstwą farby czułbym się skrępowany, brudny i niegodny tego, by leżeć na białym prześcieradle. Może, gdybym zapytał dziwki, jak jej się udaje zasnąć, gdy spomiędzy jej bioder wypłynie już ostatnie pełnopłatne spełnienie – nauczyłbym się spania w grzechu. Ale nie. Nigdy nie miałem odwagi zaproponować komukolwiek pieniędzy za bliskość. Podobne myśli sprawiały, że traciłem smak, jak chorzy cierpiący na jedynie słuszną chorobę. Znów z tyłu głowy ktoś obcy we mnie szepce mi, żebym pożyczył psa od sąsiada i poszedł między osiedle, a tory i poszukał miejsca, w którym wyją elektrowozy, wilki i opuszczone przez partnerkę wilgi. Najwyraźniej jestem stworzony do życia w ciemnościach. Tam jest zdecydowanie mniej dylematów, wątpliwości i zakresów. Wszystko jest małe, skarlałe, mieszczące się w niezbyt urodziwym JA. I nawet, kiedy coś nie wyjdzie, to nie ma nikogo, by mnie zbeształ i sprowadził na ziemię. Ziemi zresztą też nie ma. Jest tylko moje-o-niej-wyobrażenie. Ciemność jest dobra dla ograniczonych umysłów. I wybacza chętniej, niż Bóg. Mało brakowało, a napisałbym, że łatwiej ją zobaczyć. Sęk w tym, że w ciemności niewiele widać. Albo zgoła nic. Nie obiecywałem rozumu. Tak tylko – skarżę się nie licząc na diagnozę, a tym bardziej na pigułkę w dowolnym kształcie, czy kolorze, która ustawi mnie w szeregu tych, co wątpliwości nie mają i potrafią uśmiechać się mimo zawilgotniałej pogody, portfelowej próżni, czy uczuciowego dna, na którym liszaje pożerają ostatnie, wyblakłe wspomnienia młodzieńczej beztroski. Widziałem dzisiaj wetknięte głęboko w zaszczany do cna żywopłot jesienne liście. Nie wiadomo komu zależy na przechowaniu pamięci jesieni, skoro wiosna może nadejść w każdej chwili, jeśli nie będzie ortodoksyjnie trzymać się kalendarza. Widziałem zeszłoroczne gałęzie, którym czas odebrał ostatni oddech, a wiatr oderwał od macierzy i rzucił w piekielną otchłań chodnika na zatracenie. Kompletnie nie potrafię uzasadnić, dlaczego ze mną miałby się cackać, jak z sową śnieżną, czy wymarłym gatunkiem mięsożernego motyla ozdabiającego mezozoik, albo mgławicę Andromedy. Zadzwoniłbym do Filozofii, żeby ponegocjować, albo ukrzyżować ją, gdy już przyjdzie z wystygłą pizzą, albo skwaśniałym prosecco, by wprosić się pod spoconą od zmęczonych idei kołdrę. Zgubiłem. Numer i telefon. Energię, by wykrzyczeć zaproszenie przez okno również. Złośliwie się uśmiecham, że Filozofia starsza jest chyba od węgla i okres połowicznego rozpadu dawno już przekroczyła, a z rozkładającym się ciałem iść do łóżka, to szczyt perwersji. Zmarszczki na suficie tylko czekają, żeby skarcić mnie, jednak wciąż nie sięgam zenitu. Przemykam pod gniewem żółknącej bieli wzorem zająca. Tylko patrzeć, jak ściana kopnie mnie w plecy i posadzi na tyłku, rzewnie chlipiącego niczym Kubuś, któremu Patryk z Zenkiem wyrwali z ręki łopatkę i grabki do mieszania piachu w mozole południowego spaceru. Po terapeutycznej ejakulacji uspokajam się. Może wystarczy zwymiotować każdą z niepewności, żeby jutro stało się gładsze, pluszowe i ciepłe jak pierś kobiety o poranku? Nie wiem, czy dam radę rzygać tak długo. Ale przynajmniej widać kierunek. Coś widać. Mimo mroku.

czwartek, 17 lutego 2022

Wymyślony sen.

 

Las jest najdziwniejszy ze wszystkich, jakie przyszło mi oglądać. Pnie drzew nie mają gałęzi. Wyglądają jak bambusowe wykałaczki utkane absurdalnie gęsto, żeby pokruszyć światło słońca na wątłe plasterki. Idę, przeciskam się czując okropne zmęczenie. Las nie ma końca. Podłoże pełne jest miękkiego torfu, może próchnicy, może zwiędłych liści. Drzewa wspinają się w miękkich łukach, banalnie powtarzających się i jaśniejszych górą. Zupełnie, jakby wiatr je uczesał, a słońce spłowiło szczyty. Boję się myśli, że huragan mógłby mnie teraz wysmagać do białych kości, a drzewa stałyby się batogami raniącymi do żywego mięsa.

 

W strachu odkrywam prawdę – wędruję wierzchem cudzej głowy, pośród włosów.

Widziane okiem i bezwzrokiem.

