Pani stała przed wystawą
zamkniętej dzisiaj taniej księgarni i oblizywała się całkiem jawnie. Aż
zerknąłem na wystawę, co ją sprowokowało, a tam albumowe wydanie książki na
temat grillowanych specjałów. Bo chyba nie horror… Pan w białej koszuli
dosypiał na chodniku układając się na połamanych płytkach w pozycji
embrionalnej. Miejsce wybrał zdumiewające – nieopodal izby wytrzeźwień i zanim
odespał upojną noc wylądował w niej właśnie, odprowadzany kpinami tych
trzymających się nieco bliżej pionu, choćby dzięki słupkom znaków drogowych. Dziewczę
białoskóre i w białych spodenkach miało na pośladku czerwoną plamę w kształcie
Australii – pewnie wysiedzianą na twardych ławkach, ale może trafiła na ssaka o
wielkim gębofonie i to była gigantyczna malinka? Chciałem tak myśleć, bo
poprawiało mi to humor, którego zepsuć już nie dał rady ani wiatr, ani kłębiące
się niespiesznie stalowe chmury. Ciekawe, że krótkie spodenki chętniej
osłaniają nerki, niż pośladki – najwyraźniej przegapiłem zmianę standardu – być
może teraz młodzież czuje się zawstydzona obnażając plecy? Jak to dziewczę
posiadające jeszcze dziecinny tłuszczyk okalający pępek - ów pępek eksponowało
chętnie, ale nereczki miało skrupulatnie okryte i bluzeczka mikrotrenem snuła
się po jej zapleczu zupełnie po jaskółczemu. Pani z kuleczką włosów na głowie
usiłowała odstraszyć mnie wzrokiem przechodząc na czerwonych światłach, a
przecież ja niczym żona Lota skamieliną byłem na krawężniku i nie zamierzałem
jej ani przeszkadzać, ani pomagać. Może byłem podobny do kogoś, komu nie wolno
nawet okiem rzucić w jej stronę. Pokręciłem głową z niedowierzaniem, bo mogę
wyglądać na wiele, ale na żonę, to już zupełnie się nie nadaję. Taki defekt
genetyczny, któremu żadna depilacja, fryzjer, czy makijaż nie wystarczy nawet wtedy, kiedy światło
zacznie niedomagać. I niosłem uśmiech cokolwiek łajdacki przez Miasto i drobne złośliwostki wiłem sobie pod nosem. Ale sobie, więc je zachowam w ukryciu.
sobota, 30 czerwca 2018
piątek, 29 czerwca 2018
Latem dni są bogatsze w treść i czas.
Pani uboga cieleśnie okropnie
zamartwiała się, że jej bogaciej wyposażona koleżanka niosąca pizzę dopuści do
sytuacji, w której kurz z pobliskiej budowy stanie się dominującą przyprawą i
prosiła o zamknięcie tekturowej koperty, ale koleżanka pilnie musiała
podtrzymać funkcje życiowe w obliczu zdecydowanie bardziej rozbudowanego
organizmu i niewzruszenie pochłaniała kęsy w tempie godnym wilka na przednówku.
Widok przedni, choć pospolity i nie stanowiący objawienia na miarę encyklopedii
dowolnie malej społeczności. Kwitnąca bladoróżowo magnolia zdawała się urągać
latu, bo przecież ona kwitnąć uwielbia, zanim liście na drzewach się pojawią, a
tu taka anomalia. Już morwa potrafi zrzucić owoce, dereń brzemienny nasieniem
zieleni się czekając na słoneczne pocałunki, dzikie wiśnie i czeremchy czernią
się, żeby choć nocami zaznały spokoju dojrzałe owoce. Jakiś szpak
wydziobuje z trawnika niedopałki i usiłuje je jakoś rozdrobnić, żeby dzieci
dały radę to strawić i sam już nie wiem, czy zdumiewać się bardziej ojcowskim
zaufaniem do młodzieżowych żołądków, czy głupoty tegoż, bo przecież owoce
wszędzie obecne aż się proszą o dożynki. Peruwiańczyk, w narodowej koszulce
przemierzał szlak ku najbardziej nieodpowiedzialnej części miasta, bez świadomości
czym to grozi, jednak pora była zbyt młoda na dziczyznę, więc spocony był
wyłącznie z powodu agresji fali świetlnej. Studencka sztuka trwała zamknięta
kagańcem metalowego ogrodzenia i starzała się niespiesznie, żeby wreszcie
przestać być współczesną tandetą, a stać się wybitnym dziełem antyku. Drzewa
troszeczkę się podśmiewały z tych aspiracji, jednak nie były jawnie wulgarne i
można było trwać w domniemaniu, że to tylko dobry humor związany z niedojrzale zieleniejącymi orzechami
włoskimi. Szukałem w sobie odpowiedzi na pytanie „dlaczego?”, bo pytać głośno
nie chciałem – zbyt łatwo zadawać pytania, a tak trudno prawdziwie
odpowiedzieć. Drogi i budynki zaczynają nabierać kształtów, Miasto śmierdzi, bo
tylko takim aromatem potrafi się przystroić. Korki, tłumy, obojętność i
nienawiść. Zmęczenie i niepewność. Tylko młodość potrafi zerwać zasieki i wbrew
wszystkiemu lizać jednego loda w trójkę nie bacząc na wirusy, płeć i wyznanie. Sąsiad
w niepowtarzalnych słowach przeanalizował poziom sportowy narodu, po czym udał
się na zasłużoną konsumpcję w konkurencji olimpijskiej od dawna znanej pod
nazwą „cztery raz sto z zagrychą” zanim echo zwróciło mu wszystkie słowa. W
końcu olimpiada też co cztery lata, a materiał genetyczny w tym czasie potrafi
się rozeschnąć do rozkładu, albo zmumifikować zgoła. Pani ubrana w czerń niemal
doskonałą złamała jednoznaczność lakierem na dwóch paznokciach spatynowaną,
metaliczną zielenią, wymagającą dojrzałego oświetlenia, żeby dało się wykryć
różnicę. I Zorro pojawił się w Mieście, wycinając zygzak podpisu w wystrzyżonych
czuprynach niewiast o głosie głęboko męskim. Przeszła pomimo staruszka ze swoim
panem, a tak niskopienni byli, że nawet horyzontu nie zasłaniali i bez wysiłku
mógłbym kontemplować widnokrąg, gdyby był… Ale zamiast niego były żurawie
pilnujące zagęszczenia nieboskłonu ponad potrzeby natury.
Niebezpieczne koincydencje.
Wysiadł z jakiegoś autobusu
bardzo niezgrabnie. Prototyp robota może, ale najpewniej nastolatek, którego fizyczność
zmienia się tak szybko, że świadomością za nią nie nadążała. Pajęczak taki.
Wysoki ponad miarę, chudymi odnóżami weryfikował przestrzeń najbliższą, a
żuwaczki poruszały mu się w rytm narzucony słuchawkami. Kaleki był to okaz
pajęczaka, bo odnóży zaledwie cztery, ale wszystkie tańczyły niezgrabności w
kubańskich rytmach. I miniasty był niezwykle – gdyby mi czas pozwolił, zapewne
stałbym się świadkiem doznań wielkich i nieprzemijalnych, jednak straciłem go z
zasięgu wzroku, nim fascynacja jego fizjonomią stała się chorobliwą. Dopiero gdy ochłonąłem żal
mi się stało własnej niefrasobliwości – mogłem poświęcić ową chwilę na wysoce
prawdopodobny ciąg dalszy doznań.
Jakieś dziecko w wózeczku
parsknęło śmiechem, a dzieci śmiać się potrafią nawet tymi częściami ciała,
których istnienia absolutnie się nie domyślam, a gdybym pełną nazwę usłyszał, to pomyślałbym,
że ktoś mnie obraża. Próbuję skłonić wróbla, żeby usiadł mi w wądołku dłoni i
wyciągam rękę tuż nad ziemię, żeby nie musiał bić rekordu świata w skoku wzwyż,
jednak trafiam na niewiernego Tomasza i tylko mi się przygląda z przekąsem.
Pluć nie potrafił, ale potraktował mnie wystarczająco pogardliwie, żebym
zaniechał dalszych prowokacji. Jakaś pani minęła mnie w słowach, które
wypowiadała do-wewnętrznie i tylko moja zuchwałość powiła uzurpację,
że to do mnie. Licealista śpiewał wąskimi wargami piosenkę, której nie znam, kos najczarniejszy z kosów podglądał mnie z wysokości parkanu takim wzrokiem, że tylko czekałem, aż pokaże mi gest
Kozakiewicza. Przyspieszyłem, bo za mną pani z siateczkami pełnymi wiktuałów
świeżych i pachnących, więc nie chciałem oblany rumieńcem stać się zalążkiem
nie mojej opowieści.
Bo przecież… skoro ja… to
dlaczego nie inni? Pora dorosnąć do uczciwości – im też wolno. Mniemać,
dywagować i subiektywną ekstrawagancją zwieńczyć własnym smakiem widzenie mnie
również. Przecież jestem widzialny i namacalny. I nie mam żadnych
przeciwwskazań (bez względu na specjalizację medyczną), żeby stać się cudzą historią. Przynajmniej nic o tym nie wiem i
do lekarza z moim problemem pójść nie zamierzam. Za to zawzięty jestem jak
Hammurabi – oko za oko. Ja też napiszę! O tobie! Jeśli tylko zdołam cię
dostrzec. Strzeż się - nie tyle pociągu, co mojego wzroku. Już jutro znajdę cię!
wtorek, 26 czerwca 2018
Strażnik.
Niemal
przeźroczysty Chińczyk wchodził do wody. Chciałem krzyknąć, ale popatrzył na
mnie ostrzegawczo spod ronda ryżowego kapelusza, żebym nie zakłócał i głos mi
odjęło. Szedł wprost w wodę, w ubraniu, bez żadnego lęku i jakiegokolwiek celu,
który byłbym w stanie dostrzec wzrokiem nienawykłym do szukania niepojętego. A
on szedł, aż kapelusz swobodnie zaczął się unosić na powierzchni, obok
wzburzonej rzęsy wodnej i szamoczących się w ciepłym wietrze trzcin. Wszedł tam
i nie wychynął już więcej. Tylko kapelusz pił wodę, jakby był spragniony wilgoci
i nasiąkał głębią brązu, kołysząc się na gasnącej fali. Stałem i patrzyłem, jak
toń kipiąca bąblami gazów dennych uspokaja się niespiesznie i wygładzają się
zmarszczki na powierzchni, która za chwilę zacznie się zarzekać, że spokój
święty panuje od stworzenia świata. Już tylko szuwar kołysał się bezwolnie
trącany wiatrem.
W
moim parku, w miejscu, w które przychodziłem bez mała codziennie, z pustej
ławki wstał przeźroczysty Chińczyk – z siwą, wypielęgnowaną bródką, która
zdawała się być bardziej antyczna niż parkowe pomniki przyrody, w sukni o
kolorze spłowiałej do szarości bieli… Kiedy zasiedlał ową ławkę pozostawał prawie
niewidzialny, jak cień mgieł porannych. Tylko na sumieniu zostawiał posmak niejasnego
przeczucia, że coś działo się poza postrzeganiem, ale trzeba było nieomal na
kolanach mu usiąść, żeby pośród pejzażu dojrzeć żywego człowieka.
