sobota, 30 listopada 2019

Moja ?

Złapałem tolerancję za mankiet koszuli i pociągnąłem. 
Mocno i do siebie. Spruła się. Po prostu się spruła. Jakby z tandety jakiejś była zrobiona, z resztek, z materiału, który przeleżał w magazynie wilgotnym zbyt długo, a potem podłą nicią został schwytany.
I stoi teraz ta tolerancja naga i obdarta, a ja się jej przyglądam. Bezwstydnie? Nie – zawstydzony jestem mocno. Bo przecież rozebrałem ją. Nie do końca jeszcze, ale przecież. Rozebrałem i stoi jak jakiś obdartus, jak po wojnie, albo po burdzie w podrzędnej dyskotece. Nie moja przecież ona. Ta tolerancja. Stoi przede mną, patrzy okrągłymi oczyma i już ma zapytać mnie dlaczego, a na mojej twarzy zdumienie. Bo ona taka chuda… wygłodzona? A może na diecie pań z wybiegów modowych…? Ubrałbym – pomyślałem – ubrałbym litościwie, żeby nie świeciła we mnie swoją bladością, ale w co? W egoizm jakiś? We własne świata pojmowanie? Dumam i tylko łupież wytrącam spomiędzy włosów, a ona stoi z ustami szeroko rozwartymi i łyka powietrze, jak pierwszy dzisiaj posiłek.
Wyciągam rękę i szarpię. Znów szarpię. Za drugi mankiet – bo ja skażony jestem symetrią wszczepioną na lekcjach geometrii wykreślnej. Szarpię, nawet nie mocno, bo skoro jeden lekko zlazł, to i drugi też, a przecież krzywdy jej zrobić nie chcę, tylko jakąś harmonię próbuję wprowadzić, żeby mogła przynajmniej udawać, że tak miało być – w końcu dziewczęta chodzą w dżinsach podartych i są z tego dumne. I już trzymam w ręku rękaw drugi, i rzucam go w kubeł najbliższy, i patrzę, jakbym projektantem awangardowej odzieży był, a ona wciąż stoi - coraz więcej zdziwiona.
Krzywo się udarło. Krzywo bardzo, bo jedną pierś odsłoniłem niezamierzenie. Co teraz? Drzeć dalej? No przecież ją do naga wydrę… Skrupuły… Brak zdecydowania? Grzebię w pamięci – i tak odziane dziewczęta widziałem na miejskich deptakach. Może wystarczy? Łzy ma w oczach, czyli raczej się nie spodobała ta przebieranka.
Popatrzyłem krytycznym wzrokiem. Na nią i tę jej obdartą koszulę. Chyba za długa ona – ta koszulina, bez obu rękawów i obnażająca pierś. Okrążyłem dwa razy, popatrzyłem i poły obie po kolei w dłonie złapałem. Urwałem, żeby skrócić. Nie musi takich długich połów na sobie nosić… poł? Nieważne. Ważne, że nie musi. I nie będą się za nią ciągnęły i wiatr zamiast je rozwiewać, to będzie pieścił to ciało blade i chude. Chyba lepiej. Takie nowoczesne i młodzieżowe się zrobiło.
Pocieram dłonią po brodzie i szeleszczę twardym zarostem, a ona stoi i gapi się bezmyślnie na mnie. Ułożyłem na ramionach te resztki materii, przydałby się jakiś dodatek może, ale nie mam. A ona stoi milcząc. Patrzy na mnie. Patrzy i ślinę łyka, jakby odwagę zbierała w sobie, a oczy ma kwadratowe. Patrzy niemo, ale w końcu przechyla głowę, pochyla się nade mną i usta otwiera:
- I co? Teraz jestem twoja?

piątek, 29 listopada 2019

Wyśniona rzeźba

Graweruję twój obraz. Nocą, kiedy nikt nie widzi wycinam z ciemności kształt i formuję go dłońmi. Najlepiej jak potrafię, najdokładniej, jak pamiętam. Wolno mi idzie. Co chwilę zatrzymuję się w zadumach, wspomnieniach i twoich opowieściach, o które prosiłem długo. Powoli pośród ciemności wstajesz z niebytu i wstrzymuję oddech, czekając, aż otworzysz oczy i zaczniesz szeptać słowa jakbyśmy właśnie kończyli rozmowę. 

Zerkam za okna, a tam światła zgaszone i tylko firany falują w rytm śpiących oddechów, albo żaluzje zimne od pustki. To dobrze. Nie chciałem zawstydzać, a lepię cię taką, jaką lubię najbardziej - nagą. Powietrze poddaje się, choć odrobinę się kryguje, kiedy proszę je, by było bardziej sprężyste i układało się w łuki i fale. Dłonie mam ciepłe, żebyś nie marzła niepotrzebnie. Pod moim dotykiem rodzi się oddech niespokojny, żywy, pełny niewypowiedzianych wciąż emocji. Wodzę dłońmi po skórze, która zaczyna szukać moich rąk. 