 

        Mijają mnie kobiety w spodniach potrafiących wymodelować ciało aż do pępka. Prą do przodu dumne, z pośladkami wyprofilowanymi doskonalej, niżby wyszły spod ręki Michała Anioła. Pośród nich niewiasta w rajstopach otulających jej pozimową bladość opalenizną typową dla łaskawszego klimatu. Patrzę z lekką trwogą na dziewczęta o własnoręcznie namalowanych twarzach, śmiejące się do słońca zajętego penetrowaniem blizn w korze śpiących drzew. Oglądam śnięty układ krwionośny dzikiego wina szczelnie otulającego kontur muzeum splotem twardym, wiekowym i czekającym na wiosenną euforię, więc niemal niepostrzeżenie przemyka obok dziewczę o myślach stłoczonych pod materiałem, jakim szczelnie obwiązała mózg, misternie splatając coś skomplikowanego, każącego wiatrom czekać nadaremnie poza zasięgiem. Młodzieniaszek o kubaturze dobrze utuczonego golema ma skórę zbyt cienką, by unieść gorączkę krwi, więc ta wystąpiła mu na twarz i tylko patrzeć, jak się przedrze przez delikatną, niezbyt intensywnie używaną powłokę. Wiatr wyczesuje z drzewiastych głów martwe włosy, znacząc chodniki kołtunami suchych gałęzi. Chmury łechtane po grzbietach zimną dłonią słońca toczą się bezgłośnie tu i tam, od czasu do czasu zrzucając na ziemię warstwę potu. Starsza pani wykonuje mimiczny taniec przed odjeżdżającym w siną dal staruszkiem i chyba tylko oni wiedzą, co owa ekspresja miała wyrazić. Nie potrafię śnić, więc czytam dojrzałe dwudziestoletnie sny kogoś, kto słowem posługuje się jak wirtuoz. W takich snach świat byłby pełen zachwycających niespodzianek, a banał zostałby zesłany na ciężkie roboty, żeby dojrzeć do ekstrawagancji. Ech!

środa, 16 lutego 2022

Sensacja dnia.

 

    Jak donoszą nieoficjalne informacje czołowa gwiazda europejskich tabloidów wczorajszego wieczoru dokonała sensacyjnego odkrycia. Eksplorując pamięć smartfona pomiędzy sesjami zdjęciowymi w zaciszu luksusowego apartamentu na dominikańskim wybrzeżu odnalazła trzy, nigdzie dotąd nie publikowane zdjęcia topless z inną gwiazdą znaną z bywania tu i ówdzie. Szokujące odkrycie wywołało zawirowania na londyńskiej giełdzie i zawieszenie serwerów w odległych Bahamach. Fani prześcigają się w domysłach i liczą na szybkie upublicznienie znaleziska, gorejąc z niecierpliwości. Lokalne dzienniki donoszą, że histeria związana z oczekiwaniem sięgnęła zenitu. Udokumentowano już pierwsze samobójstwa i zbiorowe samookaleczenia, a przed siedzibą celebrytki kłębi się rozgorączkowany tłum, spontanicznie wyzbywający się nadmiaru nasienia.

Bezbarwnie.

 

        Dzień przegryza się przez grube pokłady czerni, a rozmyty w mgłach tłusty księżyc tkwi markotnie nad krótkim horyzontem. Zaspane drzewa wzdragają się na pochopność rozśpiewanego kosa, którego dostrzec potrafię dopiero wtedy, gdy w aureoli ulicznej latarni przepływa nad płotem na drugą stronę ulicy. Zwilgotniałe chodniki stepują w rytm niewieścich obcasów spieszących ku codzienności, na trawnikach trwa zimowa zaduma. Psy z wilczymi aspiracjami, w zimowych kożuchach stąpają ostrożnie pośród nieużytków, najwyraźniej bojąc się nastąpić na porzucony kapsel, czy rozbitą butelkę. Osiedlową uliczką turla się hałaśliwie zapomniana puszka, głusząc pomrukujący silnik ledwie co obudzonego samochodu. Wysokopienne, długonogie dziewczęta ogryzione z ostatniego grama tłuszczu podążają na pajęczych nogach w stronę najbliższego przystanku, omijając rozkołysanymi biodrami zaloty zimnego wiatru.

wtorek, 15 lutego 2022

Akt.

 

Zachłannie czytam twoje ciało. W ciepłych, kocio-miękkich ruchach, w drżeniu zaróżowionej skóry kryją się tęsknoty i nadzieje bezwstydne. Jesteś… piękna i bezbronna. Moja tak bardzo, że poza oddaniem zabrakło miejsca nawet na wspomnienia. Czy istnieje miłość bez zaufania? Jeśli tak, trudno mi uwierzyć, patrząc na ciebie, prawdziwą tylko dla mnie. Otwartą na niecierpliwość dłoni, na wzrok, którym spijam brylanty kropelek uniesienia, napawając się oddechem spieszącym się ku wieczności, spowitą w zmysłowość i tak odległą rzeczywistości, jak tylko można. Tonę w świecie pozbawionym słów, który nawet nie zauważył, że bez nich można razem podążać ku spełnieniu. Pogrążamy się w szaleństwo jedności.

poniedziałek, 14 lutego 2022

Ekstrakty cz.51

 

Notariusz.

Telefon zadźwięczał nagle i bez ostrzeżenia. Wykrzykiwał gorączkowe komunikaty, wymagające perfekcyjnej koncentracji i podjęcia dramatycznych decyzji w niezwykle ograniczonym czasie. Spazmatycznie wyprężonym markerem na piersiach i brzuchu sekretarki nakreśliłem nasieniem kluczowe roszczenia.

 

Neofita.

Przymusił mnie, bym ukląkł i w usta wepchnął mi wrzące, niezaspokojone pożądanie. Płakałem, wyłem rozpacz, ale chwycił mnie krzepkimi dłońmi kowala, łapczywie wpychając w gardło paroksyzm spełnienia. Kiedy wreszcie cofnął biodra, odgryzłem mu napletek, więc gdy ochłonie, zostanie wyznawcą Judy.

 

Szatan.

Rozchyliłem pośladki, szukając jaskini ukrytej w siodle przełęczy. Nie tej, którą oferowałaś niedzielnym turystom, lecz tajemnej, dostępnej jedynie wytrawnym speleologom. Spuszczałem się, a ty krzyczałaś ochryple, że nie zasługuję, że bez uprawnień eksploruję ścisły rezerwat, że zmierzam ku piekłu.

 

Zlot mecenasów.

