-
Patrz,
jak żre. Jak buldożer idzie i nawet się nie zawaha. Żre jak leci,
jak kombajn.
Zerknąłem
na horyzont, a tam faktycznie, kurzu chmura, zgiełk jakowyś i
wszystko co żywe wieje stamtąd o mało nóg nie gubiąc. Ale co?
Trudno poznać. Wzrok nie ten, a i kurz przesłania. Szarańcza jakaś
zmutowana? A może maszyneria taka tyralierą idzie i mieli do żywego
kamienia wszystko, co na drodze spotka. W tym hałasie myśli zebrać
ciężko, więc stoję i raczej bezmyślnie się gapię z otwartą
gębą. Co to być może? Ręką po zarośniętym policzku
przejechałem aż zaskwierczało od zarostu twardego. W życiu nie
widziałem nic podobnego, a żyję już czas jakiś i byle co mnie
zaskoczyć nie może. Portki troszkę podciągnąłem, bo z tego
zdziwienia jakby niżej niż zwykle, może strach nieświadomy? Albo
wychudłem odrobinę
na świeżym powietrzu pracując. Na wszelki wypadek poszedłem do
chałupy i z lornetką
na dach się wspiąłem. Przynajmniej zobaczę, co tam grasuje tak
hałaśliwie, zamiast stać bezczynnie i muchy w gębę łapać.
Wgramoliłem się na dach, lata już nie te, żebym jak kozica
skakał, czy na drabinie tańce dzikie wyprawiał,
ale jakoś się dało. Siadłem obok komina i szkła do oczu
przystawiam, gdy tylko oddech się trochę wyrównał. Dziwne,
starość jakoś mnie dopada niepostrzeżenie. Parę szczebli i
kroków kilka po nierównym i wystarczy, żeby się zasapać.
Wreszcie bez rąk drżenia do oczu uniosłem lornetkę – łup
wojenny jeszcze, ale działa, dobrze szkła, to i działać musi, a
mechanizm smarowany, to i trzyma się w całości. Solidny, nie taka
zabawka z aluminium i plastiku. Swoje waży, ale warto dźwigać.
Ostrość próbuję wyregulować i nawet się udało. Te wzrokowe
perypetie szkłami zawsze jakoś się wyprostuje, dobrze, że książek
czytać lornetka nie trzeba. No i gapię się na horyzont jak jaki
letnik, turysta, czy inny ciekawski bubek z Japonii i świat pusty
oglądam, zamiast kartofle okopać. A tam… coś dziwnego się
dzieje.
Jakby
trąba powietrzna, tylko pozioma, a nie pionowa. Przetacza się po
polu sąsiada i pszenicę mu mieli bez litości, choć to nie pora.
Faktycznie jakby kombajn, ale taki, co to pięćset metrów na jedno
posiedzenie obrabiał. No, Stachu, ty toś maszynerię taką
postawił? Skąd pieniędzy nabrał i czemu żniwa zanim dojrzeje. Na
pszenicę czas jeszcze przecież. A poza tym – zmieli to w pół
godziny i co potem ta maszyna będzie robić? Taką to dżunglę
brazylijska w tydzień zmieliłby na trociny. Zerkam wciąż i
ciekawość niezdrowa we mnie rośnie, a pytania o logikę tego
postępowania rosną we mnie tak, ze brwi już chyba mam na plecach.
Oparłem się lepiej o ten komin, też dobrze byłoby go otynkować,
bo już popękało i iskry jakie mogą z dachu sypać i słomę ze
stodoły zaprószyć. Bieda byłaby, bo przecież nowej stodoły
stawiać nie będę. Może ubezpieczyć i niech się dzieje? To
później pomyślę, dobrze, że zauważyłem dziury w kominie. Teraz
to draństwo pooglądam jeszcze chwilę, zanim mnie kobita na obiad
zawoła. Nie. Nie zawoła, bo też się gapi. Przed chałupę wyszła
i ręką czoło od słońca zasłania i gapi się na stachowe pole i
tę pszenice niedojrzałą po krańce widzenia. Co za franca jaka?
Kto to widział żniwa na czerwca początku odprawiać? Dziwne to
jakieś.
Zerkam
znowu, a ten wał kurzu i trocin toczy się w moją stronę. Wysoki
jest. Jakie cztery metry, może więcej nawet, bo tam nad rowem
zmielił też wierzbę. Szkoda trochę, bo ogłowiona pięć lat temu
i teraz ładnie cień dawała gęstą, młodą czuprynką. Miło było
posiedzieć ze Stachem i kielicha grzmotnąć w cieniu. Jakiś ruch
koło domu, więc okiem rzuciłem, a tam Stach stoi i włosy rwie z
głowy.
-
Stachu, a kto to twoje pole młóci tak nie w porę? – krzyknąłem
z dachu, a ten tylko włosy rwie z głowy i klnie na czym świat
stoi.