A przecież
tam był…Chyba od zawsze… Od mojego zawsze był tam na pewno. Pamiętam, jak odrzucił
mi piłkę, która potoczyła się pchnięta niezdarnie ręką trzyletniego szkraba…
Zieloność jego oczu uzupełniała głębię koron czerwcowych drzew dojrzałością, gdy
piłka wracała już i obijała żwirową ścieżkę, skacząc w taktach gasnących ku
mojej niezgrabności, a ja świat pożerałem w zachwycie oczami i otwartymi
ustami. Matka, plotkująca pośród ciepła wczesnego lata z inną, której dziecinka
zasnęła w wózeczku, gaworząc przez sen coś słodkiego i pachnącego mlekiem i pełnią
szczęścia nie zauważyła nic, a ja nie potrafiłem wtedy opowiedzieć wiarygodnie nawet
tak prostego zdarzenia, jednak spojrzenie zielonookie zostało we mnie wypalone
ideogramem na całą dorosłą podświadomość. Pierwsze, któremu udało się przedrzeć
do świadomości. Przekleństwo? Klątwa Nemesis, którą namaszczony zostałem już w
kołysce?
I
właśnie dziś, kiedy niebo zostało przecięte szponem niedopowiedzenia, a w
ponurej zmarszczce osiedliła się granatowa kipiel wylewająca się z blizny,
kolonizując nieboskłon po krawędzie postrzegania, a nad głową kowadło burzowej
chmury nabierało fizyczności i żelaznym kształtem zwiastowało nieuniknioną, dramatyczną
przyszłość, ów Chińczyk odepchnął starczymi dłońmi ławkę, wstał i nie spiesząc
się wcale z premedytacją poszedł w wodę. W staw, w którym żadna ryba nie miała
odwagi ikry złożyć, a ptaki wolały pić wodę z okolicznych kałuż, z porzuconych
plastikowych kufli, rosę zlizywać z źdźbeł traw, niż choćby się zbliżyć do
niego.
Poszedł
i woda pochłonęła go do szczętu, po kres istnienia, a on niemy, zmęczony życiem
zanurzył się nie kalając toni najdrobniejszą skargą, czy choćby kręgami
szumiącymi nadzieje i niedopowiedzenia. Po prostu – wszedł w wodę i stał się
stawem. Zniknął, chociaż zanim to uczynił i tak był trudno dostrzegalny. Był
bladą namiastką, kwintesencją fatamorgany, która dopiero zamierza wykluć się
pośród pustynnych wydm, kiedy oko zarażone nadzieją zerknie na horyzont.
Wszedł
w wodę, jakby wracał na łono matki, w spowolnionym filmie, który chochlik złośliwie
wyświetla do tyłu, szukał matczynego ciepła, delikatności i tkliwości zamkniętej
w łonie ciężarnej kobiety, w świat, który zamknąć się daje w dwóch drobnych
dłoniach nad pępkiem położonych pieszczotą i nadziejami większymi od rosnącego
brzucha. W raj, gdzie radość tłucze się maluteńkimi stópkami chcąc się nią
podzielić z każdym, komu dane jest to poczuć. Ech! Niemal uśmiech byłej-przyszłej
matki widziałem, kiedy szedł na przekór czasowi, pod prąd zdarzeń i z każdym
krokiem generował szczęśliwość rosnącej ignorancji. Że też nie miałem piłki,
którą mógłbym mu wtedy odrzucić…
Zapewne
zdawało mi się, może pijany byłem absurdalnością widzenia, albo obciążony
pomrocznością jasną, lecz z każdym krokiem Chińczyk stawał się młodszym,
niższym, mniej naznaczonym zmarszczkami, a jego wzrokiem można było rozpalić
ognie świętego Elma aż po sąd ostateczny. Pomiędzy ławką, a stawem szemrała
ścieżka chwilowa, niedokończona; ot – na jeden krok zaledwie. Pojawiała się na
okamgnienie przed koniecznością i znikała, gdy tylko jej zasadność bledła.
Zupełnie tak, jak czas uwielbia się zachowywać – każde jutro jest potrzebą i
euforią niepoznanego, a każde wczoraj nudne rutyną i cynizmem obserwatora
obarczonego pamięcią.
Tymczasem
szedł w toń, a woda nie zamierzała się skarżyć – jednym sykiem nie
zaprotestowała, kiedy wchodził w nią płynniej, niż gorący nóż tonie w
maselniczce pełnej i oszronionej po nocy nadaremnie spędzonej w lodówce. Szedł
rozgarniając wodę na boki, a ja patrząc na ten spektakl niespodziany czułem się
widzem – nie do końca dojrzałym, bez karnetu i programu, a jednak czułem, jak
we mnie dojrzewają uczucia z pogranicza łagodności. Jak uspokaja się we mnie
ruch toksyn, jak stabilizują się organy usuwając poza ich pojęcie ciemną plazmę
wszelkich nieszczęść.
Z
każdym jego krokiem w toń czułem młodniejący organizm Chińczyka, niczym zmarszczkę
na czole dojrzewającym do zrozumienia. Czułem, jak we mnie rozkwita witalność,
jak nabieram mocy i sił, których jeszcze o poranku nie miałem odwagi
podejrzewać nawet w marzeniach tak intymnych, że tylko mi znanych. On szedł w
głębiny, których nikomu zbadać się nie chciało, bo każdy wolał posługiwać się
sztampą i korzystać z wzorów wyrytych na dawno temu powstałych tablicach. Więc kolejny
mierniczy powielał je skwapliwie czerwoną pieczęcią, zamiast zmierzyć - ciągnięty
za ramię podszeptem, którego nie udawało się ubrać w dowolną tożsamość, choćby
nie wiem jak nieprawdopodobną. Cagliostro? Pytia we własnej osobie? Światowid?
Amon Re? Ten-który-wszystko-widzi z opowieści Apaczów snutych pośród nocy
otulonych bezpiecznie tysiącem i jedną milą od najbliższego niebezpieczeństwa?
Bóg, skrywający się w cieniu trociczek zapalanych co wieczór na domowym ołtarzu
w chińskiej dzielnicy NY?
Kowadło
nad głową, znienacka rozpoczęło wojnę i agresję skierowało na okalające staw
buki i dęby. Sękate, doświadczone historią drzewa starały się rozproszyć
nienawiść i wykorzystać ją, aby spalić w niej pasożyty bluszczy, grzybów, hub i
owadów groźniejszych od boga piorunów. Wojna trwała, kowadło rozmieniało się na
drobne w szybkostrzelnych, wielkokalibrowych patronach deszczu, a firmament
wykazywał pewien niepokój wobec niewzruszoności ziemi. Obca niebu była stoicka
obojętność, która pielęgnowana wiekami i podszyta cyniczną dojrzałością śmiała
twierdzić:
- „I
tak nigdzie nie ucieknę. Niech się dzieje, jestem u siebie i na banicję nie mam
ani ochoty, ani nawet butów. Więc trwam i sycę się każdą chwilą istnienia,
zupełnie tak samo, jak czynią to starcy wobec świętej wojny, która chce zajrzeć
pod strzechę domu pamiętającego genealogię rodu sięgającą raju, lub
przynajmniej sarmackich aspiracji o wszechwładzy”.
Chińczyk
szedł po zapewne śliskim, grząskim i zamulonym od gnijących liści dnie
opadającym w stronę prawdopodobnej głębiny, którą ludzie zazwyczaj mylnie
utożsamiają ze środkiem akwenu. Patrzyłem bezwolny, jakbym był bakterią na jego
skórze, czy wszą drżącą we włosach – cóż mogłem ja? Przecież nawet głos mi
zabrał przeźroczysty człowiek, który szedł w tę wodę, jakby odnalazł raj
utracony. Wzrokiem beznamiętnym, pewnym i pozbawionym wątpliwości rysował w
nurcie azymut i szedł. Sam, nie pytając nikogo o zdanie i bez cienia wahania.
Szedł zupełnie Chrystusa nie przypominając, bo zamiast podeszwami stóp
namaszczać powierzchnię, on nimi kontrolował dno ukryte pod warstwą mułu z
gnijących liści.
Ja
– stałem. Nieruchomo jak posąg, jak parkowa ławka, czy też suche drzewo,
którego kręgosłup przegryźć zdołały wcześniej larwy kozioroga dębosza. Wytrwałe
i głodne larwy – osiem lat ponoć trzeba, żeby drzewo smętnie zwiesiło głowę, a dorastające
larwy pyrrusowym zwycięstwem oszołomione, upojone i syte nie zauważały jeszcze,
że czas nowej stołówki poszukać. Tak i ja stałem, jako ta wygłodniała larwa
kozioroga, a chińczyka kapelusz wiatr obracał, naśladując całkiem nieodległą
karuzelę w Staromiejskim Parku, sprowadzoną za bezcen z Francji by dzieciom, za
ostatni grosz ofiarować radość i pozwolić dotrwać dojrzałych lat beznadziei.
Popatrzyłem
na ławkę, z której wstał Chińczyk. Gdzieś, poza nią szukał ciepła i drugiej
młodości, już spłowiały, czarny stanik koronkowy, obwąchiwany niezbyt
skrupulatnie przez maleńkie gryzonie sypiające na ogół pod azaliami. Wiatr
szeleścił jakimś opakowaniem po chipsach, huczał szyderczo na dnie pustej
butelki po piwie i uczył się grać na flecie, ad hoc sporządzonym z perforowanej
pokrywy śmietnika. Ławka, jakich wiele porozrzucanych po największym miejskim
parku w zależności od mody bywała zielona, bądź brązowa – betonowe szczudła i
cztery deski pokrywane tanią olejnicą każdego roku, bo zima potrafi mocniej
ukąsić drewno, niż osiłek powielający na siłowni spocone ruchy, żeby tricepsy,
czy sześciopaki wyeksponować na własną chwałę nawet wtedy, kiedy okazji
zabraknie.
Świat
wypełnił się zapachem stłuczonej ziemi i czosnku niedźwiedziego, który stroszył
mizerne listki czekające już słońca po deszczu z niecierpliwością tak wielką,
że gdyby dostał wizytówkę z adresem, to poszedłby tam bez namysłu. Ciśnienie
usiłowało skryć się w klombach pełnych dogorywających wiosennych kwiatów i dojrzewających
liści drzew tak bogato różnorodnych, że lekcje można spokojnie prowadzić nie
martwiąc się o niedostatek. Derenie, głogi, orzechy czarne, tulipanowce,
rajskie jabłonie i dziesiątki innych drzew karmiły własne nasiona, aby zapewnić
życiu kolejny cykl wbrew wściekłości kowadła zawieszonego tuż nad nimi i
usiłującego spopielić nadzieje drzew na jutro.
Patrzyłem
na pustą ławkę, a wiatr bawił się kapeluszem. Ostatnie bąble powietrza
gnijącego w dennym mule zdążyły już odfrunąć do nieba, a Chińczyk stał się
przeszłością, do której lepiej się nie przyznawać, z obawy o opinię na temat
zdrowia psychicznego, które tak łatwo zakwestionować i ograniczyć życie do
fizjologii sterowanej wymuszonymi, chemicznymi reakcjami organizmu. Woda
uspokoiła się najszybciej, ziemia niewiele jej ustąpiła, a kowadło zapadło się
w sobie, wystrzelane bardziej niż chciało się przyznać zdychało teraz na grabowym
żywopłocie podziurawione świeżo ciętymi gałęziami, żeby forma geometrycznie
zrozumiała dla trójwymiarowych umysłów cieszyła wzrok estetyką prostopadłościanów
tak nienaturalnie krzywdzących przyrodę.
Podszedłem
do wody, chociaż wcale nie miałem takiego zamiaru, a wiatr wydmuchał w moją
stronę kapelusz, który zaczął się do mnie łasić jak głodny pieszczot szczeniak.