Przez zamknięte okno widzę jak budzą się dwie gwiazdy i patrzą na mnie - szaleńczo intensywnie. Poznają mnie i to sprawia, że oddech rwie się jeszcze bardziej. To już nie jest ciągły proces, tylko strzępy drobne pożerane łapczywie, gdy tylko mija skurcz mięśni. Wargi zgryzione rumienią się głęboką, prawie czarną czerwienią. Boję się ruszyć, żeby widzenie nie znikło, nie rozmyło się w mroku nocy. Karmię się twoim wzrokiem i próbuję dotrzeć do jego dna. Równie dobrze mógłbym szukać dna w czarnych dziurach. Jestem bez szans, a zachwyt we mnie odbiera mi oddech. Pijany bezdechem patrzę i szukam. Nie przeszkadza mi beznadziejność przedsięwzięcia.

Zmęczona kładziesz głowę na mojej piersi, jakbyś chciała nauczyć się rytmu mojego serca, które szamoce się i usiłuje wyrwać, by przytulić się do twojego policzka i sprawdzić, które z nich jest bardziej ukrwione. Twoje ciało tańczy taniec, na który nie masz wpływu. Fale płyną i cofają się echami, gejzery buchają znienacka lub krzepną gęsią skórką. Oddech siada szronem i rozlewa się plamami wilgotnego ciepła. 

Szukam dłońmi twojej twarzy, by raz jeszcze przypomnieć sobie meszek nad wargą, czy delikatność skóry za uchem. Zamknięte powieki trzepoczą jak dwa kolibry spragnione nektaru. Gwiazdy twojego wzroku potrafią stopić metal, albo osuszyć jeziora. Co z tego, że otwarte, skoro widzą tylko co niewidzialne. Albo są tak daleko, że mnie nie zauważają, bo nie mogą. Posuwam dłoń szlakiem wyznaczonym przez kręgi szyjne i spadam na plecy. Nakreślam szaleństwo w oczach. Wystarczyło tylko drgnąć, by przypomniały sobie wszystko, czego doświadczyły i pragnęły wrócić. Tam, gdzie z ciemności uformowałem nagą duszę. 

Księżyc bujał się w fotelu na biegunach i uśmiechał półgębkiem. Otworzyłem okno i zerknąłem z jawnym pytaniem, a on odkłonił się, że owszem - dostarczy, choć listonoszem raczej nie bywa. Przytuliłem tę duszę nim wypuściłem z dłoni. Niech frunie. Księżyc ją zaprowadzi. Do ciebie. Zamknąłem okno i oczy, a przecież widziałem jak frunie w twoje sny i wślizguje się pod kołdrę, by przytulić się do ciebie, objąć, a potem dzielić się uniesieniem i byś krzykiem niepowstrzymanym rozśpiewała noc.

środa, 27 listopada 2019

Stopem do raju

Przebudzenie w środku lasu było wręcz urocze. Ptaki śpiewały pieśni pochwalne, niebo skrzyło się niezmąconym błękitem, a słońce już zdążyło wydobyć aromat leśnych ostępów. Leżałem NA namiocie, przykryty tropikiem. Obok mnie, jeszcze śpiący, drugi błędny rycerz. Kolejny rok spędzaliśmy razem wakacje, mierząc czas zawartością portfela. Nocleg, taki jak ten, oprócz walorów estetycznych, posiadał także wymiar ekonomiczny – pozwalał przedłużyć szwendaczkę po Polsce. Często korzystaliśmy z darmowych noclegów. Wczoraj, zmęczeni spacerem i krótką podróżą na blasze wywrotki nie mieliśmy sił rozbijać namiotu. Rozłożyliśmy go tylko na ziemi, wczołgaliśmy się w śpiwory i przykryliśmy nieprzemakalną płachtą tropika. Jak bardzo udany był to pomysł. Taki sufit na początek dnia.

Szybkie, rutynowe pakowanie obozowiska i poszukiwanie asfaltu. Tak – asfaltu – śmierdzącej smołą wstęgi, która miała nas zaprowadzić na pustynne nadmorskie plaże. Ktoś z litości podrzucił nas do miasta żukiem wyładowanym do pełna kostiumami teatralnymi. Siedziałem skulony pomiędzy kreacjami na bal przebierańców nie widząc dokąd zmierzam. W mieście standardowe zakupy – po trapersku – na zapas. Bochenek chleba na czarną godzinę i dżem. Jako wytrawni autostopowicze wzięliśmy oczywiście najtańszy, zgodnie z zasadą, że wszystkie dżemy są takie same – są słodkie.