Przyszli nagle, późną nocą, we trzech, niczym mityczni królowie poszukujący objawienia niewinnej róży pośród pustynnej gorączki. A każdy przyniósł w darze głód jednej z prymitywnych, zuchwale wzwiedzionych perwersji. Uległam w gorzkich łzach, niewolna, spętana i bezradna wobec zmasowanej przemocy.

 

Ofiara binarnego świata.

Zaprosiłaś mnie na Lesbos, żebyśmy bez skrępowania i wstydu mogły oddać się perwersjom, które tam kwitły w cieniu dziewiczych zachwytów. Delikatnie obrałaś mnie z pozorów, opuszkami palców mijając kolejne granice protestu. Wreszcie sięgnęłaś w dolinę ud i krzycząc nienawiść zmiażdżyłaś mi jądra.

Płonny dech w nozdrzach.

 

Pracowity wiatr wydmuchuje z Miasta noc, cienie smużą się i wyciągają głodne gęby. Młode panie o mocnych łydkach pędzą gdzieś w ciężkich buciorach, w czapkach z monstrualnie wielkimi pomponami i golfach, z których spokojnie dałoby się wykroić kaptur, względnie spódniczkę. Zuchwałe kostki sponad adidasów świecą bladym, niezdrowym światłem naśladując pnie drzew na osiedlowym skwerze spłowiałe od psiego moczu permanentnie zasilającego bryłę korzeniową gorącym strumieniem toksyn. Gawrony rechoczą na balustradach oddzielających jezdnię od tramwajowych torów, a tramwaje bez świadomości suną w wężowych ruchach przez miejskie nierówności. Sprzątaczki pozbawione złych myśli wydłubują niedopałki spomiędzy granitowych kostek, pełne śmiechu i ciepła, jakiego brakuje tym, co niosą nienawiść w sercach w drodze ku codziennym obowiązkom. W pustce rynkowych przestrzeni tylko historia osiada zadumanym kurzem na wypolerowanych ciekawością przybyszów granitach, rozpalonych ciekawskim wzrokiem portalach i pomnikach posiwiałych od gołębiej czułości.

piątek, 11 lutego 2022

Ucieczka.

    Niebo obrane z błękitów wściekło się, co chwila karcąc ziemię zawziętością płomieni. Siedziałem bezpieczny, za szklaną taflą, która spokojnie dźwigała gniew Zewnętrza, otoczony maszynami podtrzymującymi funkcje życiowe bez angażowania mojej świadomości. Minęło siedemnaście lat, nim pojąłem własną wyjątkowość. Byłem reproduktorem. W jednorazowej dawce ejakulatu automaty selekcjonowały regularnie kilkanaście tysięcy żywych plemników. Podobno kiedyś… normą było posiadanie w każdej męskiej próbce spermy ponad pół miliarda zdrowych zarodników.

    Patrzyłem na Zewnętrze bez żalu, czy melancholii. Wszak to jego degeneracja sprawiła, że dzisiaj traktowany byłem lepiej niż Bóg. W mojej społeczności prócz mnie przebywał jeszcze tylko jeden Prawdziwy Mężczyzna, ale w jego nasieniu automaty wykrywały pojedyncze żywe gamety i to nie zawsze. Nim świat zerodował ostatecznie, ludzie zachowywali się niczym zwierzęta, kopulując z atawistycznym zacięciem, dzisiaj godnym współczucia. Widziałem filmy historyczne pełne prymitywnych zachowań, batalistycznej erotyki i jakąś trudną do zdefiniowania satysfakcję sprawiało mi oglądanie scen pełnych spoconych samców i samic zaangażowanych w prokreację. Czasami mój organizm potrafił zareagować tak, że niepokoił maszyny i skłaniał je do rozpoczęcia awaryjnej diagnostyki, bądź czasowego unieruchomienia organizmu, celem ustabilizowania parametrów życiowych. Tego nie cierpiałem najbardziej, dlatego starałem się maskować ową niezwykłą ekscytację.

    Jako Mężczyzna byłem traktowany przez maszyny z pewną pobłażliwością. Samouczek inteligencji maszynowej nie dysponował wystarczającą bazą danych podobnych do mnie jednostek. Maszyny zamiast bezwzględnie rugować wszelkie anomalie z organizmu, jedynie rejestrowały je, aby w przyszłości, kiedy posiądą wystarczająco bogaty katalog zachowań, bezpiecznie przeprowadzić korekcję działań zbyt ekstrawaganckich, zbędnych, czy szkodliwych. Obecnie nawet one nie wiedziały, które reakcje można bezpiecznie wyeliminować, a ryzyko ewentualnego uszkodzenia organizmu Dawcy stanowiłoby dla Miasta tragedię niemal nieodwracalną.

    W naszej Społeczności było nas aż dwóch. Nie każde Społeczeństwo miało tyle szczęścia. Do dzisiaj można w kawiarniach słuchać opowieści o straceńczych wyprawach z sąsiedniego Miasta po nasienie naszego Ojca. Ich maszyny wysyłały tu najsilniejszych Eunuchów, by za horrendalny bakszysz kupować zamrożone plemniki. Mało któremu udawało się dotrzeć i wrócić z hermetyzowanym pojemnikiem pełnym życia. Dlatego obecnie nasza Mała Wspólnota opływa w dostatki, a tamta wiedzie żywot żebraczy. Jednak przetrwali. Ponoć dorobili się własnego Mężczyzny, ale może to tylko plotki?

    My również nie jesteśmy bezpieczni. Każdego poranka maszyny emitują informacje o stanie zdrowia naszej jedynej Kobiety. Do niej nie ma dostępu absolutnie nikt. Nasz Inkubator przechowywany jest poza zasięgiem Eunuchów, na poziomie gdzie nie zatrzymują się windy. Nawet mnie nie wolno zbliżyć się bardziej, niż na trzy sterylne śluzy od Matki, która niedawno obchodziła czterdziestą rocznicę pierwszego żywego miotu. Pamiętam to święto. Maszyny ogłosiły dzień wolny od pracy. Od samego rana były fajerwerki i dodatkowe przydziały serotoniny, a dla losowo wybranych szczęśliwców pakiety zdrowotne z pełnym profilem regenerującym. Ekskluzywnym jak cholera!