Wziąłem go w rękę, a on zapłakał ostatnimi łzami w wodę i dopominał się
właściwości. Uległem chwili i włożyłem na głowę…
Kapelusz
parował. Wiedzą i obrazami. Pochłaniał mnie i moje myśli. Układał się na mnie,
jak niedźwiedź się układa na zimowy sen, wiedząc, że długie miesiące spędzi bez
świadomości i wygodnie musi ułożyć się do ideału, żeby przetrwać. Kapelusz wziął sobie
mnie na taką zimową wieczność i mościł się na mojej głowie, jakby wreszcie był
u siebie. A potem spacyfikował moje myśli i widzenia i rzeczywistość nową namalował przed oczami. Na ławkę mnie powiódł i opowiadał historię. Tę, którą znał – jedyną historię, z która miał kontakt – historię tych, co przede mną
nosili go na głowie. Historię stawu – czarnej czakry z której życie mogło wyjść
tylko gorsze i która chciała rosnąć bez umiaru. Piekło, które wydrapało sobie
pazurami światło dzienne i kaleczące wszystko, co w zasięgu wzroku. Piekło, które
powiela się w takich miejscach malując własny południk planety, żeby ją pożreć
całą.
Gdybym
powiedział, że odwagi mi wystarczyło na oglądanie obrazów, byłbym kłamcą
wierutnym. Zbladłem, może nawet pęcherz nie wytrzymał, lecz nie znalazłem w
sobie sił na sprawdzenie, kiedy z otwartymi ustami czytałem woal kapelusza, z
którego wylewało się jedno żądanie – TERAZ TY! Zostałeś strażnikiem czakry. Tej,
ukrytej w stawie, jednej spośród wielu rozsypanych czarnym różańcem w pasie
ziemi i czekającej okazji, żeby ją zdusić bez litości. Teraz ty, który ziemi
oddasz każdą niegodziwość i pragnienie. Każdą nadzieję i westchnienie, żeby
stać się czystym i przeźroczystym, aby pochłonąć przeciwieństwo, kiedy tylko
będziesz gotowy. Zrób to choćby dziś… Bądź czysty i zniweluj ile tylko dasz
radę. Kup czas światu. Jutro kup. Aż przyjdzie ten, który rozepnie czarny różaniec.
Nie
byłem gotowy, a chińczyk… szukał czystości trzydzieści lat co najmniej.
Siedziałem na ławce i sam już nie wiem, czy blady, czy przeźroczysty. Chmury
podarte przez drzewa wiatr wygnał jak strzępy papieru. Siedziałem słuchając
opowieści z wnętrza kapelusza, a słońce usiłowało lizać moje stopy. Ziemia
parowała szczęściem i żyznością, ja parowałem niedowierzaniem i strachem
wielkim. Kapelusz mnie wybrał? Żebym stał się kolejnym, który wejdzie bez
strachu w staw tak czarny, że nawet zmarszczki na nim wydają się iluzją?
Dlaczego? Czemu to właśnie ja mam być tym, który…
Coś
wytrąciło mnie z zadumy podszytej tak wielkim strachem, że aż mi wargi drżały,
więc chwyciłem się zaburzenia, bo chwytać chciałem cokolwiek, żeby odepchnąć
wiadomości spod kapelusza płynące. Zmrużyłem oczy. Każda dygresja wytrącająca mnie z tego stanu hipnozy, letargu, mirażu wydawała się alternatywą pożądaną i
upragnioną, więc wyciągnąłem dłonie…
Po
żwirowej alejce podskakiwała w moim kierunku gumowa piłka… Kiedy ją schwytałem
i podniosłem wzrok… On tam był już… W pampersie, z obdartymi kolanami od żwiru,
w który upadł kilka razy dziś, z bruzdami od łez na brudnej buzi… On… Taki jak
ja… jeszcze nie Chińczyk… jak ja…
Ręce
nie utrzymały gumowej piłki. Podskakując wracała właśnie do bobaska, który w
skupieniu przyglądał się… Mi się przyglądał, jakby nie wierzył w moją obecność.
Jakbym był zjawą, nicością, od której odbiła się piłka śpiewająca teraz w
żwirze kroki powrotne…
niedziela, 24 czerwca 2018
Piesek.
- Zbyt dobrze się jej powodziło. Od
dziecka. Oczko w głowie mamusi i tatusina księżniczka. Rozpieszczana była ponad
jakąkolwiek miarę, a bezstresowe wychowanie dopełniło rysów jej charakteru.
Pozbawiona była subtelności tak dokładnie, jakby chirurgicznie ją usunięto.
Wyciągała ręce do świata, żeby był jej powolny i był, a jeśli nie chciał, to
tatuś nakłaniał świat do kolaboracji portfelem, albo mamusia perswazją, czy
urodą. Od zawsze świat poddawał się jej woli i ulegał. To była kwestia
bezdyskusyjna – człowiek przemawiał do kufla, w którym piana zdążyła już się
postarzeć, a stojący obok kufla łańcuszek oszronionych kieliszków pocił się
niemiłosiernie czekając na unicestwienie.
Myślałem, że do siebie mówił, ale nie
– podniósł wzrok o barwie rozcieńczonego wódką błękitu, po którym snuły się już
mleczne mgły oszołomienia alkoholem. Patrzył wzrokiem obojętnym, niespiesznym i
pozbawionym złudzeń. Więdnące w wazonie miniaturowe goździki i jakaś zasmarkana
świeczka na stoliku wyglądały równie niechlujnie, jak jego oczy. A jednak
złapał mnie wzrokiem i nie puszczał ani na moment wpatrując się we mnie
blaszanym chłodem.
- A ona… - kontynuował monolog –
wiedziała, że wolno jej wszystko, że wystarczy palcem pokazać i powiedzieć
„chcę”, żeby dostać wszystko i wszystkich. Wiedziała i bezrefleksyjnie wymagała
od otoczenia zachwytu i uległości. Deptała świat maluteńkimi stópkami i rosła
ubrana w pychę i egocentryzm. Rosła pośród przepychu i przychylności, trochę w
złotej klatce, trochę na ekskluzywnej witrynie, ale zawsze na piedestale. Nikt
jej nie skarcił, życie nieustająco sprzyjało i kart los nie odwracał. Dziecko
szczęścia po prostu.
Gość przerwał monolog i westchnął
cicho podnosząc oszroniony kieliszek. Przechylił go nie krzywiąc się i poprawił
natychmiast drugim. Dopiero wtedy umoczył usta w piwie, pozwalając pianie
schnąć nad górną wargą. Oddechem mógł zdezynfekować już oddział szpitalny, ale
głos skutecznie trzymał się zrozumiałości, choć brzmiał tak, jakby dochodził ze
studni okradzionej z echa.
- Piękna była… Jest piękna i ma tego
świadomość. Potrafi posługiwać się własną urodą wszędzie tam, gdzie pieniądze i
władza nie są wystarczającą pokusą. Przez całe życie jest obiektem zachwytu i
to nie tylko w męskich pragnieniach, lecz nawet heteroseksualne kobiety potrafi
doprowadzić do szaleństwa i epizodu, który później wspominany jest z rumieńcem
zawstydzenia i usprawiedliwiany młodzieńczą ciekawością, czy też
niepoczytalnością po zbyt wielu kolorowych drinkach. Bawi się cudzymi uczuciami
i kolekcjonuje trofea. Ludzi kolekcjonuje.
Wzdrygnął się i popatrzył z
obrzydzeniem na stojącą przed nim baterię koralików. Tym razem trzy wypił i
wyciągnął papierosa, żeby stłumić efekt spalonego gardła. Najwyraźniej piwo mu
nie smakowało, bo odsunął je z pogardą. Patrzył na mnie, bo z obcym rozmawia
się łatwiej. Obcy nie rozniesie po znajomych plotek, nie zna historii i nie
zakwestionuje chronologii zdarzeń. Można pozwolić sobie na coś więcej niż
ogólniki. Można się wygadać bezkarnie i bezpiecznie. A gdyby słuchacz okazał
się paskudnym człowiekiem łatwo zwalić na alkohol, próbkę dramatyczną, czy też
scenariusz do właśnie wymyślanej powieści.
- A potem przyszedł dzień, kiedy wyłuskała
mnie z tłumu i wskazała palcem. Nikt jej nie zarzucił braku kultury, a ona
nigdy nie miała problemu z tym, że czegoś nie wypada robić. Wypielęgnowaną dłoń
skierowała na mnie i powiedziała „chcę”. Byłem zachwycony tym zauważeniem, choć
nie dysponowałem walorami towarzyskimi godnymi uwagi. Ani pozycji, ani majątku,
a uroda… trudno mówić o urodzie w moim przypadku. A jednak wskazała właśnie
mnie i kupiła mnie od niechcenia pierwszym gestem. Nie potrafiłem się bronić,
nawet nie wiedziałem, że powinienem. Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, to pewnie
bym go opluł, że z zawiści tak mówi. Poszedłem za nią z cielęcym wzrokiem i
prowadzała mnie końcem paluszka jak oswojonego pieska kanapowca. Byłem jej
własnością. Nikim ważnym. Pozwalała mi grzać się w jej blasku i od czasu do
czasu spełniać jej kaprysy. Byłem laleczką do zabawy, ale laleczką dla dużej
dziewczynki. Potrafiła być podła. Znaczy… gdyby w ogóle rozumiała takie pojęcie,
ale dziś wiem, że nie rozumie. Uznała, że wyświadcza mi łaskę pozwalając mi
zbliżyć się do siebie.
Dokończył łańcuszek i skinął na
kelnera, żeby rachunek przyniósł i zabrał puste szkło. W oczach miał pustynię
uczuciową, jednak alkohol ominął chyba te ośrodki, które miały go znieczulić bo
kontynuował opowieść beznamiętnie.
- Stałem się jej własnością. Bez
własnego zdania, bez szacunku. Jak niewolnik, któremu wolno wyłącznie spełniać
rozkazy, nie bacząc na to, jak bardzo są ekstrawaganckie. Nie musiała podnosić
głosu, ani straszyć. Potrafiła wzrokiem zgasić zalążek buntu, czy błahej
niepewności. Potrafiła uśmiechem i ciepłym słowem namówić mnie na każdą
niegodziwość, fanaberię, czy kaprys lubieżny. Zdarzało się jej bawić ciałem czy
dumą gości i nikt w jej otoczeniu nie był bezpieczny. Uciekłem wreszcie, kiedy
zrozumiałem, jak toksycznym był ten związek – jeśli można mówić o związku,
kiedy byłem bezwolnym w jej rękach. Zostawiła mnie na chwilę wystarczająco
długą, żebym zdołał się obudzić i uciekłem właśnie dziś. Uciekłem od pięknej
pani, chociaż sam siebie biczuję teraz, że krzywdzę ją i sam siebie kaleczę tą
ucieczką.
- Trzy takie różańce już wypiłem
licząc, że utopię świadomość w gorzałce i zapomnę, ale nie potrafię zapomnieć.
Alkohol ledwie brzegi świadomości obmywa i resztkami wytrwałości się bronię
przed powrotem i autodestrukcją. Jeśli zmięknę choć trochę, to wrócę i będę
żebrał o wybaczenie i zostanę niewolnikiem już po kres. Bo drugi raz uciec nie
znajdę siły, a jeśli mnie wygna, będę skamlał i biegł za nią na koniec świata
choćby, nie licząc na nic więcej, jak jej bliskość. I cieszył się będę z
kopniaka, bo to też jest zauważenie…
Popatrzył na mnie, położył jakieś
banknoty na stole i nie czekając na kelnera wstał i szedł w stronę wyjścia. Miałem
w głowie mętlik, jakby tę wódkę we mnie wlewał, a nie w siebie. Chciałem
zapytać, złapać za rękę i poznać więcej szczegółów, ale on już zbliżał się do
drzwi. Patrzyłem na spuszczone ramiona, wiszącą głowę i ten obraz
beznadziejnego przygnębienia. Nim doszedł do wyjścia drzwi otworzyły się
szeroko. Do środka wchodziła jakaś pani kołysząc biodrami i stukając szpilkami
rytm, do którego samcze serca klientów restauracji zaczęły się synchronizować.