Wylotówka na Gdańsk. Witaliśmy kolejne ekipy amatorów tanich podróży, pozdrawiając ich ręką i klnąc w duchu. Etyka nakazywała stanąć na końcu kolejki. To kosztowało nas jakieś dwa kilometry spaceru i dziewiętnaście pozdrowień. Przybyliśmy tu za późno. Mimo to, jeszcze po nas zjawiali się następni. Machanie książeczką wydawało się absurdalne. Wbiłem w pobocze długi kij, zamocowałem na jego końcu książeczkę autostopowicza i zjednoczyłem się z rowem. Partner wymościł podgłówki z plecaków i otworzył „granaty” – piwo w puszce. Kontemplowaliśmy nieboskłon leniwie pociągając chłodny na szczęście browar popychając stopami patyk, na dźwięk silnika. Kij kołysał książeczką wywołując śmiech mijających nas zmotoryzowanych egoistów.

Jakkolwiek wolno płynął czas i tak nadeszło dojrzałe popołudnie. Zwróciłem uwagę na szczególną ciszę. Ptaki zamilkły, owady gdzieś zniknęły. Wiatr przypomniał sobie, ile jeszcze ma świata przed sobą. Już mieliśmy się poddać w jakiejś przytulnej knajpce, gdy obok kija zacumowały dwa motory. Spod kasków wypłynęły kasztany, skrzydło kruka i serdeczny śmiech z „machadełka”.
- Na każdego przyjdzie pora- kolega mruknął podsłyszane na trasie motto – ale od razu do raju???
Aby nie kusić losu szybko poderwaliśmy się. Anioły sprawnie nas przytroczyły do motorów
- Gdańsk panowie!

Brak jakichkolwiek uchwytów, poręczy, kabłąków. Siedziałem za Kasztanowłosą Anielicą. Ruszyła ostro. Aby nie spaść instynktownie objąłem ją wpół. ....O!! Bogowie!!!...Żeby ten Gdańsk był gdzieś za Władywostokiem!!! Jazda sama w sobie sprawia frajdę – wiatr grający w uszach, taśmociągi krajobrazu przesuwające się tuż przed nosem. Dogoniliśmy jakąś niezorientowaną chmurę wylewającą gęste łzy na zakurzony asfalt. Nim ją minęliśmy byłem kompletnie mokry. Ciekawe, jak czuł się Anioł...Pod moimi dłońmi parowało jej ciało...
- Koniec podróży.

To niesprawiedliwe – pomyślałem – już Gdańsk? Dlaczego był tak blisko? Z niechęcią odpinałem bagaż z motoru. Smutny uśmiech podziękowania. Zerknąłem na kompana. Miał ten sam wyraz twarzy – dziecko, któremu zabrano dla jego dobra ulubioną zabawkę...Znowu czuliśmy to samo. Wspólnota uczuć, porozumienie wewnętrzne. Pierwszy krok stanowił mękę. Drugiego nie było...Poczułem na ramieniu dłoń Anioła. Odwróciłem się...
- Zostaniecie...?

poniedziałek, 25 listopada 2019

Lombard

Miejsce było dość niesamowite, chociaż cieszyło się popularnością i sporo osób odwiedzało przybytek, nie zdradzając nikomu czy przyszli kupować, czy sprzedawać. Szef lombardu przyglądał się wszystkim raczej dobrodusznie. On wiedział. Potrafił rozpoznać kolekcjonera, konesera bardzo wyrafinowanych obrazów od laika, który trafił tu przypadkiem - jak ja. 

Patrzyłem z szeroko otwartymi oczyma, a ludzie przebierali i szukali czegoś dla siebie, trochę podobnie do starszych pań mających sporo czasu i niewiele pieniędzy, więc w second handach przegrzebują stosy polując na to, czego im brakowało. Byli tu ludzi rozmaici - zamożni, udający znudzenie i biorący w rękę pozornie przypadkowe sztuki, żeby nikt nie rozpoznał, że zmierzają ku temu, na co im życiu odwagi brakło. Byli biedni, którzy raczej sprawdzali ceny i porównywali jakość towaru z tym, co sami mogli zaoferować.

Właściciel zauważył chyba, że czuję się zagubiony, bo podszedł i ujął mnie pod łokieć. Oprowadzał bez pośpiechu, dyskretnie pokazując towar. O każdej sztuce potrafił coś powiedzieć. Dużo, jak sam przyznawał, było sieczki. Pospolitości niezbyt wyrafinowanej i wulgarnie atrakcyjnej dla niezbyt lotnych umysłów. Ale pośród tej masy zdarzały się sztuki dla znawców. Dla smakoszy. Staruszek wyglądał jak kustosz w zakurzonym muzeum, względnie archiwista tkwiący głęboko w podziemiach, gdzie woń starego papieru rozkładała się pod nieostrożnym krokiem.