    - Jak cholera – powtórzyłem głośno, smakując cierpkość wulgaryzmu na krawędziach języka – Jak cholera!

    Maszyny skrupulatnie odnotowały moje niecenzuralne zachowanie, jednak była to jedyna reakcja na niesubordynację. Eunuch straciłby miesięczny przydział na wszelkie dodatki. Może nawet na kwartał. Maszyny nie znosiły zachowań odbiegających od raz ustalonych norm. Egzekwowały posłuszeństwo z całą stanowczością i nie było nikogo, kto mógłby z nimi wygrać. Ja również czułem ich niezadowolenie, gdy złośliwie przekraczałem granice rutyny i naginałem ograniczenia, by utwierdzić się w przekonaniu o własnej wyjątkowości. Jak wirus w systemie, krążyłem po zakazanych strefach, rozmawiałem z Eunuchami obojga płci. Tylko do Matki nigdy nie udało mi się dotrzeć. Bałem się, że maszyny poświęcą mnie, gdybym zdobył się na podobne zuchwalstwo.

    Matka rodziła regularnie, a każdy cud stworzenia ogłaszany był Narodowym Świętem. Potomstwo w ilości kilkudziesięciu bezbronnych osesków trafiało natychmiast w objęcia wyspecjalizowanych, inkubacyjnych kokonów, gdzie karmieni byli mlekiem matki wzbogacanym o przyspieszacze dojrzewania. Proces sortowania płciowego i diagnostyka płodności musiały poczekać na osiągnięcie przez potomstwo dwunastu lat. Wcześniej maszyny nie dysponowały narzędziem dającym wiarygodny wynik. Nasza Matka nigdy nie była w stanie jednorazowo zwiększyć miotu powyżej sześćdziesięciu niemowląt, a obecnie, ze względu na długotrwałą eksploatację organizmu ograniczała się do trzydziestu pięciu jednostek.

    - Jak cholera – ależ mi smakowało to przekleństwo. Dobrze że je kupiłem od Eunucha. Maszyny skazały go na dożywotnią pracę na najniższych piętrach Miasta i więcej już go nie zobaczyłem. Zostało mi po nim tylko to przekleństwo – Odwiedzę go!

    Myśl szalona pobudziła zmysły tak, że ściany pomieszczenia zafalowały, reagując na nagły skok tętna. Jeszcze chwila i trafię na zabiegi wyciszające. Dziarskim krokiem podszedłem do ściany za którą nie padał kwaśny deszcz, a drzwi potulnie rozchyliły się. Wyszedłem. Korytarz oświetlał kilkanaście kroków w przód i gasł trzy kroki za mną. Na podłodze wyświetlały się informacje dotyczące możliwych kierunków podróży. Interaktywna mapa Miasta. Schowane w ścianach moduły transportowe oferowały podwózkę, jednak miałem ochotę na wyprawę analogową. Mięśnie nóg przeszły niedawno biologiczną odnowę i warto choć raz sprawdzić, na ile taki zabieg pozwoli ciału. Na co dzień wykonywałem mięśniowych kroków może ze sto, rzadko kiedy więcej. Dziś miałem kaprys przekroczyć tysiąc, a kto wie, czy nie dwa.

    Korytarze migały zachęcająco różnokolorowymi strzałkami sugerując najpopularniejsze szlaki wędrowne – do oaz, kawiarni z obowiązkowym bingo i dart’em, oceanicznych basenów, sal diagnostycznych, czy Multikin. Skręcały w boczne odnogi jak tęczowe zaskrońce, kiedy mijałem je bez cienia zainteresowania. Szukałem wind. Miasto obrastało oś pionową i podzielone było na warstwowe sektory, między którymi poruszały się szybkobieżne windy. Tylko Uprawnieni mogli zmieniać poziomy. Dla pozostałych winda stanowiła bastion nie do przejścia. Każde z sąsiadujących kondygnacji połączone były niezawodną windą, jednak ciągi komunikacyjne nigdy nie znajdowały się w tym samym miejscu. Zjeżdżając, należało znaleźć kolejną windę i dopiero tam można było kontynuować następny etap podróży.

    Jako Mężczyzna mogłem poruszać się po Mieście niemal bez ograniczeń. Do dzisiaj maszyny nie wpuściły mnie jedynie przez śluzy prowadzące do Matki i do kokonów inkubacyjnych. Mogłem za to odwiedzać dzieci, które już zostały ustabilizowane i wstępnie ukształtowane. Gdy urosły wystarczająco, przydzielane były Eunuchom w nagrodę za regulaminowe zachowania. Oczywiście, w wieku dwunastu lat dzieci kierowano na badanie płodności. Matki i Mężczyźni nie wracali już do Eunuchów. Dla nich przygotowane były nowe procedury i życiorysy niedostępne dla pospólstwa. Ale to zdarzało się niezwykle rzadko – nie pamiętam w moim życiu podobnego przypadku.

    Machinalnie pokonywałem piętra, drepcząc od windy do windy. Nie wiem skąd miałem przeczucie, że mój Eunuch znajduje się na najniższym poziomie, ale nie chciałem pytać maszyn, żeby przed czasem nie zdradzić celu podróży. Po raz pierwszy w życiu nie miałem zaufania do maszynowego zdrowego rozsądku i zimnej jak lód logiki. Trzynaste piętro. Dopiero. Zaczynałem już czuć nogi i mało brakowało, a skinąłbym głową na transporter kołyszący się w ścianie. Maszyny naprawdę miały dla mnie wielki szacunek, skoro mieszkałem tak wysoko.