Gość jęknął opadając na kolana, a pani minęła go nie zaszczycając zauważeniem.
Przeszła obok mnie szukając wolnego
stolika, a kelner, który jeszcze nie zdążył posprzątać po gościu wypychał mnie
bezkompromisowo, rezygnując z zapłaty za kawę, żebym tylko zwolnił stolik dla
tej kobiety i niemal rękawem służbowej marynarki usiłował przetrzeć blat stołu.
Moja na wpół wypita kawa zniknęła mi sprzed nosa, a ja nie wiedząc kiedy stałem
już pochylony w ukłonie i gdybym miał ogonek zacząłbym nim merdać, żeby sprawić
jej przyjemność. Zdążyła usiąść, kiedy mój rozmówca wrócił i pojawił się obok
mnie. Popatrzył na mnie ze smutkiem wciąż na kolanach. Usiłował całować jej
stopy pod stołem, ale odepchnęła go butem, więc został tam czekając na chwilę
łaski. Mnie kelner wypchnął, jakbym był niepożądanym gościem i tylko temu
zawdzięczam resztki rozumu. Wyszedłem twarz wiatrom oddając, żeby ostygnąć, a
on został…
A raczej to co z niego zostało, tkwiło pod stołem czekając na jakiekolwiek polecenie.
sobota, 23 czerwca 2018
Chłodnym wzrokiem.
Jak wytrawny traper ustawił
się z wiatrem tak, żebym go nie wyczuł, choćbym dysponował najdoskonalszym
powonieniem. Dżinsy w kolorze chodnika, koszula niegdyś kraciasta, broda od
narodzin nie znająca pielęgnacji i wąsiska penetrujące świat niczym wibrysy. Do
tego długie siwe strąki wystające spod wełnianej czapeczki z pomponem i uśmiech niezłośliwie
dopominający się uwagi otoczenia na pobrużdżonej twarzy. Taki spleśniały
krasnoludek, który ożył na śmietnisku po kliku latach zapomnienia i usiłuje
śmiechem porazić świat. Tym razem spieszył do tramwaju, który dzisiaj sam sobie
się dziwił, jaką trasą będzie jechał. Bo zaczęły się wakacje, a wraz z nimi
zmasowane remonty. Teraz wsiada się do tramwaju z ciekawości – dokąd i którędy
pojedzie. Ja wolałem większą część trasy przedreptać na własnych nogach, bo
ciekawość innego rodzaju we mnie mieszka. Wiatroszczelne kurtki zastąpiły
bluzeczki składające się niemal w całości z ramiączek i braku materiału.
Sandałki również zostały w domach, a ich miejsce zajęły adidasy. Wiatr wywiał
tłumy gdzieś poza zasięg wzroku i tylko w rynku kłębi się cyklon z epicentrum przy
ratuszowych wieżach. Otwarte drzwi restauracji kuszą aromatami tak rozmaitymi,
że chyba każdy znajdzie coś dla siebie. Więc szukają. Często turyści, ale i
tubylcy się trafiają, żeby w zaciszu kawiarnianego ogródeczka cieszyć się
widokami przy szklaneczce alibi i podglądać świat całkiem bezwstydnie.
piątek, 22 czerwca 2018
Nic stałego.
Rudowłosa pani stała na
przystanku ubrana dołem ubożuchno, zupełnie, jakby nie słuchała zapowiedzi, że
ma zdecydowanie pochłodnieć. Ja również nie słuchałem, albo raczej słuchałem i
zignorowałem. Siedziałem na ławeczce, a wiatr figlował po skórze malując zimne
esy floresy. Ów wiatr również zignorowałem, bo zaabsorbowała mnie rudowłosa kobieta
w zielonym żakiecie. Jej łydki i uda pokryły się gęsią skórką przecudnej urody,
aż zacząłem zazdrościć. Bo ja nie potrafię tak pięknie marznąć. Wsiadła
wreszcie w jakiś autobus i było widać, jak z wdziękiem zadrżała pod marynarką.
Dzieci przybrane kwiatami i mamusie masowo podążające ostatni raz w sezonie do
szkół mijają wózki wypełnione piszczącą ciekawością. Pani (pomimo biustonosza) drapiąca brodawkami przestrzeń mija panią o tak agresywnym makijażu, że ustami mogłaby
rozpalać ogniska. Gość w garniturze ostrzyżony na zero, żeby wyprzedzić
dojrzewającą łysinę, która niczym ruchome piaski pochłania wciąż większe
przestrzenie mija mięśniaka bez żadnego wysiłku niosącego w dłoni dwie butelki
piwa i pół kilo bobu. Maluteńka dziewczynka w parku w zachwycie ścigała wróble,
umykające bez popłochu w krzaki rododendronów, lub koronę wiązowca zachodniego,
ale to minięcie nie sprawiało dziewczynce przykrości, lecz stanowiło wyzwanie, żeby
podjąć kolejną próbę i na małych nóżkach pościgać się z ptaszkami. Minąłem
panią tak uroczo nadmiarową, że aż się zachłysnąłem, a tymczasem poranek mijał
i dzień okrzepł zupełnie, jednak co mijał poranek, to już sam nie wiem, bo
owego mijania mnóstwo dziś. Widać dzień taki – może święto pominiętych?
czwartek, 21 czerwca 2018
Nieobojętni.
Do autobusu wsiadł facet
trzymający pod pachą dwie kule. Jego aura opanowała wnętrze niemal w tej samej
chwili, kiedy drzwi się zamknęły. Ocet. Pot i ocet. Plus brudu więcej niż
trochę. Rozejrzałem się, ale ludzie wokół zamknęli zmysły w wewnętrznych
światach i tylko dzieci w wózkach przewracały oczami szukając zaczepki, bo
ciekawość gnała ich zmysły w świat szeroki tak bardzo, jak tylko wzrok pozwala.
Nazwałem go roboczo Sumakiem, bo to drzewko niskopienne i ma w nazwie epitet
„octowiec”.
Młoda pani, obcięta na
krótko, ale na tyle interesująco, że fryzura podkreślała urodę twarzy usiłowała
wpasować nerki w metalową rurę, która miała służyć za poręcz i uchwyt dla
stojących pasażerów. Ciało miała okryte co najwyżej oszczędnie – tyle, żeby
intymnością nie podrapać co bardziej pruderyjnych sumień. Klapki na bosych
nogach, kusa spódniczka i bluzeczka na bardzo długich ramiączkach nieudolnie
ukrywająca biustonosz. Gdyby nie on mogłaby udawać chłopca, któremu zarost
jeszcze nie wyrósł i miał kłopot z dokończeniem mutacji, ale wielowarstwowa
tkanina usiłowała nadrobić niedostatki tkanki tłuszczowej na tyle sugestywnie,
że wątpliwości płciowe rozwiało dokumentnie. Nie wiem czemu zdawało mi się, że
jej głos będzie mi przypominał oset. Kłujący, drażniący i ekstremalnie
zaborczy.
Patrzyłem, bo to (jak
mniemam) robić potrafię. Autobus natrząsał się z pasażerów na ulicznych
nierównościach, starsze panie wzdychały, młodzież skupiona na klawiaturach dotykowych telefonów ignorowała otoczenie, a mamy pilnowały pociech wykorzystując drobne chwile na wymianę
uśmiechów pomiędzy sobą. Nie minął pierwszy zakręt, kiedy Oset podszedł do
Sumaka i wdał się w pogawędkę, nie zauważając zgoła intensywności aromatu, od
którego niektóre emerytki próbowały teatralnie zemdleć, lub wysiadały przystanek wcześniej
niż potrzebowały.
- Cześć! – powiedziała Oset – Dajesz radę?
- Mmm – Sumak wydawał z
siebie dźwięki niepojęte, ale zrozumiałe dla Osta. Wzrokiem pokazał dziewczęce
ramię, na którym konturem była zaznaczona bogata grafika podskórnej iniekcji
tuszu.
- To nieskończone, ale
będzie, ma być, tylko na raty i trzeba poczekać na efekt końcowy – Oset wyjaśniał
precyzyjnie i bez nerwowości, a Sumak mruczał swoje rozumienie świata. Czekałem
cierpliwie na ciąg dalszy, przystanki przewijały się anonimowo, jechałem ja i
oni, a oprócz nich wszyscy inni, o których mogłem tylko jedno powiedzieć, że
byli i że pojawiali się i znikali wystarczająco dyskretnie, żebym ich nie
zarejestrował zmysłami. Sumak mógłby być dziadkiem Osta, albo bardzo późnym
ojcem, ale medycyna zna już tego typu przypadki i nie jest to aż tak wielką
ekstrawagancją. Oset cały w odprasowanych beżach nie wstydził się zbliżyć całym
ciałem do dżinsów, których błękit zbrukany był nocami spędzonymi byle gdzie i
jeszcze bardziej wyświechtanej góry malowniczo ozdobionej medalami plam.
Miałem podglądać dalej,
myślałem, że nic mi nie zaszkodzi pojechać jeszcze i jeszcze, bo miasto małe, a
koniec trasy bliski i mógłbym, jednak wyskoczyłem z autobusu, dość niegrzecznie
pomiędzy nimi wysiadając, jakbym był ostrzem tnącym nic dialogu. Mogłem udawać, że upał i smród wygnały mnie z
wnętrza, albo, że się mi znudziła obserwacja. Ale ja nie dlatego. Ja wymyśliłem
sobie, że oni wysiądą wspólnie, może nie razem, ale obok siebie, staną na
przystanku, albo wejdą do spożywczego i wyjdą z niego z kromką chleba i butelką czegoś zimnoprocentowego, żeby kontynuować gawędę, a ja nic więcej zobaczyć już
nie zdołam. Oset będzie mówiła pięknymi zdaniami, a Sumak będzie mruczał swoje nadzieje i wątpliwości.
A skoro tak, to wysiadłem, bo
całą resztę mogłem sobie dośpiewać i wymyślić i dorobić im wczoraj i jutro, a
nawet wspólne dzieje, gdyby mnie aż tak poniosło. No i mieliłem kroki w pyle i
upale, pośród budów, korków ulicznych, słońca piekącego i dzieci spragnionych
większej niż zwykle uwagi. I wciąż myślałem, co się musiało stać, żeby taki
wyprasowany, beżowy, młodziutki Oset z niedokończonym tatuażem i nagimi udami
powiedział „cześć” Sumakowi, który od świata opędzał się kulami i śmierdział
jak miejski szalet zapomniany przez wszelkie służby porządkowe.
A przecież był taki Oset i
był taki Sumak – ba! Byłem taki ja, który to zauważył. I sam już nie wiem, kim
chciałbym, żeby był Sumak dla Osta, bo to powoduje komplikacje i nieuchronność
ciągów bliższych i dalszych. A ja nie wiem, czy oni tego chcą. Może wolą się
napić piwa na zacienionej, parkowej ławeczce?
Absencja.
Rzeczywistość mnie dopadła, i
to bynajmniej nie ta ponura. Po prostu – zdarzyło się życie i brakuje czasu na
pisanie, bo kiedy się żyje, to na pisanie czasu zawsze brakuje. Czasami brakuje
czasu nawet na jedzenie, a są tacy, którzy oszczędzają na spaniu i innych
przyjemnościach. Ponieważ jednak powoli stałem się nałogowcem, to wykradam tej
rzeczywistości jakieś okruchy, a w głowie zbieram widzenia, żeby je później
rozsypać po stole i dostać po łbie, że kruszę i śmiecę jak ta przysłowiowa już
świnia, która w życiu do stołu nie usiadła. Zmarnowałem tyle widzeń, że mi
wstyd przed sobą samym, bo pamięć krótka nie uniosła wielu radości, a chodziłem
uśmiechnięty szeroko i do małoletniego życia nie raz oczko puściłem ku
zdumieniu tegoż życia. Albo śmiałem się dorosłości w twarz serdecznie i
niezłośliwie, wzbudzając lekki zaniepokojenie jednostek stabilniejszych
emocjonalnie. Ostrzegam, ze wydarzyło się nic, tyle, że Dość intensywne, więc
dociekanie kto komu co za ile nie mają sensu. Ale. Z jednym z widzeń nie udało
mi się rozstać skutecznie, bo zamieszkało we mnie i usiłuje się powielać letnią
porą.