Stanęliśmy przed egzemplarzem, jakim chciał się chyba pochwalić, bo milczał patrząc i z wyraźną lubością przyglądał się, jakby to, co mi pokazywał miało być klejnotami koronnymi. Pokiwałem głową w zamyśleniu. Miałem nadzieję, że moja ignorancja wymyka się zauważeniu i mogę już bez wsparcia zwiedzać ten wiecznie otwarty lombard. Staruszek zajrzał mi jednak w oczy i pokiwał głową przecząco. Jeszcze nie pora na samodzielne spacery pośród tego przepychu typowego dla tysiąca i jeden drobiazgów. Zdjął coś ze statywu i zaprosił mnie na zaplecze. Trudno było odmówić widząc taka życzliwość i zaangażowanie. Poszedłem. 

Posadził mnie w wygodnym, choć mocno wysłużonym fotelu i patrzył na mnie czekając, aż się rozluźnię. Gdy uznał, że to już rozłożył to, co zabrał z głównej sali. Popatrzył krytycznie na mnie i na towar, a następnie założył go na mnie. Miał niezłe oko - pasowało jak ulał. Staruszek poprosił cicho, żebym zamknął oczy i opowiedział co się zmieniło. Zrobiłem to, choć wydawało mi się dość ekstrawaganckie takie działanie. Przed zamkniętymi powiekami wędrowało wspomnienie. Dziwne, ale chciało być moim. Wciskało się między inne i starało z tamtymi zaprzyjaźnić. Po chwili i ja poczułem się jego prawowitym właścicielem.
- Możesz je kupić - szepnął staruszek. - Albo zmienić na inne za dopłatą. Chcesz?

sobota, 23 listopada 2019

Narodziny światła

Noc była taka ciemna, jak potrafi wtedy, gdy chmury nie przesłaniają mroku kosmosu, a księżyc odwróci się do ziemi plecami. Zamyślony szedłem w stronę domu, patrząc pod nogi, chociaż drogę znałem na pamięć. Nie chciałem zapalać latarki. Ciemność zdawała się być ciepłą i przyjazną, więc chłonąłem ją w milczeniu. Na niewielkim wzniesieniu coś majaczyło blado stanowiąc plamę pośrodku niczego. Plama żyła i ruszała się. Zanim wyobraźnia zdołała mnie wystraszyć usłyszałem jak klaszcze w dłonie i ogłasza nocy radość.

Na niebie zapłonęły pierwsze, nieliczne gwiazdy. Dziecięcy śmiech nie pozwolił mi odejść. Musiałem sprawdzić co robi na odludziu w środku nocy zamiast spać wtulone w pluszowego misia, czy inną przytulankę. Szedłem pod górę, po trawie kryjącej ewentualne nierówności i musiałem uważać. Wciąż nie zapalałem światła, żeby nie spłoszyć dziecka. Mogłoby uciekając zrobić sobie krzywdę. Szedłem po ciemku wpatrzony w jasną plamę koszuli nocnej, która to kucała, to prostowała się, by śmiechem swoim zarazić noc takim ciepłem, od jakiego serce miękło. 

Byłem już całkiem blisko, wystarczająco, żeby zobaczyć jasnowłosą dziewczynkę, która coś śpiewa i szepcze do złożonych dłoni, a potem otwiera je i wypuszcza w nocne niebo małego, srebrnego ptaka, który bezszelestnie frunie najwyżej, jak się tylko da i mości sobie gniazdo na niebie świecąc gwiezdnym srebrem i mrugając do dziewczynki w trzepocie niewidocznych z tej odległości skrzydeł.

Stanąłem zachwycony widokiem, a dziewczynka kucnęła i podniosła spomiędzy traw kolejnego srebrnego lotnika. Porozmawiała z nim wesoło aż odfrunął szlakiem poprzednika. Przeczekałem całe stado nieznanych ptasząt, przeczekałem klaskanie dziecka, gdy wszystkie odfrunęły i ubarwiły niebo. Milczałem, bo nic mądrego nie umiałem powiedzieć. Na moich oczach dziecko rozpinało po niebie gwiazdozbiory i samotne gwiazdy tańcząc i śpiewając im szczęście na drogę. 

Usiadła. Siedziała w trawie i wciąż nucąc  położyła sobie na kolanach blok rysunkowy, a potem z wielkim zapałem coś malowała niewielkim pędzelkiem. Podszedłem cicho gnany niepowstrzymaną ciekawością. Dziewczynka zerknęła na mnie i przyłożyła paluszek do ust. Kiwnąłem głową, że rozumiem i będę cichuteńko. Jej główka wciąż tańczyła, a drobną rączką malowała na białej kartce ptaszki srebrną farbą ze słoiczka stojącego tuż obok w trawie. 