    - Ale Matka mieszka jeszcze wyżej! – zauważyłem w duchu z lekką zazdrością – Ona to dopiero ma widok z okna! Może nawet widzi to Miasto, które kupowało nasienie Ojca.

    Nie mam pojęcia, po co był mi potrzebny widok, gdy za oknem znajdowało się pogorzelisko po minionym świecie. Dziczejąca, zmutowana natura, pełna brudu, bakterii i grożących śmiercią niedoskonałości. Dla kogoś wychowanego pośród kątów prostych fantastycznie wygięta gałąź drzewa stanowiła obrazoburczą, rewolucyjną demonstrację. Sterylne pomieszczenia, nieustające patrolowanie zagrożeń i precyzyjne pozycjonowanie wszystkich detali niezbędnych do zdrowej wegetacji miałem zapewnione tu i nigdzie indziej. Maszyny bez zmrużenia oka adorowały każdy ludzki organizm. I pilnowały, by nie uległ najmniejszej deformacji, czy degradacji.

    Wreszcie winda osiadła na najniższym możliwym poziomie, informując mnie, że ukończyłem podróż w dół Miasta. Wiedziony ciekawością podszedłem do najbliższego okna, które bez zwłoki odsłoniło obraz Zewnętrza. Ciągle padało, a wyładowania atmosferyczne co i rusz powalały szczątki minionego świata. Padały drzewa bezlistne, jakieś spiętrzone ruiny wyglądające na szczerbatą aglomerację z dalekiej przeszłości. Cmentarzysko, bezludne, nieprzyjazne i toksyczne. Poczułem, jak robi mi się zimno, więc odsunąłem się, a okno zmatowiało, żebym nie męczył się dłużej posępnym widokiem.

    - Nie podobało się? – spytał ktoś szeptem.

    - Hej! – z zaskoczenia ledwie wykrztusiłem słowo – Jesteś! Właśnie chciałem cię dzisiaj odwiedzić!

    - Mnie? Odwiedzić? – kiwał głową z niedowierzaniem mój Eunuch od przekleństwa – Wiesz, że nie wychodzę za dobrze na spotkaniach z tobą?

    - Przepraszam – zarumieniłem się – Przepraszam, jak cholera!

    - Dobrze już – uśmiechnął się z przekąsem – A na co dzisiaj masz ochotę?

    - Hmmm… - rozejrzałem się podejrzliwie, ale prócz Eunucha nie było nikogo.

    - Zaczekaj! – powstrzymał mnie – Nic nie mów. Zapraszam na herbatę.

    Poszliśmy, a raczej on ciągnął mnie za rękę i napominał, abym po drodze nie odzywał się zbyt wiele. Podłoga chyba była zepsuta, bo nie widziałem żadnych strzałek, a w ścianach nie było zakotwiczonych transporterów. Szliśmy chyba z pięćset kroków, aż łydki zaczęły mnie boleć, kiedy przystanął i lekko popchnął ścianę. Uchyliła się nieznacznie. Za nią… Przełknąłem ślinę nerwowo – za nią padał deszcz. Cuchnęło butwiejącą wilgocią. Smród był nie do opisania. Piorun trawił jakiś żelbetowy szkielet budynku, aż dzwoniło.

    - Herbaty nie będzie, ale teraz możesz mówić – uśmiechnął się, gdy wyszliśmy na zewnątrz – Tu Maszyna nas nie usłyszy.

    - Matka! – wykrztusiłem – Chcę zobaczyć Matkę!

    Aż przysiadł z wrażenia. Ale Eunuchy są przystosowane do błyskawicznej adaptacji, więc sapnął i patrzył na mnie, jakbym to ja był Matką. Drapał się po rzadkich, siwiejących włosach i milczał tak wytrwale, jak kamienny obelisk. Dziwne, że właśnie jemu się zwierzyłem z nie do końca uświadomionego pragnienia. On, stojący najniżej w miejskiej hierarchii miałby mi pomóc dostać się na najwyższy poziom? A jednak coś we mnie wierzyło, że to jedyna osoba potrafiąca mi pomóc.

    - Wiesz, że za podobną myśl Maszyna skazałby mnie na śmierć? Bo to już nie jest nieposłuszeństwo. To rewolta! Zagrożenie ładu społecznego. Bunt.

    Mruczałem coś niewyraźnie, ale oczy mi się świeciły. Tak! Bardzo chciałem zobaczyć Matkę! Być Reproduktorem i nie zobaczyć Inkubatora? Na filmach z przeszłości to była rzecz naturalna. Wiedziałem, że sam nie poradziłbym sobie, bo maszyny spacyfikują moje zamiary zanim dotrę w pobliże Matki. Ale on – już wyrzutek… On na pewno może. I zna pozasystemowe rozwiązania. Skoro potrafi znaleźć drogę do Zewnątrz, żeby nie podsłuchiwała go Maszyna, skoro potrafi kląć i uśmiechać się przy tym, mimo, że skazują go na najniższą kondygnację, to tylko on może pomóc w realizacji mrzonki.

    - Sądzę, że potrafiłbym tam dotrzeć – gdy to usłyszałem, poczułem, jak w gardle rośnie mi wielka kula zachwytu – Ale…

    Zawsze są jakieś ale. Tylko Maszyna nie ma ich wcale. Zrymowało mi się w myślach, ale oczy płonęły mi już tak, że nie czułem deszczu, który mnie nasączał bez litości zimnymi kroplami pełnymi chorób zakaźnych.

    - Jak cię tam zaprowadzę, nie będzie dla nas obu miejsca w Mieście. Będziemy musieli uciekać. Na Zewnątrz. A tak przy okazji, jak się tu podoba tobie?

    - Brudno. – odpowiedziałem machinalnie – I mokro! Na pewno już złapałem jakieś świństwo i umrę, jeśli Maszyna mnie nie wyleczy.