Pani była pomalowana wielopłaszczyznowo,
jakby zamierzała stać się ruchomą galerią. Żywą, trójwymiarową wystawą sztuki
współczesnej wydzierganej na skórze. Obrazki na łydkach, przedramionach i
ramionach, na plecach poniżej karku i kto wie, gdzie jeszcze. Szła przede mną
tym samym azymutem, więc oglądałem, jak zmieniają się kształty pod wpływem jej mięśni
naturalnie napinających się podczas marszu, jak w podcieniach arkad gęstnieją i
mrocznieją kontury i znaczenia, zerkałem na zmiany perspektywy, kiedy dzieła
zbliżały się bądź oddalały nabierając wydźwięku właściwego chwili. Pani zadbała
o czytelność przekazu, bo obrazki nie były zasłonięte nawet przeźroczystościami
i może to lepsze od zimnych, kamiennych sal muzealnych? O pani nie potrafię
powiedzieć słowa – ani złego, ani dobrego, tak wiele miała na sobie szkiców i
gotowych kompozycji, że umknęły mi witryny na których zadomowiły się nowe
kolekcje polskich projektantów odzieży, umknęły spocone, biznesowe skupiska i
ciężarne panie przepiękne w swojej łagodności. Mijałem wycieczki szkolne,
spocone, z czerwonymi chustami na szyjach, żeby wychowawczynie odróżniły
własnych łapserdaków, od obcych, którzy też tym samym szlakiem ale z
biało-zielonymi i w te same hamburgery, pamiątki, słodkości, w ten sam skwar,
który na bladych łydkach młodych mam rozbija się o mur braku akceptacji, bo są
sprawy ważniejsze niż karnacja, kiedy młody głód drze się pod niebiosa, albo
ciekawość go pędzi w świat wielki i niepojęty. Patrzyłem na dziecię w wózeczku
ubrane w biało-różowo-błękitne wdzianka i płci się nie dopatrzyłem, choć kolczyki
w uszach już miało – ale – może mama preferuje mężczyzn strojnych w biżuterię?
Kto wie?
poniedziałek, 18 czerwca 2018
Kogel-mogel.
Pani patrzyła na mnie z takim
obrzydzeniem, że zacząłem się sobie przyglądać i robić szczegółowy rachunek
sumienia. Może to nie sąd ostateczny, ale pogarda już na pewno. No i okazało
się, że jak na chłopa wyglądam przeciętnie – dziur nie widać, ogolony, nawet
nie śmierdzi – w sumie taki pejzaż miejski stanowiłem, który łatwo wzrokiem
pominąć, tak bardzo nieznacznym byłem.
Czyli może we mnie jakieś
robale zaczęły się wić, a ona, jako ta szamanka wykryła we mnie zgorzel i
piętnowała mnie wzrokiem i w ustach działo się jej coś na kształt wojny
domowej, czy wykrzyczeć mi w twarz, czy też zdzierżyć. Sprawdziłem, że bilet
mam skasowany uczciwie i bez żadnych kombinacji, rozporek zapięty na baczność i
ani drgnie, żadnych ekstrawaganckich tatuaży, kolczyków, czy włosów w kolorze
(o Boże!!! – ostatnio się nauczyłem, że to możliwe) fuksji…
A potem pani włóczyła się
wzrokiem po pozostałych pasażerach i wyraz twarzy się jej nie zmieniał, więc
może miała to zaszczepione w sobie dożywotnio i dookólnie? Są albinosi, więc
czemu nie mieliby tacy być, co od urodzenia gardzą wszystkim –zdarzyć się może i
najwyraźniej zdarzyło się właśnie mnie.
Kiedy wracałem, to troszeczkę
bałem się wsiąść do autobusu, bo dwukrotna pogarda mogła wytrząsnąć z mojego
sumienia ostatnie dobre uczucia, ale przemogłem się wreszcie, choć z lekkim
niepokojem, że znów wystawiam być może własne mizerne członki na żer libido
niezmierzonego.
Tymczasem pojawiła się pani w
czerni. Kombinezon z długimi nogawkami i rękawami, taka kompletnie bezdekoltowa sztuka odzieży,
czarny plecak i biżuteria, zegarek, a nawet te sznureczki na nadgarstku
czarniejsze od czerni. I tylko kolczyk w nosie miał błękitną kroplę na łuku
złota i włosy mieniły się rozmaitością blondów i brązów. Ciemna karnacja i
rozmowa telefoniczna. Młode, żywe, chude i ruchliwe, wzbudzające tyle sympatii,
że mocniej chwyciłem uchwytu, żeby nie przytulić, bo mogłaby mnie zabić, jakimś
ciosem czarnopasowym, albo zbesztać za wszystkie męskie niegodziwości.
Kilka mam rozwozi młode życie
po mieście, jakaś staruszka bladziutka i śliczna uśmiecha się smutno, że ona
już nie. Kilku smagłolicych w grubych kozakach, jakby zamierzali kazaczoka tańczyć
na deptaku, przecina rynek bliżej niezbadanym azymutem. Lody, kawy, kanapki na wynos, języki obce i odsłonięte plecy.
Paczka chipsów wędruje na mecz, a reklamówka truskawek ma dać szansę obejrzeć w spokoju choć jedną połowę. Na bladym udzie archipelag przypominający
Japonię pyszni się kilkudniową miniaturą.
Miliardy detali kłębiących
się i mieszających mimochodem. Taki codzienny galimatias, w którym kwitną po
cichu uczucia rozmaite i spostrzeżenia drobne. Życie tętni i dopomina się o
zauważenie, o jedno życzliwe spojrzenie, żebrze o wzajemność, albo spełnienie.
niedziela, 17 czerwca 2018
Niespełniony entomolog.
Przyniosłem ci garść motyli. Na
śniadanie, zanim słońce zdążyło obetrzeć szyby z westchnień nocnych. Wprost do
łóżka przyniosłem, a ty skopałaś kołdrę w niebyt podłogi i własnym ciałem
ogrzałaś je, żeby nie marzły. Kiedy wstałaś kołysząc się w niedopowiedzianych
obietnicach nie sądziłem, że chcesz wyjść naga na balkon, żeby urwać kilka
gałązek rozmarynu i lawendy, flakon przynieść posadzić motyle w wazonie.
Księżyc zacisnął zęby i posrebrzał, a wiatr omotał cię i zlizywał twoje ciepło
bezwstydnie. Udawał, że mnie nie widzi, że jestem mu obojętny, ale słyszałem,
jak w szparach pod drzwiami chichocze złośliwie. Pozwoliłaś mu zostać i nie
zamknęłaś drzwi balkonowych.
Ten sąsiad z naprzeciwka dopiero z
pracy wrócił i zmęczonymi dłońmi kawę parzy siedząc przy oknie. Zerka pomiędzy
doniczkami z orchideami, lecz wzrok ma pełen obojętności tak głębokiej, że cię
nie dostrzegł. Nie rozświetliłaś mu nadchodzącego dnia miękkością własnego
ciała. Wracając przykryłaś kołdrą dywan i położyłaś się na niej, szukając w
kołdrze odcisków moim ciałem wygniecionych. Z koniuszkiem palca pomiędzy zębami
przyglądałaś się motylom kwitnącym w wazonie i mnie siedzącemu nieśmiało na
skraju twojego łóżka, zbyt wielkiego dla jednej osoby. Motyle dopiero nabierały
kolorów, zarażając się od ścian i obrazów na nich zawieszonych. Od gorączki naszej
wyobraźni i marzeń. Od okładek płyt i książek, od patery z owocami, których
pokusie nie ulegliśmy wieczorem, bo przecież poza paterą największa z pokus
czekała niecierpliwie. Uczyły się geometrii od perskich wzorów na dywanie, żeby
podpatrzoną symetrią własne skrzydła ozdobić.
Podparłaś brodę dłońmi, a w oczach
zamigotały wszystkie niewypowiedziane słowa i pytania na które odpowiadać można
tylko całym sobą, więc słów nie szukałaś, tylko odpowiedzi. Któryś z motyli
zadrżał, kiedy wiatr zapatrzony w ciebie nie zdążył zawrócić i zaczepił o
aromat bukietu więc niesiony prądem przysiadł mi na kolanie i szedł wytrwale po
mnie, jakby twoim językiem prowadzony. Skrzydlaty pająk, który dopiero uroda ma
olśnić, gdy słońce poliże go po skrzydełkach uplecionych z najdelikatniejszej
pajęczyny.
Wiatr był bardzo zazdrosny o mnie i
ten bukiet, którym karmiłaś się teraz. Wytrwale znosił kradzione na klombach
zapachy pelargonii i nasturcji, lipom wykradał słodki syrop, żeby położyć go na
twoje stopy, rosę z liści młodych traw rozsypywał gdzieś po udach, Aż się
zaśmiałaś cicho od pieszczoty niespodzianej. Wiatr wiedział co robi i jak
wyrafinowany kochanek powtarzał z premedytacją transporty nasiąkniętej
czerwcową nocą rosy przyprawionej nektarem klonów, głogów, czy krzewów azalii
posadzonych nieopodal z dziesięć lat temu. Malował na pośladkach obrazy w
niezbadanych labiryntach układając mandale.
Zwilżyłaś wargi językiem, robiąc to z
rozmysłem bardziej niż powoli. Bukiet oddychał skrzydełkami nadając rytm biciu
serca, a aromat wody kwiatowej gęstniał mieszając się z twoim ciepłem i
wilgocią. Zapewne wszystko to zmyśliłem, zdawało mi się. Własną interpretacją
nadałem znaczenie tobie nagiej leżącej na tej kołdrze w nieskończoność podłogi
ciśniętej bez złości i żalu. Patrzyłaś na mnie i nie musiałaś mówić nic. Chwila
była zbyt idealna, żeby ją zbrukać słowami, czy spłoszyć własną żądzą.
Siedziałem na krawężniku łóżka zapomniawszy już o wytrwałym pajączku, a ten
wspinał się na mnie twoim okiem prowadzony. Nie przerwał wędrówki nawet wtedy,
kiedy ślinę przełknąłem z trudem. Przestrzeń pomiędzy nami gęstniała od
wzajemnych pragnień i już nawet wiatr nie dał rady ich rozpędzić, więc się
obraził i wychodząc trzasnął drzwiami.
Motyle uniosły się w okamgnieniu
szukając niebezpieczeństwa, ale znalazły tylko ciebie i mnie. Wazon stojący na
dywanie i płowiejącą ze starości noc. Drobne skrzydełka chłodziły namiętności
na naszych czołach i rozwiewały mgły w oczach. Patrzyłem na twoje ciało
układające się spokojnie w bezpiecznej oazie kołdry, a wzrok miałem tak
skupiony na tobie, że co bardziej pochopne motyle usiłowały siadać na nici
łączącej moje pragnienia z twoim ciałem. Jak jaskółki na liniach energetycznych.
Próbowały usiąść, lecz spadały. Może zbyt odważne były, albo za mało subtelne.