Ptaki zdawały się żyć i czekały tylko, żeby je ktoś pogłaskał i nakarmił. Kiedy kartka była ich już pełna dziewczynka podniosła jednego chowając go w dłoniach i puściła w niebo wciąż śpiewając. Poleciał. Jak poprzednie. Następny już się niecierpliwił, wzięła go ostrożnie i podała mi. Wzruszyłem się. Wziąłem go czując jak trzepocze w dłoniach i puściłem, by poleciał, a dziewczynka klaskała w dłonie. Wypuściliśmy wszystkie. A potem dziewczynka przytuliła się do mnie radosna.
Wracaliśmy pod niebem rozgwieżdżonym.

czwartek, 21 listopada 2019

Błąd

A ja nawet nie wiem, jak ma na imię mój bóg… I jak mam mu wierzyć, jak ufać mu mogę, skoro on nienazwany jest wcale. I męczę się w myślach, „hej! Ty!” wołając, bo nie wiem, jak się nazywa ów bóg… a może bogini? Nie wiem tego absolutnie, choć nie raz prosiłem i wstydzę się tykać majestat, nawet po nocy niepokornie grzesznej. Widzę, że stara się jak potrafi i swą opieka otacza, bym się nie stoczył, nie upadł, żebym wiary nie stracił i miał z kim rozmawiać, gdy smutno i zimno, kiedy samotność ostrym cierniem ubrania się czepia i spać nie daje goniąc myśli i połykając słowa. Lecz jak wierzyć mam, kiedy nie znam go wcale, bo zbyt wielkim jest chyba, albo krzyku mojego nie słyszy. 

Czytałem, szukałem w książkach imienia, lecz one żadnej mi odpowiedzi dać nie chcą – pewnie nie mają rozwiązań dla mnie gotowych, albo się wstydzą przed maluczkim odsłonić. Indiańskich bogów poznawać mogłem, lub z Czarnej Afryki. Azjatyckich i europejskich. Tych zapomnianych i całkiem młodych. Z mitologii rozmaitych i doniesień prasowych. Odgrzebanych mozołem archeologów, lub przy kieliszku mi przedstawionych. Nie on tam był. Nie mój. To byli bogowie innych ludzi i czasów różnych od mego. Nigdzie mój mi się nie objawił, a mógłby. Jak stary dobry znajomy przyjść do mnie na wieczór piątkowy z rybą w gazetę zawiniętą i flaszka malutką, żebyśmy usiedli przy stole, czy ogniu – na plotki, jak przyjaciele, którym życie różne role przydzieliło lecz w jednym spektaklu. Może by podpowiedział, poprawił i zbeształ, ale oswoiłbym się z absolutem i bruderszaft wypił na zdrowie.

Nie wiem kim jest i jakim byłby człowiekiem, gdyby mu zejść do mnie przyszło, lecz szukam. Patrzę i zaglądam w zaułki, bo może wcale tak wielki nie jest i zamiast z burzą przyjdzie do mnie szeptem z krawędzi chodnika. Przyjdzie do mnie nocą przez las, albo w górach na pieńku usiądzie i kromkę chleba ze mną przełamie i łyk wody ustami ze strumienia pociągnie. Kto wie? Nie znam mojego boga wcale. Wiem tylko, że jest i czasem mi się przygląda. Może z przekąsem patrzy, jak szarpię i dociekam, jak zrozumieć próbuję nieudanie, jak klnę wniebogłosy i włosy drę z głowy, gdy dramat i beznadzieja. Może wiatrem do mnie zagląda, lub słońca promieniem, może ciszą uszy drażniącą? Rozdrapać skórę próbowałem, żeby go w sobie znaleźć, żeby się w końcu objawił, lecz nadaremnie. Nie pytam obcych. I swoich nie pytam, bo skąd mieliby wiedzieć, w imię czego oni mojego znać mają boga? Nie pytam. Nie chwalę się też nikomu, żebym pyszałkiem nie został, we własnej dumie zatopionym. Lecz jest. Wiem, że gdzieś, gdzie jeszcze zajrzeć się nie udało siedzi sobie ta moja sierotka, bezimienna istota i patrzy czasem na mnie w zębach dłubiąc po kolacji, albo drapiąc się pod pachą lekko zatroskany moją nieudolnością.

Lecz skoro pytasz, to powiem cicho, żeby nie spłoszyć – jest tam gdzieś mój bóg dla mnie istniejący. Nie taki grzmiący, nie taki rozliczający za każdy oddech bez niego zrobiony. Nie ten prześmiewca, krwiopijca, lecz nieskończona wyrozumiałość w nim mieszka. Rozum tak wielki, że małe żywoty niczym go nie zadziwią, poza jednym może – że żyć potrafią, chociaż nie wiedzą i nie potrafią nic prawie. Jak niemowlę pod jego jestem opieką. I czuję czasem, że dłoń mi na oczy położy łagodnie i spać mnie położy, choćby na lasu skraju, żebym się dłużej nie szarpał, żebym umysł uwolnił od biedy wszelakiej, żebym ziemi oddał, co jej się należy. W sumienie mi zagląda co rusz, lecz nie chichocze, nie grymasi. Pokaże i wstyd na policzkach mi namaluje, lecz nie grzmi z bezkresu rozumu, nie trąbi mojej głupoty. Nie skazuje na wieczność. Ani na piekło, ani na niebo, ani na niebyt. Bo wie. Doskonale wie, że każde z tych rozwiązań i piekłem, i niebem, i nicością być mogą, bo niczym się one nie różnią, kiedy się nie wie. Kiedy rozumu brak. A ja? Jak każdy nierozumny potykam się o własne pytania i więcej ich wciąż niż odpowiedzi, bo odpowiedzi nie mam w sobie ni jednej. Cóż to za odpowiedź: „może”, „chyba”? Już milczeć lepiej. Lub pytać.