    - Zaraz, zaraz – dopiero do mojej świadomości dotarło co powiedział – Jak to na Zewnątrz? Przecież tu się umiera!

    - Innego rozwiązania nie ma – uśmiechnął się – Zastanów się. Maszyna nie pozwoli nam żyć, kiedy zorientuje się, że złamaliśmy najświętszą z reguł. Będziemy musieli opuścić Miasto na zawsze. Ja czasami bywam na Zewnątrz i jakoś nie umarłem. Ale wracałem tu, bo czekałem na ciebie. Wiedziałem że przyjdziesz. Że „cholera”, to będzie za mało. Ale nie sądziłem, że od razu z tak grubej rury zaatakujesz. Brawo!

    Błyskawice skarlały i przestały onieśmielać. Rozglądałem się niepewnie, ale już bez strachu. Smród? Można przywyknąć. Nie sądziłem, że chcę spotkać Matkę aż tak, że gotów jestem zaryzykować wygodną przyszłość Rozpłodowca dla tego kaprysu. Ale pragnąłem tego coraz mocniej. Deszcz się wyczerpał i odpoczywał gdzieś powyżej wzroku, ziemia parowała, mrok zaczął się skradać po manowcach i zmierzał ku nam wytrwale.

    - Zgoda! – zdecydowałem się ostatecznie – Pomożesz?

    Oburącz chwycił mnie za ramiona i popatrzył głęboko w oczy. Nawet Maszyna podczas diagnostyki nie sięgała równie daleko. A potem kiwnął głową i bez słowa pociągnął do środka.

    - Teraz milcz – szepnął, zamykając wyjście na Zewnątrz – Rozbierz się i zostaw wszystko tutaj. Bez ubrań mamy większą szansę. Inaczej Maszyna nas wykryje, gdy tylko zbliżymy się do pierwszych czujników. Ale ona zna twój głos, więc nie możesz powiedzieć ani słowa. Ja będę mówił, a i to niewiele.

    Zaschło mi w gardle, gdy zdejmowałem przemoczone ubrania. Niezwykłe uczucie, dotykać świata nagą skórą. Nie znałem go wcale. Bose stopy na podłodze dawały uczucie radości i niepokoju jednocześnie. Zapomniałem o zmęczeniu mięśni. Dzisiaj naprawdę zrobiłem grubo ponad tysiąc kroków! Duma wbijała mnie w podłogę, ale Eunuch szedł miarowym krokiem, cichutko plaskając stopami. Gdy trafiał na szersze korytarze – szedł brzegiem, starannie omijając rzadkie komunikaty informacyjne. Posłusznie powtarzałem po nim wszystko, nie zadając pytań. Ufałem mu. I wierzyłem, że dopóki nie stanę przed obliczem Matki, nic mi nie grozi. Maszyna wybaczy każdą niesubordynację. Z wyjątkiem tej ostatecznej.

    Najniższy z poziomów nie był tak doskonałym, jak ten, na którym mieszkałem. Był znacznie rozleglejszy i mniej luksusowy. Tutejsze pomieszczenia przypominały o niezbędnych do przetrwania technologiach. Maszynownie, akumulatorownie, stacje uzdatniania powietrza, wody, pompy wszelakiego rodzaju i rekuperatory, a nawet zakłady pracy, rzemiosło i szczątkowe rolnictwo. Wszystko zautomatyzowane i zminiaturyzowane do granic oszczędności.

    - Trzydzieści siedem poziomów – zatrzymał się i popatrzył na mnie uważnie – Tyle musimy pokonać niepostrzeżenie. Ale nie martw się. Byłem już tak wysoko.

    Znów mnie zaskoczył. Chyba naprawdę czekał, aż przyjdę do niego. I wiedział, czego będę chciał! Jeśli to przypadek, to niezwykle starannie zaprojektowany!

    - Są dwie drogi na górne poziomy – pokazał palcem na ścianę – przewody wentylacyjne i winda.

    - Winda! – prosiłem każdą cząstką zmęczonych stóp, które chyba okaleczyłem na tych podłogach przyziemia. – Nie dam rady wspiąć się po przewodach. Nie mam tyle sił…

    - Sam wybieraj. Jeśli pójdziemy przewodami, to wracać będziemy windą. A jeśli teraz windą, to chyba już wiesz? Maszyna oczywiście bez problemu odtworzy naszą marszrutę i powrót po śladach nie będzie możliwy absolutnie. Więc?

    - Jak uważasz – szepnąłem zrezygnowany – Nie wiem, co robić.

    - Pójdziemy po przewodach. Teraz, póki Maszyna nie wie o naszym podstępie. Powoli z odpoczynkami co dwie-trzy kondygnacje. Za to uciekać będziemy już z klasą – windą!

    Kiwnąłem głową i rozpoczęła się odyseja. Mijały jakieś niestworzone ilości czasu na wspinaczce, a odpoczynki były krótsze od mgnienia oka. Każdy krok bolał. Wszędzie. Nawet w płucach. Gdyby maszyna mnie teraz widziała nie wymigałbym się od bezwzględnego unieruchomienia i pełnego przeglądu z przymusową rekonwalescencją. Zanim wszechświat zdążył rozpaść się na kawałki i odpłynąć w przeszłość Eunuch położył rękę na moich ustach. Zakurzoną i brudną niebosko całkiem. Zachoruję na jakiś dur, tyfus, czy inną wściekliznę. Jak nic! A on wskazał palcem na kratownicę znajdującą się na wysokości oczu.