Zajrzały mi w oczy głęboko i
odfrunęły szukać drugiego końca nici. Układałem je wzrokiem niespiesznie na
twoich plecach, na ramionach, stopach i pośladkach, a one spijały perfumy
wprost z twojej nagości. Widziałem jak walczysz z powiekami, żeby ich nie
zamknąć, jak zębami dusisz krzyk budzący się na wargach, żeby nie spłoszyć tej
chwili. Przeżywałem z tobą całą tę nieskończoność, odtwarzając w głowie podglądane
pieszczoty i czułem jak we mnie rodzą się echa twojej rozkoszy. Jak wraca
wieczór namiętności pełen, który wciąż mieszka na opuszkach palców, w spierzchniętych
wargach i…
Świt rozstrzelany znienacka serią
radzieckiego budzika zabił motyle. Wszystkie zdechły tam, gdzie karmiły się
pożądaniem. Leżały, jak leżeć mogą tylko w agonii i więdły jeden po drugim,
zanim zdążyły założyć żywe kolory. Przyklejały się do nagle stężałych pleców,
do mięśni zduszonych skurczem strachu. Nawet balkonowa lawenda zadrżała i
wysypała nasionka wiatru na pożarcie. Patrzyłaś na mnie wzrokiem w którym nie
zdążyło jeszcze zamieszkać zrozumienie. Uśmiechnęłaś się do mnie, jakbyś
chciała opowiedzieć mi sen piękniejszy od innych, ale położyłem ci palec na
ustach i nie pozwoliłem na słowa – jak wrócę, to ja ci opowiem – bez słów.
Poszedłem szukać motyli, ale za chwilkę wrócę z
kolorowym bukietem… Poczekaj na mnie proszę… W tym łóżku zbyt wielkim dla
jednej osoby…
sobota, 16 czerwca 2018
Wielki głód.
Sam nie wiem kiedy zyskałem
świadomość. To tak, jakby na nieużytku idealnym wyrósł siódmy cud świata.
Zdarzenie, którego nie wypada nie dostrzec, albo zapomnieć, a przecież nie
pamiętam, kiedy się wydarzyło. Nic nie pamiętam, bo zanim pojawiła się
świadomość nie było nic, a takie nic trwać może chwilę, albo wieczność - bez
różnicy. Dzisiaj, kiedy wspominam ową chwilę, to kłamię bezczelnie, bo jej sobie
nie uświadamiam bardziej niż potrafię się przyznać i wstyd mi niepomiernie.
Obiecuję sobie żałośnie, że następnym razem będę uważniejszy. Bardziej
pamiętliwy, a może nawet zyskując świadomość zanotuję
wrażenia/myśli/oczekiwania. Pochopnie obiecuję, bo to na razie nic nie
kosztuje– taka obietnica sięgająca poza doczesność jest metaforą i iluzją.
Dmuchawcem na wietrze. Utopią.
Tymczasem wspominam przeszłość, która
stała się moim początkiem i uzurpuję sobie pamięć pierwszej iskry. A niech mi
ktoś kłamstwo zarzuci i udowodni, że rzeczy inaczej się miały. Niech opowie
własną wersję zdarzeń i przeciwstawi ją mojej. Niech rozbuchaną wyobraźnią (bo
przecież nie pamięcią) sięgnie, gdzie ja sięgam i może dwa światy wymyślimy,
które od czasu początku do współczesnej chwili zderzyły się i współtrwają dając
złudzenie wzajemności.
Obudziłem się ze snu, w którym
trwałem dłużej niż świat żyje. Z grubsza na dwa pstryknięcia – nie było mnie -
pstryk pierwszy – i jestem - pstryk drugi. O trzecim pstryknięciu i kolejnych chwilowo
rozwodził się nie będę, bo zbyt łatwo przewidzieć kierunek podążania
świadomości. Wahadło idealne, które z jednej strony zaczepia nicość czarnych
dziur niebytów, a z drugiej flirtuje z bytem zadzierzgniętym na osnowie
rzeczywistości jakoś tak niedbale, chwilowo i pobieżnie. I tak naprzemiennie kąpany
jestem w braku wartości, gdzie dylematy krótko-długo nie mają sensu i nie ma
ich kto rozpatrywać, albo zanurzony w bycie o nieznanej wartości i długości
taplam się i błądzę wciąż nie mając nic trwałego, co mogłoby mnie zachować na
czas niezbędny do osiągnięcia zrozumienia.
Gdzieś pośród tej niezbadanej
nieskończoności znienacka zadrżała moja świadomość istnieniem. Drgnięciem
życia. I oczy szeroko otwierała, głodna, spragniona i odrobinkę wystraszona, gdzie
też jej żywot tym razem przyszło popełnić. Ten mój, dla mnie jedyny. Od kiedy
iskra zapłodniła mnie myślą, strasznie głupio jest mówić w innej osobie, jak
pierwsza. Bo z niebytu wynurzył się taki JA. Egoista skończony i bezwzględny
bardzo. Od JA świat się zaczynał i na tym też kończył. Dopiero później
cywilizacja chciała mnie utemperować, okulbaczyć obowiązkami i powinnościami.
Napiętnowała mnie wstydem i niepewnością. Chciała zbudować we mnie instynkty
obce zwierzętom i wywierała czasami tak wielką presję, że przynajmniej udawać
musiałem, że się ukorzyłem pod tym jarzmem. Że przyjąłem wartości i wyznaję je
żarliwie. O ironio! Nie wyznaję wcale, jednak nauczyłem się mimikry, kamuflażu.
Założyłem szklaną zbroję na wszystko, co może mnie zdradzić i obnażyć przed
zewnętrzem, które wcale lepszym nie jest, bo ono również zakłada sukienki
moralitetów i kryguje się, czy za bardzo nie odsłania publicznie własnej
zapieczonej wsobnie natury.
Ja już wiem, że jestem zwierzęciem
głodnym tych paru chwil życia, w trakcie których okażę się wilkiem każdemu
zającowi, w którym zostanę pandą, jeśli nie dam rady zjeść świata, a on zbyt
silny przyjdzie po mnie. Będę kuperkiem mamił, pijanym wzrokiem i pluszem kontrastowym
kręcił, żeby mnie adoptował. I zostanę pasożytem na zmiennym organizmie.
Sprzedam się całkiem, jeśli wygrać inaczej nie będę potrafił, albo kupię
przyszłość, jeśli mnie na nią stać będzie, jeśli skuszę kogokolwiek, żeby za
mnie zapłacił. Nie ma altruistów – są samobójcy skażeni ideą.
Otwieram zmysły na otoczenie w którym
pływam. Pływam i nie tonę, nie tracę oddechu. Piję i jem to otoczenie, a jego jakoś
nie ubywa, co zdumiewa mój niedojrzały umysł. Bo kiedy gryzę bezzębnie i
przełykam, to powinno ubyć otoczenia, a ono wciąż pełne, wciąż mnie otula
idealnie. Wzruszam ramionami, które się jeszcze nie wykształciły. Jestem iskrą
jednodniową. Istotą bardziej pierwotną niż pantofelek. Jestem przyszłością
zaledwie i zapowiedzią jakiegoś „jutro”. Dzisiaj karmi mnie coś, co mnie
obejmuje czule jak matka. I ja żrę to bezustannie. Nie ubywa – cud poczęcia
karmi mnie nieskończonością, o rozmiarach podobnych do tej, z której się
wynurzyłem.
Życie, to jedna wielka przemiana
energii, więc żrę niepowstrzymanie, trochę jakbym cierpiał na skazę powojennego
głodu, na starczy głód. Jem, aż puchnę od tego obżarstwa. Dzień i noc, chociaż
ledwie mi wystarcza świadomości na taką abstrakcję - żreć można zawsze! Trzeba żreć,
bo inaczej wahadło cofnie się do czarnej dziury i pogrąży się w niebycie na dwa
pstryknięcia…
Zaczynam postrzegać granice świata.
Kamienne, zimne. Czasem stają się cieplejsze staraniem matki, która własnym
życiem ogrzewa moje więzienie i jadalnię jednocześnie. Dotykam umysłem ścian,
bo rosnę, a więzienie wcale nie. W końcu mój apetyt nie zmieści się w tej
kubaturze i ktoś przegra wyścig. Ja – uduszony wapienną klatką, która choć w
kategoriach skał jest miękka, dla mnie stanowi zaporę nie do przebycia dziś,
albo ona, jeśli dam radę witalnością skruszyć mur. Lekko prześwituje, co na
krawędziach zmysłów notuję – znaczy jest życie poza skorupą. Czyli można, bo w
czym wapień ma być lepszy od głodnego białka?
Czuję się jak uzurpator. Konkwista mi
się marzy, krucjata, albo dżihad. Świat mi się marzy. Powolny i posłuszny, dla
mnie stworzony. Borykam się w ścianach pełnych zalet i wad. Ciepło i
bezpiecznie, ale ja jeszcze nie znam zimna i niebezpieczeństw, więc mogę
wyłącznie oszukiwać mówiąc, że jestem gotowy strawić zewnętrze. Podporządkować
je moim płucom, nerkom, czy żołądkowi. Że okiełznam odległości w pionie i
poziomie, bo przecież to kompletna abstrakcja teraz.
Więzienie tężeje z niedowierzania.
Krzepnie w niewierze, że mogę tak obrazoburcze myśli snuć będąc w jego
objęciach. Ono zna zewnętrze i bezwzględność świata przykrytego mrokiem
wieczorów zgniatających krtanie słabszych istot. Ja nie…
Robię się ciężki. Poznaję to tylko
wtedy, kiedy dla kaprysu usiłuję żreć gdziekolwiek, gdzie nie sięgam paszczą…
nie poradzę, że instynkty szukają ideału, i liczą, że możliwym jest znaleźć
lepsze od dobrego.
Robię się wielki. Na dostępną
kubaturze zajmuję wciąż więcej i więcej. Kwitnę jak burak w urodzajnej ziemi i
rozpycham się bardziej, niż więzienie skostniałe jest w stanie wytrzymać. A ono
przecież… dopiero co stężało. A ja nadal krzyczę: WIĘCEJ, CHCĘ WIĘCEJ! JA!
Jestem. Żrę bez ustanku, rosnę i
skażam własnym egoizmem wciąż większe przestrzenie i ściany więzienia stają się
nienawistne. Nie wiem kiedy, ale zaczynam czuć do nich nienawiść. Wreszcie
ogarnia mnie obrzydzenie, gdy świadomość stawia mnie przed lustrem logiki. Żrę,
rosnę, zajmuję coraz więcej miejsca w tym beznadziejnie małym wnętrzu. A skoro
żrę, to… zabieram z tego wartość, a trociny, podłości, niedoróbki i półprodukty
wydalam. Odpycham od siebie jak najdalej, żeby nie zarazić się zgorzelą. Wmawiam
sobie, że nie wydalam, bo rosnę, ale potrzeba mnóstwa samozaparcia, żeby ta
wiara nie zgasła.
Zadrżałem i w jakimś odruchu niekontrolowanym
wyprostowałem się. Najpierw zaszumiało w głowie od zderzenia ze ścianą, a potem
ściana rozprysła się. Pośród ostrych krawędzi głowa przebiła się na zewnątrz i
sterczy głupawo. Rozglądam się ciekawie, bo to ów świat zewnętrzny, który mam
zeżreć, nim wahadło wróci do niebytu. Burczy mi w brzuchu, chyba czas na obiad.
piątek, 15 czerwca 2018
Siła woli.
Stała tyłem do mnie. Z ogoloną głową
pełną tatuaży, w skórzanej kurtce nabijanej ćwiekami dodatkowo ozdobionej
łańcuchami. Nie patrzyła na mnie, ale wiedziała że jestem i nigdzie nie pójdę.
Sama mnie przypięła do haka, żebym stał z rękami podciągniętymi wysoko nad
głową.