Wierzę pomimo. W tego mojego dość enigmatycznego i bezimiennego boga. Że jest i parasol trzyma nad moją głową i ignorancją moją. Jest gdzieś tam, skąd może mieć mnie na oku, skąd przybyć może na moment znaczący, skąd sfrunąć na ramię mi może i odwieść od utopii i fanatyzmu. Jest gdzieś tam. On. Ona. Może ich więcej nawet? I kiedy nie wiem, gdy krok zrobić przyjdzie i nie wiem, bo zwykle nie wiem, to oczy zamykam i patrzę w głąb siebie. Krzyczę do wnętrza, bo przecież on mój. Nie w chmurach go szukać należy lecz we mnie. Nie klękam, bo po co? Nie biję czołem w podłogę, bo komu? I nie mamroczę bez sensu bębenki kręcąc, czy różańcowe paciorki przelewając w dłoniach, bo tam go nie ma… Nie potrzebuję modlitwy w paciorkach zapisanej, ani znaczenia modlitwie kolanem nie przysparzam. Bo skoro mój i we mnie mieszka, to po co mam go w kurz podłóg wraz ze mną pokładać? Niech ze mną gada stojąc na szczycie. Niech się w fotelu zanurzy. Niech we mnie wniknie i da odpowiedź. Choć jedną niech da. Która pomoże. Ułatwi i dylematy rozwiąże. Może już dał, tylko nie uwierzyłem? Może powiedział, a ja zrozumieć go nie zdołałem i mimo ucha puściłem? Może on wciąż się powtarza do mnie głuchego? Krzyczę mu przecież, że obcych języków mi brak – niech mówi moim, bo przecież on mój i dla mnie i ze mną żyć mu przyszło na jego być może podobieństwo. A może nie? Może wcale tak nie jest, tylko mi się wydaje? Może te rozważania, te myśli zbyt szybkie i zbyt pobieżne na manowce wiodą wyłącznie? I ja złą drogą idę, albo kierunek mam zły? Może już czas zawrócić, by zdążyć dobiec tam skąd przyszedłem? Pomyliłem się tak? Aż tak? Całe życie pod prąd? Znaczy – uciekałem???

Okropieństwo. I co z tego? Skoro nadal wierzę. Pokaż się wreszcie i usiądź jak człowiek na jedną choć chwilkę. Pogaworzymy sobie. Uśmiechnij się, niech dzień jasnym będzie, kiedy przyjdziesz. Przyjdziesz, czy znów mi się zdaje?

środa, 20 listopada 2019

Niepoczęcie

Gruszka mi się zamarzyła. Nie gruszkowy sad owocu pełen, nie skrzynka cała przepocona aromatem tymczasowych lokatorów, ale jedna, z czułością mi nieobcą obrana i w cząstkach wprost do ust podana ręką miękką i ciepłą. Leżałem oczu nie otwierając i modląc się o taką dłoń, która poda mi drobny kawałek owocu do ust, że namaluje mi smak na wargach i poda cząsteczkę niewielką i podzieli się ze mną szczęściem niezmierzonym, kiedy owoc rozpływać się będzie na podniebieniu, a mój uśmiech dotrze do Kasjopei, albo do mgławicy Oriona. Wszystkie zmysły zachwycone były tym widzeniem moim i rozmarzone tak bardzo, że nie poruszyłem ani kolanem nawet, żeby widzenia nie spłoszyć. Leżałem a wokół mnie drżał wszechświat chcąc moją fanaberię chwilową spełnić, a ja cierpliwie czekałem. Usta tylko rozchyliłem, żeby nie uronić ni kropelki tego soku, który w palcach podsuniętych mógłby kroplą spłynąć, lecz poza tym bezruch. Uśmiech rósł mi niczym nieskończoność, poza granice cielesne, aż uderzony piorunem myśli zesztywniałem. „Może jestem w ciąży?!” Odrzuciłem kołdrę łaszącą się do mnie przez noc całą, wygrzaną moim ciałem i dłonie na brzuch obie na raz kładę tym gestem, który ciężarne nawet nieświadomie czynią głaszcząc i pieszcząc przyszłe życie. Położyłem. Cóż z tego? Płeć nie ta, więc o poczęciu zapomnieć mogę. A widzenie precz sobie poszło i nawet cieniem smaku nie zostało we mnie. I teraz, już obudzony, zesztywniały wstałem i żadnym owocem się cieszyć nie umiem. A tamten – zakazany, rozpłynął się w bezkresie tej mojej niemocy. Okrutne to. Niepojęte. Choć ja przecież za gruszkami nie przepadam wcale.