    Przysunąłem się bez słowa, by zerknąć. Dobrze, że zamknął mi usta ręką, bo krzyknąłem ze zdumienia! Dotarliśmy. Za kratą, w wielkim, miękkim łożu leżała Matka. Patrzyłem i rosła we mnie tkliwość, której nie znałem. Eunuch też patrzył, ale mniej zachłannie. On, raczej rozglądał się po pomieszczeniu. Znienacka kopnął w kratownicę, a ta wpadła do środka, budząc przestrach Inkubatora. Nim krzyk rozniósł się po przewodach na inne piętra byliśmy już w środku. Kolejny krzyk Matki na widok dwóch nagich ludzi był przekomiczny. Zacząłem się śmiać. Najpierw Eunuch, a potem Ona – dołączyli.

    - Nie mamy czasu moi drodzy – powiedział Eunuch – Za chwilę maszyna nas wykryje i zniewoli ostatecznie. Musimy wiać. Zapraszam do windy.

    Pokazał ręką na ścianę, a widząc, że nie wierzę podszedł sam i kopnął. Ściana wklęsła, wtedy kopnąłem obok. A potem szał mnie ogarnął i kopałem bosą nogą ciągle powiększając otwór. Eunuch wziął Matkę na ręce z wprawą o jaką trudno było go podejrzewać i zaniósł do ukrytej w ścianie windy. Maszyna właśnie budziła się z letargu i ogłaszała stan wyjątkowy, zamykając wszystko i wszystkich tam, gdzie ich zastał alarm. Wszystkich, prócz nas – stłoczonych w tajnej windzie nie skatalogowanej w systemie. A może przezornie usuniętej z rejestrów?

    Winda jechała cichuteńko, choć na każdym piętrze słychać był wściekłość Maszyny. Szukała gorączkowo w tempie zatrważającym Społeczeństwo. Ależ musiała nas nienawidzić! Ciche stuknięcie zwiastowało kres podróży. Wyszliśmy z windy. Eunuch biegł niosąc Matkę w ramionach. Ani się zasapał. Goniłem resztkami sił, gdy dopadliśmy w końcu okna, pod którym parowały nasze ubrania.

    - Bierz je – warknął krótko. Zrozumiałem, że jego siły też są na wyczerpaniu.

    Otworzyliśmy okno i zrobiliśmy pierwszy krok. Na Zewnątrz świecił księżyc. Blady ze strachu, jak ja.

czwartek, 10 lutego 2022

Poradnik. Jak zostać drapieżnikiem.

    Rzeczywisty problem sprowadza się do wypełnienia luk w pamięci organizmu, gdyż atawistycznie od urodzenia zawsze nim byłeś. Gdyby jednak degeneracja organizmu, choroby cywilizacyjne, bądź konwenanse skłoniły cię do przewlekłej diety wegańskiej, należy zastosować terapię szokową:

    W trybie natychmiastowym odstawić brokuły, szpinak i pozostałe chwasty z osiedlowego trawnika.

    Przeprowadzić detoks, permanentną dietą składającą się z tatara (śniadanie), surowej wątroby (drugie śniadanie), krwistego befsztyku (obiad), kaszanki (podwieczorek) i drobiu, względnie ryb na kolację.

    Dla uniknięcia monotonii mięso białe (drób, schab) przeplatać goloneczką w piwie, jajecznicą suto okraszoną boczkiem, zawiesistymi sosami na żeberkach i rosołami na tłustej kaczuszce.

    Dla wprawy zagryzać małe gryzonie.

Bliskie spotkanie.

 

Usiłuję grzbiet wyprostować, lecz gdy w końcu wzrok ogniskuję na przedpolu (względnie przedpiersiu) dostrzegam dwie stojące zuchwale pretendentki. Przede mną stoją i najwyraźniej roszczą bezwstydnie, albo roją sobie. Każda z osobna napędzona atawistycznym głodem patrzy ku mnie i ku sobie wzajem, ostrząc pazury, szpony, zęby, kolce jadowe, zakola przyszłe, gdzie rogom przyczółek wygospodaruje czas na czas. Patrzę na ich uzbrojenie i wyposażenie. Botoks, silikon, perfumy i farba, szpachla i obcas zabójczy, bo nigdy nie wiadomo z kim walczyć przyjdzie o przyszłość bardzo świetlaną. Wybujałe obie, zdeterminowane i pewne siebie. Aż mi się moszna skurczyła. No boję się cholera i już!

Konkluzja.

W mroku nie tylko odległość staje się iluzją. Wymierają barwy i ich brak. Kierunki świata i przestrzeni, a nawet sama przestrzeń. Wszystko splata się z nicością w jedność, a ilość dramatycznie traci na znaczeniu. Nawet niewyćwiczony głos zuchwale sięga do samego dna, które skrywa się tuż obok, albo zupełnie gdzie indziej. I nie ma znaczenia, jak silne są mięśnie, czy struny które absurdalnie jest nigdzie. Zrozpaczona logika błyskawicznie więdnie w obliczu dojrzałej ciemności. Mrok niweczy dowolną wartość głosowe, jak ostry wzrok i węch. Bo one również nie są w stanie sięgnąć dalej, niż do dna. Do spodu. Do kresu wszystkiego.


Księżycowe miasto cz.6

        Ciągnął się ten miesiąc okropnie. Koniec zimy ociągał się z wpuszczeniem wiosny do miasta. Tylko pani z magistratu szczęśliwa od kilku fotek wycałowała mnie i pognała do pracy cała w skowronkach, obiecując dyskrecję i rewanż. Wystarczyły dwie wizyty w równoległym świecie, bym zaczął wzdychać do tamtego życia. A zdawało mi się, że tu, w tej mojej uporządkowanej małej egzystencji jestem szczęśliwy. Najwyraźniej lepiej mi, gdy dzień budzi się gwarem rozszczebiotanych piskląt.