-
Józek, pojęcia nie mam, ale przed chwilą moja krowa takiego
szwungu dostała, że chyba się dziś nie zatrzyma. Pojęcia nie
mam, co za draństwo się tam panoszy, ale mu nogi z tyłka
powyrywam, tylko mi daj jaką kosę, czy siekiery kawałek. Pójdę i
zrobię tam jaki porządek, nim do reszty mi pole zmarnuje.
Podrapałem
się po łbie. No nie godzi się tak sąsiada w potrzebie zostawić,
choć trochę strach w tę kurzawę wchodzić, ale – Stachu pomógł
nie raz i nie dwa – mus, to mus. Zebrałem się z dachu i na dół.
Po drodze tylko flaszkę złapałem co to w lodówce została po
ostatnich imieninach, żeby dla kurażu, jak odwagi nie starczy. Z
drewutni żeśmy dwie siekierki świeżo ostrzone zabrali, kobita
palce gryzie, a my już idziemy w tę zawieruchę, żeby pole
ratować. Na przełaj, przez zboże, bo czasu nie ma, żeby
obchodzić. Głupio tak trochę bo ten od maszyny nie zobaczy nas w
tej zadymie i chyba jakim skrajem trzeba i od tyłu gościa zajść,
po partyzancku, bo inaczej przemieli jak nic. To tak celujemy w ten
bliższy koniec tumultu, gdy nagle cisza. Stanęło. Stanęło i
stoi.
-
Patrz
– wysapał Stach – wystraszył się cholernik jeden.
-
A
to na rowie gdzieś tak stanęło co?
-
No
będzie, że na rowie. Może maszyną nie przejedzie. Zwolnij Józek,
bo mi nogi włażą nie powiem gdzie.
Skoro
stanęło, to pośpiechu nie ma, stanęliśmy w tej pszenicy i po
kielichu walnęliśmy na nerw uspokojenie, a potem już, jak wiek
każe z godnością, poszliśmy dalej. Bez tego nieprzystojnego
biegania i dyszenia jak pies. Ledwie ze sto kroków zrobiliśmy, a tu
znów rwetes, tylko ta maszyna obróciła się jakoś i mieli teraz w
lewo. No my i tak od prawej szli, więc bliżej będzie. Ale warczy,
mieli i żre. I teraz coś widać wreszcie, ale skaranie boskie.
Zeżarło do kamienia. Wszystko z ziemią włącznie. Jakby boisko
jakie miało tu być, albo pod fundamenty parkingu dla TIR-ów.
-
Ki
diabeł? Co to ma być? Pszenicę zmarnował – trudno, ale ziemię
zabrał? Po co mu to?
-
Jak
wylizane, do czysta. Coś mi to śmierdzi Stachu. Choć jeszcze
bliżej, zobaczymy, czy czego nie widać, bo w tej kurzawie, to oczy
szczypią.
Wyszliśmy
na kamienie. Gładkie, ciepłe i ziarnka
piasku na nich nie było. Ni mróweczki najmniejszej, czy muchy.
Jakby całe życie ktoś odkurzył i ze sobą zabrał.
Staliśmy
tak z tymi siekierami, gapiliśmy się na ten ugór kamienisty i
żadnych pomysłów, co to i kto i po co to komu? A walec mielił
dalej, tylko teraz w inną szedł stronę.
-
rządowa jakaś zabawka i nie uprzedzili? – pomyślałem – może
odszkodowanie dadzą i się odkujesz, a jak nie, to do gazety i zaraz
dziennikarze porządek zrobią. I jeszcze zdjęcia będziesz miał na
całą Polskę
-
Wiesz Józek, gdzie ja mam zdjęcia? – Stach był w wielu kwestiach
bardzo praktyczny i wiele spraw miał tam, gdzie niektórzy wszystko
mają. – pole szlag trafił, a ja fotki będę oglądał? W kibelku
chyba, jak mi się papier skończy. Do dupy.
Patrzyliśmy
w milczeniu na te kamienie po polu leżące cicho, a z lewej
młockarnia mieliła dalej. Tuman kurzu od tyłu też gęsty, lecz
nie tak, jak od przodu i coś tam wydawało się, ze widać. Lecz ani
śladu metalu, kabiny, kół czy gąsienic. Tylko walec taki ziemisty
się toczył może na trzech chłopa wysoki. Niedługo się toczył,
bo znów stanął. Jakby myślał i zastanawiał się co dalej.
Niepojęte. Poszliśmy za tym, a kurz powoli osiadał i trochę
widzenia było. Dzień w pełni, lato i słońce, wiatr trochę
pognał zadymki i ten walec przed nami odsłonił się wreszcie. Nagi
taki i nic nie wystaje. Jakby nie miał przodu, czy tyłu. Taki rulon
z ziemi. Brązowy, ale rozmaicie. Nie tak po całości, tylko ogólnie
brązowy, a punktami jakiś taki – wszędzie inny. No… maszyna
toto nie jest. Nie wygląda. I operatora nie widać. Zresztą gdzie
by wlazł taki. W ten rulonik. To chyba z boku, ale przecież bok też
widzieliśmy. Trudna sprawa – ja bym nie wlazł – w ten rulon
ziemi, to jakbym się sam pogrzebać chciał. Rzuciłem siekierkę,
bo widać, że nie będzie kogo nią obsobaczyć, pociągnąłem z
flaszki i Stachowi podałem bez słowa.