Bałem się. Na razie tylko się bałem. Doszły
mnie słuchy, co stało się z poprzednikiem, który wisiał na tym haku. One…
zrobiły z niego psa. Dalmatyńczyka. Chłop był uczciwie wychudzony, jak na charta
przystało, a Łysa końcem bata malowała mu na ciele plamki. Indiana Jones
pozazdrościłby precyzji, gdyby widział z jaką maestrią posługiwała się batem.
Potrafiła nim włączyć światło, albo rozpiąć suwak spódnicy, jeśli tylko główka
zamka była choć trochę widoczna. Mojemu poprzednikowi wycinała w ciele plamki.
Tydzień. Potrafiła uderzyć tak precyzyjnie, że nie przecięła skóry, a siniaki
ze strachu pojawiały się dopiero dobę, czy dwie później. Wisiał tu każdego
wieczora, aż całe ciało miał w ciemnych cętkach. Obroży nie ściągała mu nawet
do posiłków. Jadł z miski wybierając ustami wszystko, co mu rzucono pośród
pogardliwych, złośliwych komentarzy. Nawet potrzeby fizjologiczne załatwiać
musiał na scenie i zbierał za to kopniaki od fałszywie oburzonej publiki. Wreszcie
go sprzedali po długiej licytacji do jakiejś podmiejskiej, starzejącej się
madonny, żeby jej służył.
A teraz ja stoję przypięty do haka,
słuchając jak Łysa anonsuje mnie na scenie. Reflektory odzierają mnie z resztek
intymności, a rozbawione kobiety podchodzą, żeby mnie poklepać lub uszczypnąć.
Zapłaciły w końcu za tę możliwość wcale niemałe pieniądze. Klub szczyci się
elitarnością, ale nie rodowodową, lecz finansową. Tu naparstek alkoholu
kosztuje więcej niż tydzień wakacji w ekskluzywnym kurorcie. Za to wolno im
wszystko. Gdyby która zapragnęła zjeść moją wątrobę wprost ze mnie, natychmiast
znalazłyby się narzędzia i patrzyłbym, jak w głodnych szczękach znika przełykana
pośród wycia zachwyconego tłumu. Mężczyzna w klubie? Jest nawet mile widziany,
jednak wyłącznie na scenie. Jak ja… Poza nią wolno przebywać wyłącznie bogatym
paniom.
Oficjalna prezentacja trwała dość
długo, bo niemal każda klubowiczka miała kaprys podejść od razu, zmierzyć mnie własnymi
zmysłami i wykazać się jakąś drobną złośliwością. Chociaż rysę paznokciem
namalować gdziekolwiek, albo kąśliwą uwagą odebrać mi nadzieję. Tu nie ma co
liczyć na łagodność i zrozumienie. Na życzliwość. Tu się zaspokaja cudze
perwersje, tylko nie wiadomo, jak długo potrwa agonia.
Łysa wskazała mnie zwiniętym biczem nie odwracając się do mnie i pytała rozgrzewającą się publikę o pomysł na
wykorzystanie mojej wystraszonej, przymusowej obecności. Pośród wulgaryzmów
przeplatały się propozycje, od których ciało zaczęło mi się rozsypywać z
przerażenia i nie utrzymałem moczu. Tłum zawył, bo igrzyska się zaczęły.
Zebrałem na początek sporą serię ciosów otwartymi dłońmi, kuksańców i
kopniaków. Dotkliwych, ale jeszcze nie kaleczących mnie trwale i nie łamiących
kości. Z żeliwnej misy ktoś uniósł rozpaloną do czerwoności cechę z
jednoznacznym napisem MÓJ. Pośród harmidru zapadła decyzja o naznaczeniu nią
piersi, a nie czoła, ramienia, czy pośladka. Ocknąłem się w smrodzie spalonego
ciała – nigdy w życiu tak nie cuchnąłem, a w skołatanej głowie zadźwięczały
słowa piętnujące moją przyszłość:
- Pies już był. Nie będziemy się powtarzać. Ten zostanie gadem.
W klubie zaszumiało, bo gady nie
wzbudzają nawet cienia sympatii, a domniemanych krzywd każda zaznała od gadów tak
wiele, że wreszcie będą mogły się zbiorowo odegrać. Nie wiem nawet o co się
modliłem, ani do kogo. Z sali dobiegały sugestie, żebym został krokodylem, bo
torebka gustowna, albo buty… niechby materiał na abażur, żeby pamiątka została.
Inna wspomniała swojego nieodżałowanego żółwika, który zdechł gdzieś za kanapą
i proponowała wepchnąć mnie w metalowe skorupy na miesiąc i zobaczyć, jak będę
później wyglądał, kiedy się z niej wynurzę. Najgłośniej jednak tokowała pani,
której przypomniało się, że padalec, to beznoga jaszczurka i chętnie
zobaczyłaby mój występ w tej roli na klubowej scenie. Stanęło na żmii, bo tej nienawidzi
chyba każdy i wreszcie ów strach będzie można odreagować.
- Gad nie może być owłosiony. Ma być gładki jak lustro. Do
czysta trzeba ogolić i wydepilować, unicestwić wszystko do najdrobniejszego
włoska, łącznie z brwiami i rzęsami. Na żywca. Brzytwą i plastrami.
Patrzyłem jak w stadzie samic rośnie
nienawistna satysfakcja, jakbym to ja był wrogiem publicznym, wcieleniem
każdego zła, a pomocnice Łysej już niosły przybory, którymi zamierzały ze mnie
drzeć pierze. Od samych myśli zagotowałem się w sobie, a potem było już tylko
gorzej. Kiedy krzyczałem tak głośno, że psułem zabawę wtykały mi w usta szmaty,
a gdy udało się wreszcie przytomność stracić, to mnie ocuciły, zanim zaczęły
ciąg dalszy. Najbardziej zawzięte stawały przede mną i patrząc mi w oczy rwały
powoli rozkoszując się widokiem łez. Nie podejrzewałem, że potrafię ich tyle
mieć w sobie, a one wydobywały ze mnie pokłady ukryte przed moją świadomością
do tej chwili.
Wieczór rozciągnął się w bólu po
wieczność, a chłód poranka minął zanim zdążyłem oddech wyprostować. Znów
wisiałem na klubowym haku, a Łysa okrążała mnie sprawdzając jak bardzo nie
przypominam jeszcze gada. Ktoś zaproponował, żeby mi zygzak na plecach wyciąć,
albo chociaż wytatuować i propozycja spotkała się z gorącym przyjęciem. Inna
znów wspomniała padalca, że to takie zwierzątko, którego się trochę brzydzi w
naturze, więc wolałaby w klubie przyjrzeć mu się pod czujnym okiem personelu,
ale tu zaprotestowała Łysa – nie dlatego, że wzięło ją na litość – takiego
kadłubka nie potrafiłaby już sprzedać, a przecież na zabawie musi zarabiać.
Gładziutki, z pięknym tatuażem pójdę na licytacji i dostanę dożywotnie
terrarium gdzieś u jednej z tych żądnych krwi samic. A jeśli będzie mnie
chciała wykończyć nowa właścicielka, to niech za to zapłaci klubowi.
Ból we mnie zamieszkał na stałe, bo
jak tu gada nie kopnąć. Depilacja wciąż mało doskonała wymagała następnej powtórki,
tatuaż od karku po dno pośladków, i kolejne, sukcesywnie obejmujące ciało
epoksydowanym obrazem łusek. Łysa uczyła mnie pełzać. Batem uczyła, więc szybko
stałem się pojętnym uczniem. Czołgałem się między stolikami, deptany i lżony, a
kiedy zbyt długo trwałem w jednym miejscu zwinięty w kłębek jak prawdziwa
żmijka bicz wyciągał mnie na scenę. Nie wiem ile to trwało, bo czas przestał
mieć znaczenie. Przegrał z bólem i upokorzeniem. Przetrwać. Ostatnia myśl we
mnie, która miała dostęp do świadomości. Jakkolwiek, ale żyć. Oddychać, jeść
zasnąć na moment, uciec od ciosów i skryć się w dowolnie krótkim azylu. Stałem
się klubową maskotką, którą każdy mógł bezkarnie nadepnąć, opluć, czy zelżyć.
Ale czas zniknął tylko dla mnie. Dla
nich nie. I przyszedł dzień, w którym znów ręce miałem spętane nad głową, i
obrożę na szyi. Szemranie licytacji dochodziło z sali, a ja cieszyłem się
chwilami bez cierpienia. Niedługo się cieszyłem. Licytacja skończyła się zanim
się na dobre zaczęła. Ktoś krzyknął cenę, która zmroziła pozostałe uczestniczki
i młotek odklepał potwierdzenie transakcji. Sprzedany! Ja sprzedany. Łysa
niemal mi pogratulowała osiągniętej ceny, gdy ze złośliwym uśmiechem moja nowa
właścicielka wynurzyła się spośród tłumu.
Kiedy Łysa zamierzała mnie odpiąć z
haka, aby mnie oddać kupującej, ta powstrzymała ją ruchem ręki. Odwróciła się
do sali i powiedziała:
- Chciałam, żeby był padalcem. I będzie. Tu i teraz.
czwartek, 14 czerwca 2018
Bajeczne przedpołudnie.
Dzień niezdecydowany stoi w
rozkroku i sam nie wie, co ma z sobą począć. Po Mieście snują się dziewczęta w
wieku od przedszkolnego, po przyspieszoną emeryturę, we fryzurach lansowanych
przez dziewczynkę z dobranocki o Muminkach. Mijam pana, który siłuje się z
rowerem, żeby wyjechać na powierzchnię z przejścia podziemnego. Poza tym, że
sapie nie zdołałem objąć poznawczo nic więcej, bo zafascynował mnie kask – hełm
wojskowy w panterkę o barwach oddziałów pustynnych jak sądzę, bo zamiast
zieleni, same beże i brązy. Patrzyłem raczej zachłannie, a takie chude i
wysokie się do mnie uśmiechnęło, to odwinąłem bez namysłu. Ot – chłopak
zabiedzony dietą szczawiową, chyba jeszcze się golić nie musi, ale fryzurkę ma
już ogólnowojskową. Dopiero, gdy drugi raz okiem rzuciłem dostrzegłem piersi
swawolnie brykające pod bluzeczką typu unisex i troszkę mi się głupio zrobiło
(od razu powiem, że trzy godziny później zrobiło mi się głupio ponownie, bo
egzemplarz przewinął się przed moimi oczami ponownie i już się nie uśmiechał –
może dlatego, że spocony już byłem, a może życie przytłoczyło poranna radość).
Detal. W każdym razie dziewczątka od bladolicych, po śniade i wytatuowane, chodzą
masowo po chodniczkach z taką kulką z włosów na samym czubku głowy, aż trochę
żałowałem, że materiału zabrakło na kolejną kondygnację, bo powstałby uroczy
bałwanek. Z miejskiej fosy uciekła kaczka i siedzi na ceglanym przepuście
zerkając w wodę bardzo nieufnie. Stroszy piórka i chyba klnie. Pamiętam ją
sprzed kilku dni, jak pływała z drobiazgiem w większej ilości. Drobiazg
wielkością i miękkością przypominał pompony do zimowych czapek i potrafił
rozczulić nawet niewiastę gotycką, a ja zamiast poddać się podobnym wrażeniom
obserwowałem bure łodzie podwodne patrolujące ruch flotylli. Pewnie miały złe
zamiary, a ich rozmiar sprawiał, że ewentualny pojedynek zakończyć się mógł
tylko w jeden sposób (poza opisanym biblijnym wyjątkiem od reguły, gdzie
niejaki Dawid swoim brakiem rozsądku zmiażdżył wroga zanim zrozumiał na co się
porwał). Znowu dygresje i ponura rzeczywistość. A przede mną Mała Mi w wersji
ekstremalnej. Metr osiemdziesiąt musiałby spoglądać pod górę, żeby zmierzyć się
z kulistym zwieńczeniem. Boksersko wagę dałoby się określić wyłącznie jako
„open”, do tego siwizna przerzedzona, więc kuleczka cierpi na bulimię – nie
bardzo było już z czego budować. Szło toto krokiem kanciastym, chropowatym i
wyglądało jak szyderstwo, a nie fakty. Dogoniłem. Mięśnie wciąż niosą, więc się
udało. Dogoniłem i wyprzedzając zerknąłem na zjawisko. Okazało się mieć brodę w
kolorze srebra i wszelkie niedostatki masy kuleczki grawitacja ściągnęła
poniżej ust. Trudno byłoby znaleźć Mikołaja równie bogato uposażonego przez
naturę. A ten udawał dziewczynkę–giganta. Sam nie wiem, co o tym sądzić. Może
pójdę raz jeszcze na spacer i zobaczę, czy sytuacja się rozwija. Pewnie tak
zrobię. Dlaczego nie?