 

        Przypomniałem sobie opowieści Kasi. Jak się poznaliśmy, jak wybieraliśmy dzieciom imiona. Nie pamiętałem nic, a Konstanty nie zamierzał mi nic ułatwiać. Teraz, już nikomu nie pomoże i pustki nie wypełnię tak łatwo. Gdy w księgarni nie było nikogo, a Kasia skończyła codzienna krzątaninę, siadała w kąciku i opowiadała mi o mnie, o nas… Dziwne. Żałowałem, że własną pamięcią tam nie sięgałem. Może to moje tutejsze sny, jakich rankiem nie zdołałem zatrzymać pod powiekami?

 

        Cieszyłem się, że nie byłem jej obcy, błyskawicznie przyzwyczajając się do jej serdecznej i ciepłej obecności. Gdybym miał szukać żony, Kasia byłaby na pierwszym miejscu. Pogodziłem się z myślą, że dzięki luce w pamięci mam okazję poznać się raz jeszcze, jak szczęśliwie trafiłem z wyborami.

 

        Antykwariat odwiedziła któregoś dnia para starszych ludzi, z zapytaniem, czy nie zainteresowałaby mnie ich kolekcja książek. Na stare lata przygarnęły ich dzieci i wyprowadzali się znad antykwariatu, chcąc uporządkować lokal. Na ich książki miejsca już nie było, a wzrok i tak nie pozwalał im już cieszyć się drukowanym słowem. Dwa dni nosiłem na zaplecze książki po schodach starszych od wyprowadzających się sąsiadów. Nie było czasu na wertowanie. To zrobię później. Kobieta przyniosła mi jeszcze kosz porcelanowych figurek, którym też nie było po drodze na podmiejskie osiedle domków jednorodzinnych. Zniknęli równie cicho, jak żyli. Pustostan nad antykwariatem kusił.

 

        - A może – szepnąłem którejś z nocy – a może udałoby się go przejąć? I mieszkać nad sklepem, jak w alternatywnym świecie?

 

        Bez żalu pozbyłbym się kawalerki i mieszkał nad antykwariatem. Pomyślałem o Irenie – urzędniczce, która opływała w łaski, gdy tak doskonale wywiązała się z zadania projektu makiety przedwojennych zabudowań dworca. Ponoć najstarszym mieszkańcom, gdy obejrzeli model łzy stanęły w oczach, odgruzowując wspomnienia, o jakich dawno już zapomnieli.

 

        Nie było łatwo, a jednak udało się. Irena poruszyła wszystkie możliwe trybiki finalizując transakcję w niespełna dwa miesiące. Bez niej nie poradziłbym sobie nigdy. Z wdzięczności pomogła mi również przy przeprowadzce, dzięki czemu dom nie wyglądał na gniazdo starego samotnika. Teraz mieszkałem prawie, jak tam. Tylko żony i dzieci brakowało.

 

        - A gdyby… - szaleńcza myśl mnie nawiedziła – a gdyby ich zabrać tutaj? Nie włóczyć się między światami samotnie, lecz całą rodziną?

 

        Teraz nocne spacery stawały się już marszem pośród gdybań i domniemań. Widziałem nas idących wzdłuż rzeki, siedzących na brzegu na jednej z wysepek i jedzących lody, albo na zakupach pośród tłumu ludzi, którzy pojęcia nie mieli, że można żyć w dwóch odrębnych przestrzeniach, choć w jednym mieście.

 

        - Mrzonki! – studziłem własną głowę – Tak nie wolno!

 

        Czekając aż otworzy się przejście trwałem tu, czując jednak, że coraz mniej jestem u siebie. Tam życie było pełniejsze. Zaprosiłem Irenę na kawę. Pogadać, choć zwykle unikałem rozmów. Rozumiała więcej, niż mówiła słowami. Kobiety widocznie tak już mają, że wyczuwają to, czego w słowa ubrać się nie da. Tę tęsknotę i nieokreślone uczucie, że gdzie indziej jest się po prostu bardziej potrzebnym. Koniecznie powinienem nauczyć się przechodzić bez względu na fazę księżyca. I wracać także.

 

        Gdy odprowadzałem Irenę do drzwi zatrzymała się na moment i poprosiła, żebym się zastanowił, czy nie mógłbym pomóc jej znajomej. Cierpiała na białaczkę, a nikt z jej krewnych nie mógł poratować ja szpikiem. Może tam, po drugiej stronie znalazłby się dawca? Może nawet od siebie samej dostałaby w prezencie życie? Nie czekała na odpowiedź, tylko poszła do domu.

 

        - Zalewska. Tak się nazywała ta znajoma. Zapewne tak znajdę niejedną osobę o takim nazwisku. Aparat mogę wziąć. Próbkę krwi na potrzeby testów również. A co dalej, to zobaczymy.

 

        Moc możliwości łączenia potrzeb obu światów zaczynała mnie fascynować. Nie mogłem być egoistą i zostawić tylko dla siebie dar. Ja i tak dostałem już drugie życie. Lepsze od tego, które wiodłem w swojej samotni. Nów uwolnił mnie od dywagacji. Bez wahania wkroczyłem w świat i nie oglądałem się za plecy. Kolejny miesiąc tam. Kwiecień być może rozwiąże dylematy pośród budzącej się przyrody. Rzeka szaroburą pręgą wiła się przez miasto i syta tłustą krą pomrukiwała w wartkim nurcie. Świt wstawał coraz zuchwalej i rzucał pod nogi blask słońca, choć cień księżyca nadal wisiał nad horyzontem.

 

        - Do domu, do domu – znów rozpierzchły się echa kroków gasnąc w zakamarkach i oficynach kamienic.

 

        Dzwonek nad drzwiami zaśpiewał na powitanie, a w środku zapachniało już mlekiem osłodzonym odrobiną miodu. Mimowolnie pogłaskałem księgę i usiadłem w fotelu Konstantego. Muszę nauczyć się jeszcze tak wiele. Wieczorem pójdziemy na cmentarz – odwiedzić dziadka. Może podpowie jak mam sobie radzić.