-
pójdę, pomacam, co to takiego – odwagi urosło, widać dobra
gorzałeczka, albo ja już z głowa nie do końca dobrze stoję.
Parę
kroków zrobiłem, a tu rulonik obraca się i boczkiem do mnie się
obraca. I startuje w stronę skąd przyszedł
-
Stach! Ta cholera do domu ci wejdzie. Gonimy!
Pobiegliśmy
chociaż kurz, próbowałem na ślepo złapać tego boczka i drzwi,
czy okna poszukać, albo jakiego uchwytu, ale to się kręciło i
mieliło i nic za co pewny chwyt zrobić. I lataliśmy tak ze Stachem
jako te latawce na wietrze, a to sobie nic z nas robiło. Ani się
śmiało, ani klęło – szło i żarło pszenice i ziemię i co tam
na drodze stanęło. Robaki i myszy nieostrożne, lub zbyt wolne
wkręciło jak nic. Ot – głodomór, tylko po co ziemię żre i
kiedy odda. Czy odda, bo z pola to nici i Stach do miasta chyba
pójdzie za chlebem, bo na kamieniu przecie nie rośnie nic poza
mchem. No żal mi się chłopa zrobiło, a tu nie ma na kim się
wyżyć nawet. A walec szedł bez pośpiechu i trwogi żrąc i liżąc
ziemie do kamienia. Stanęliśmy zdyszani.
-
Stach. Nie dam rady dalej się z tym szamotać. Za mocne draństwo. I
człeka nie widać. Żeby choć koła miął, tobyśmy mu kapcia
zrobili i poczekali aż kto wyjdzie, żeby mu gębę obić. A tak to
co? Znikąd nadziei. Stanęliśmy zdyszani, smętni i w beznadziei
pogrążeni, a ten szatański walec kolejny raz się obrócił i
paraduje nam przed nosami. Toczy się kurzem w oczy sypiąc i
chwastem jakimś rozdrobnionym, a za nim pustynia kamienista, pusta i
czysta jak lodowisko. Kółko zatoczył. W kwadracie, ale kółko.
Więc może się pomylił? Przecież za chwile już po kamieniach
jechał będzie, bo tam już wygryzł do czysta. I co dalej.
Patrzyłem na skraj tego, co polem było a teraz stało się dnem
basenu chyba.
-
Stachu. Gdyby tak deszczu dużo, to może staw i ryby hodować? Patrz
– posprzątane i najmniejszego korzonka nie widać. Może zarastać
nie będzie i karpie na święta, albo jakie inne pstrągi dla
turystów w hurcie sprzedawać? Przecież tu już nic nie posadzisz,
chyba że to – pokazałem z obrzydzeniem na walec – chyba że to
odda, wysra, wyżyga chociaż ziemię, ale się nie zanosi. Żarłoczne
toto aż strach. A patrz jak żarło – do rowu z każdej strony.
Jakby się wody bało. To co teraz zrobi, skoro rowy dookoła, a w
środku wyżarte? Przeskoczy? Dupę ma chyba za ciężką, więc tu
zgnije i rozciągniemy może. Franek koparek pożyczy, byle na paliwo
było. Cała wioska to może do zimy rozciągniemy z powrotem. Tylko
niech ziemię odda chociaż. Patrz, jaki tłuścioch. Ledwie się
rusza – może pęknie wreszcie i jeden kłopot mniej.
Pociągnęliśmy
z flaszki po ostatnim łyku, splunęliśmy, a ja cisnąć chciałem
te pustą flaszkę w ów walec. Butelka zatoczyła łuk i spadać
zaczęła wprost w środek tego żarłoka. W te brązowe liszaje
teraz nieruchome jak wały nad rzekami. Obróciłem twarz do Stacha,
bo coś tak ucichł i nie wiedziałem, czy co się mu nie stało,
serce może nie wytrzymać, kiedy ojcowiznę jaki obcy pożre, a to
było takie niesamowite, że o wypadek kardiologiczny nietrudno.
Stach stał ze spuszczoną głowa i dumał oparty na siekierze, którą
do tej pory ciągał ze sobą. Usłyszałem jak pęka szkło.
Zerknąłem przez ramię, a tam, gdzie przed chwilą nażarty do
wypęku walec odpoczywał świeciły kamienie. Kamienie, a na nich ta
nasza w nerwach pita butelczyna roztrzaskana na drobne.
-
Wiesz Józek – wreszcie się odezwał – jedna to mało, chodź do
mnie na kielicha. I tak roboty dzisiaj nie będzie, to możemy przy
kieliszku podumać, co to robić teraz. Chodź – sam wciągał
przecie nie będę jak ten tu nienażarty. On poszedł, to my też
chyba, co?