środa, 13 czerwca 2018
Sen wymyślony.
W środku lata - kra. Wymyślona głównie,
albo nietutejsza, bo to wbrew logice przecież. A jednak jest i jeżeli wymaga
uzasadnienia, to trzeba dla niej tęższego umysłu. Mój, może tylko obserwować i
trwać w zachwycie, albo niedowierzaniu. Względnie gdybać. Mniemać i siać plotki
– zazwyczaj defetystyczne. Katastroficzne. Psychodeliczne… W sumie przedrostek
mało istotny – dla uproszczenia niech będzie, że liczne.
Na przykład takie, że ten martwy dziś
bóg od piorunów miał gorszy dzień i żeby własną złością nie pokaleczyć Chin,
czy Indii (bo tam zagęszczenie wielkie i ludzików jak mrówków się snuje po
termitierach wielomilionowych i piętrowych zarówno w górę, jak w dół padołu, a
taki wybuch skierowałby na rejs po Styksie zbyt wielu niechętnych ochotników, aż paru innych martwych bogów miałoby nagłą i pilną inwentaryzację stanu
posiadania, tudzież zasobów lokalowych, do bólu głowy włącznie), to trzepnął
sobie tym piorunem w odludzie – w taką Antarktydę, bo Arktyka zbyt wiele
upokorzeń historycznie już zniosła. To dla odmiany Antarktyda oberwała po
swoich zmarzniętych uszach i taki piorun wykroił z niej obelgę większą od
Japonii z czasów samurajów. Czym różni się tamta Japonia od dzisiejszej? Nie
mam pojęcia, ale z morzami to nigdy nie wiadomo, bo jak nie tsunami, to inne
przekleństwa się mnożą. Podobnież jakieś morze nawet się rozstąpiło, żeby z jednej
pustyni na drugą wybrańców przetransferować. Za karę do dzisiaj jest
czerwone.
No i kiedy ów bóg od piorunów
pokłócił się z fizyką znającą zaledwie cztery wymiary i dziabnął ową
Antarktydę, żeby ochłonąć, to później patrzył, i niespiesznie lizał te lody, i wściekał się,
że mu toną w słonej wodzie w proporcjach takich, jakby zaledwie jałmużnę mu
morze oddawać chciało – nie powiem dziesięcinę, bo to już byłaby
nadinterpretacja – siódemka jest ponoć magiczną liczbą podziału – dla lodu w
wodzie i człowieka w czasie. Wodne stworzonka poczuły się poniekąd zagrożone,
bo dla nich, zdarzenie było na miarę globalnego ochłodzenia, więc uciekały w
panice. Cóż – nie każda rybka chce zostać gwiazdą w Auchan i prezentować swoje obnażone
do trzewi wdzięki na lodowym łożu, pośród zachwytów lub pogardy zwiedzających
przybytek. To i uciekły niebożęta gdzie pieprz rośnie, bo tam boska wściekłość
sięgać nie raczyła łaskawie.
Żebyście widzieli jak pluł – istny
cyrk, bo w tym lodzie białko się trafiało starożytne od czasu do czasu i zupełnie
nie były to rodzynki, tylko kosmate, kudłate i szablozębne jednostki – coś,
jakby człowiek usiłował zeżreć na surowo sześć małych leszczy zapakowanych w
brzuszek pluszowego kiwaczka (razem z watą, czy czym tam ruscy wypełniają
kiwaczki). Bez przypraw i ognia. Aż mnie kusiło napisać, że go jasny szlag
trafił, ale się powstrzymałem przed niedorzecznością, bo od trafiania, to jest
on, a co to jest ów „szlag”, to chyba nikt nie wie.
I taka właśnie kra stanęła mi przed
oczami, a niebo zmroczniało, zgęstniało i nawet chciałem już wziąć sztućce i
ukroić sobie kawalątek, kiedy przedarło się wreszcie słońce przez boską
ekspresję i pomogło mu wylizać te lody. Pewnie po uszach dostał, że słodką wodę
ze słoną pomieszał i teraz trzeba znaleźć bardzo specyficznego Kopciuszka, żeby
to rozplątał, ale – bóg, to bóg i wiele mu wybaczyć trzeba, bo jeśli nie, to
weźmie w rękę garść piorunów i poskromi wszystkie myśli buńczuczne i wykarczuje do
białej kości, żeby ślad białka ożywionego nie pozostał w historii planety.
Rozejrzałem się wokół, a spoza okien
dobiegł mnie odgłos „grzechotnika”. Tubylczego. Też gad, ale zupełnie innej
konstrukcji – człekopodobny i mnogi. Grzechotnik grzechotał skrzynką płynów,
obecnie dostępnych tylko dla zakurzonych Peseli i grzechotał wielopaszczą, z której
wydobywał zbiorowe zadowolenie, a może nawet szczęście. Boski lód liznął odrobinkę
opakowania, żeby dźwięk czysty niczym dzwon z syberyjskiej cerkwi pośrodku
lutego wydobyć i odebrać zmysły, a przecież czerwiec dojrzały tak, że nawet
aromat lipowy dla ochłody układa się gdzieś bliżej zarobaczonych piwnic i
trzeba uklęknąć, żeby się nacieszyć pośród ambiwalentnych uczuć, bo w piwnicach
dzieją się rzeczy dozwolone od lat osiemnastu, tylko aktorami są gryzonie.
Perwersyjne nie są, bo zwierzęta nie znają tego słowa i wstyd jest im obcym
uczuciem – kiedy się nauczą, staną się cywilizowaną rasą, którą będziemy
szanować i akceptować, jak każdą inna mniejszość (w moim mieście podobno to
jest przytłaczająca większość, która pozwala mi żyć w nieświadomości, za co jej
serdecznie dziękuję i toast wzniosę bez mrugnięcia okiem). Nie podpowiem im, bo
chyba są szczęśliwsze bez tego dylematu.
Kra. Ciężka, przytłaczająca,
niewzruszona. Zimna. Krew zaczyna krzepnąć, oczy zamarzają i tylko patrzeć jak
pękną. Ciało schładza się, całkiem podobnie do żeberek macerowanych w lodówce,
zanim ogniem wypali się na nich cechę przydatności do spożycia. Wszędzie kra.
Leżę, jakbym stanowił odpowiedź organizmu na łóżko fakira. Gęsia skórka stawia
drobne i niewyczuwalne włoski na sztorc tak mocno, że zaczynam lewitować. Nade
mną lewituje kołdra zachowująca odległość równą długości mojej nieuświadomionej
(przeze mnie) sierści.
Otoczony jestem. Jakaś poboczna
odnoga wiatru przedziera się do mnie prze zasieki sierści i szepcze słowa otuchy. Pieści marzenia
bardzo rozbuchane. A tymczasem kra wokół i ocean już nie zlizuje nadmiaru a bóg
od piorunów oślepiony słońcem schował się w cień, albo spać poszedł… Może się
znudził, bo to z tymi bogami nie wiadomo – dla nich wszystko na świecie jest
setną powtórką – tym Kevinem w domu, który świąteczne telewizory skaził wirusem
powtarzalności do obrzydzenia.
Wreszcie budzik. Dzwoni tę swoją
powtarzalność w dźwiękach, przy których szyby zaczynają wpadać w wibrację i
trzeba pięścią dźwięk pacnąć przez łeb, żeby nie rozstrzelał szkła na drobnicę. Kra, pod
wpływem mojej niefrasobliwości, zadrżała jak klacz po szczęśliwie ukończonej Wielkiej Pardubickiej i
rozpłynęła się błogością po pościeli zabierając ze mnie sole mineralne, jakbym
był Ciechocinkiem, czy Wielką Pieniawą z Polanicy. O Pieniawie Chopina wolę nie
wspominać, bo to już nawet na mój egocentryzm ciut za wysokie progi nawet,
jeśli lokalizacja wspomina wręcz oficjalnie o Dusznikach. Co dziwniejsze, kiedy
mijałem miejskiego przewodnika, to usłyszałem, że Chopinowi z jego przypadłością zdrowotną
źródło zaszkodziłoby raczej, niż pomogło – na szczęście on nie był zachłanny.
Wreszcie kołdra wypuszcza powietrze i
opada, a ja wręcz przeciwnie i przez chwilę się szamoczemy wzajemnie. W końcu
wygrywam. Padlinę rzucam na podłogę i patrzę jak skwierczy i dogorywa. Zdycha,
ostatnim tchnieniem wypuszczając resztki powietrza, a ja, jak barbarzyńca, jak
heros zwycięski, namaszczam ją majestatem, stawiam na niej nagą stopę Victorii… i tylko
nie ma nikogo, żeby mi selfie trzasnął i napisał artykuł, że mnie przyłapał
topless (w tym podłym języku raczej brzmiałoby to bardziej na kształt fullless), gdy słońce już wysoko – uprzedzam – ja również nie biorę
jeńców i potrafię skraść każde show (bezprzedmiotowe zjawisko, trudne do
ukradzenia nawet dla niejakiego Lupina. Ten show to jest zorganizowane, cyfrowe
widzenie, zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, chociaż oficjalnie każdy się wypiera i nikt nie
wie o co chodzi – zazwyczaj są to ekshibicjoniści poszukujący sławy – brakuje
im odwagi, żeby stanąć nago przed kamerą, więc poszukują niebytu w bycie –
przykładowo: szukają materiałów, które nie zasłaniają, ale są.
A ja przecież tak wstaję każdego dnia. I wiem,
że materiał szarmancko nazywa się atmosfera, lub natura, ale podpowiadać nikomu
nie będę – niech wszyscy dorastają w pokoju. Czasem przykrywam się aromatem
kawy, czasem wilgocią utkaną z mgieł. Spoza okien zerkają drony drobiazgowo ucharakteryzowane na wróble - tak przekonująco udają oryginały, że wręcz
idealnie. Nawet moja nieskończona podejrzliwość dorosła już do akceptacji
podejrzenia, że mogą być prawdziwe – kotka na parapecie biczuje ściany i
parska jawnie. Według niej są prawdziwe i nadają się na przekąskę, gdy zapowiada się
pracowity dzień.
Kry nie ma już dawno. Ona tylko
schłodziła procesor, pozwalając mu na ekscesy. A potem procesor zabłąkał się w kosmosie
możliwości i urodził myśli, których zdrowy organizm nie miałby ochoty urodzić,
bo nie po to został stworzony (to też jest nie do końca oczywiste i myśl wydaje
się być sztampą, wytrychem, który uzasadnia każda nieudolność i niedomaganie. Brak
tolerancji i zrozumienia, ograniczenia i to wszystko, co można powiedzieć
samemu sobie, kiedy nikt nie słyszy, bo wtedy wstyd ma amplitudę mniejszą niż zawał
serca).
Subskrybuj:
Posty (Atom)