niedziela, 17 listopada 2019

Kobieta

Kiedy miałem piętnaście lat – podeszłaś do mnie. Miał być żart, wakacyjną nudę zabijający, a trwał dziesięć lat. W niebieskich zanurzony oczach pewien byłem, że na świecie istnieje tylko jedna kobieta i nic poza nią nie ma. W cieple dłoni, w śmiechu i zabawie spędziłem czas bez świadomości. I nie żałuję, chociaż do śmiechu nie było, kiedy się skończył, a i w trakcie gdzieś odezwało się parę razy coś, co zaczęło zadawać mi pytania bardzo nieprzyjemne. Tak, bo kiedy kobieta umawia się ze mną pod USC… z dokumentami… to raczej nie powinna później przysyłać przez koleżankę zdjęć ślubnych z brzuszkiem w towarzystwie nieznanego mi pana młodego.
Jednak miałem kiedyś piętnaście lat i wciąż myślę, że jeszcze potrafię. Mieć. I znaleźć oczy niebieskie jak wtedy i odkryć w nich świat cały. Pojawiłaś się znowu. Wreszcie, bo przecież czas niestety nie stanął w miejscu. Pojawiłaś się pokaleczona życiem tak, że aż wilgotnieją oczy, kiedy się słucha. Bardzo pokaleczona, ze stalą w oczach, z zaciśniętymi wargami i żelaznymi zasadami. Z myślą, że samodzielność jest obowiązkowa i przyszyta do ciebie grubymi nićmi. Przyszłaś do mnie z całą gamą strachów i obaw. Z lękami i podejrzliwością. Chowałaś się przede mną w śmiechu nieszczerym, pod grzywką, twarz obracając poza zasięg mojego wzroku. Sam już nie wiem co kazało mi chwycić cię za rękę, żebyś przestała. I nie wiem również skąd odwagę znalazłem, żeby poprosić o zdjęcie drugiej dłoni z ust, żebym widział. Jak bardzo cieszyło mnie, kiedy widziałem, jak twoja dłoń uspokaja się w mojej. Jak rośnie zmieszanie i zawstydzenie, które już nie lękiem było. Taki drobny, niewiele znaczący drobiazg, który jednak pozwolił przez jedną krótką chwilę zobaczyć twoje prawdziwe oczy. To ty. Poznaję. Znowu masz lat piętnaście tylko na wierzchu masz mgłę rozłąki. I doświadczeniem przykrym zgaszone. A ja tak bardzo chcę uwierzyć, że potrafię je odkurzyć. Przywrócić im blask, który wtedy był w nich częstym gościem. Jak ślepiec sunę po twarzy palcami i szukam, gdzie jest ów zamek, który trzyma zasłony, gdzie klucz do środka, żeby wymieść do czysta tę mgłę. Jakim oddechem wydmuchnąć ją stamtąd, żeby już nie wróciła. Szukam wciąż. A kiedy patrzę, że znowu… Są tam – widzę je z każdym spotkaniem. Jak w końcu pozwalasz im cieszyć się chwilą. Są tam.
Spotkałem kiedyś kobietę, której ofiarowałem wszystko, czym byłem. Nie mogłem więcej, bo tylko byłem. Aż byłem. Bez skargi i bez pretensji. Bez chęci modelowania nie swojego przecież życiorysu. I wystarczyła mi twoja obecność taka, jaką ona była – prawdziwa i naturalna. Teraz wróciła do mnie. Pokancerowana przeszłością. I rękami ukrywała strach. Aż chwyciłem tę rękę, żeby pomieszkała w mojej dłoni. I stałaś się naturalna. Znowu. Na chwilę, na krótki spacer ze mną pod rękę, na kilka słów przeczytanych pośród obcych ścian, w samotności twoich nocy jestem wciąż tylko marzeniem, ale jestem tam. Gościem jestem, ale mile widzianym. Zdejmuję wciąż z ciebie lęki, podaję siebie, żebyś widziała mnie takim, jakim jestem – i tez mam piętnaście lat, chciejstwa pełno w sobie i niepewności wszelakiej. Podaję ci siebie, byś była. Przekonaj się, że można żyć bez strachu. Że można żyć pragnieniem, że nie zawsze trzeba wszystko zrobić samotnie.
Spotkałem kobietę, która ma lat piętnaście i wciąż w to uwierzyć nie chce. Zasłania się. Broni przed tym usilnie. Co jeszcze mam zrobić, żeby uwierzyła? Jak ją o to poprosić? Czym skusić mam wreszcie… Kiedy jej mówię, jak piękną jest dla mnie, jak zmienia się i rozkwita – śmieje się ze mnie i uwierzyć nie potrafi. Zaglądam jej wtedy w oczy najgłębiej jak tylko potrafię i widzę, że jednak. Że jest tam na dnie gdzieś iskra, że przyjdzie czas, gdy się obudzi. Wiara. I Oczy.
Spotkałem kobietę, którą zdążyłem napisać z rozpaczy. Bo nie było jej zbyt długo. I ma piętnaście lat wciąż, choć jeszcze w to uwierzyć nie może. Ale uwierzy w końcu. Poczekam, bo przecież niemal bez wiary czekałem tak długo, a teraz każdy dzień niesie coś, czego w poprzednim nie było. Każda rozmowa rozpala wzrok odrobinę dłużej, a ciało zaczyna żyć nastoletnim uczuciem.
Nic nie wiem. Nie potrafię obiecać, ani wymyślić. Nic. Potrafię ofiarować to samo, co wtedy – słów trochę i czasu. Uwagi i cierpliwości. Nie mam nic więcej, czym mogę się podzielić, by trwało. Żeby rosło. Żeby było. Wtedy… wystarczyło… i w słowach wymyślonych też.
A jeśli to żart kolejny? Od losu kuksaniec i płonna nadzieja? Schną usta i w głowie tornado. Nie – proszę. Nie chce się bać kalendarza, czy fotografii cicho na stół położonej…

piątek, 15 listopada 2019

Styczne równoległe

W zamyśleniu skrobałem rzeczywistość, aż puściła na jakimś słabszym szwie. Nieoczekiwanie dla mnie pojawiła się nić łącząca dwa fragmenty -  było za co pociągnąć. Rozpleść to, co do tej pory przylegało ściśle i nie dawało nadziei na więcej. Nie pamiętam już o czym myślałem skrobiąc pazurem zupełnie niepozorny fragment całości, gdy puścił. Palec chciwie wślizgiwał się w szczelinę i drążył nie dając oczom szansy, by się przyjrzeć czemuś tak zdumiewającemu. 

Siebie nie mogłem być pewien, skoro własny palec nie chciał mnie słuchać i pchał się na drugą stronę. Przecież go nie odgryzę, bo mimo wszystko jest mój. Do pierwszego dołączyły kolejne usiłując powiększyć otwór, albo wypruć nić łączącą  dwie sąsiadujące płachty... ? Nicią łączy się materiały , więc uznałem, że to wielkie prześcieradło zszyte tak dokładnie, że tylko przypadek sprawił, że udało się znaleźć granicę. Jeżeli w ogóle jakaś granica być mogła. Przecież po mojej stronie rzeczywistość zdawała się być ciągła i kompletna, chociaż może uboga i ograniczona. 
Potrafiłem sobie wyobrazić inne, bogatsze i bardziej majestatyczne światy, jednak żyjąc w obecnym nie czułem się obcy. Żyłka poszukiwacza skomlała czasami o jakąś większą ekstrawagancję, kolory i niespodzianki, lecz rozsądek tonował te niedoprecyzowane mrzonki wykazując zalety status quo.

Dumałem i chyba straciłem odrobinę kontakt z prującą się rzeczywistością pochłonięty dywagacjami, a palce tymczasem zdołały powiększyć dziurę do wielkości, przy której można było już myśleć o wzrokowej inwazji na drugą stronę. Uśmiechałem się z jakąś dziwną satysfakcją, jak chłystek, który wie, że w płocie okalającym wiśniowy sad dwie sąsiadujące sztachety można rozchylić i przekraść się na drugą stronę, by poczuć w ustach sok dojrzałych i ciepłych od słońca owoców.

Po mojej stronie rzeczywistość lekko się zmarszczyła, gdzieniegdzie naciągnęła, a w jeszcze innych miejscach uwypukliła. Patrzyłem na nią pozwalając palcom na ciąg dalszy i miałem wrażenie, że rzeczywistość staje się krzywym zwierciadłem deformującym dość zabawnie wszystko, czemu można było się przyjrzeć. Pewnie zawiniła ta dziura, która przestała być domysłem i miała wielkość pozwalającą  wedrzeć się do środka (?) dwóm palcom.

Zaintrygowany byłem niesamowicie. Mogłem wyjrzeć poza rzeczywistość, czyli chyba na zewnątrz. A może do środka jednak? Gdzieś. Mogłem. Wnętrze dłoni łaskotał koniuszek pękniętej nici. Nie miałem sił dłużej opierać się ciekawości. Wyszarpnąłem z dziury palce i przytknąłem do niej oko, mrużąc to drugie, żeby mieć większą ostrość widzenia i skupienie. Jakbym przez lunetę lub monokl patrzył. Przełknąłem z emocji ślinę. Z drugiej strony...
Z drugiej strony patrzyło na mnie oko. Ciekawskie jak moje.

środa, 13 listopada 2019

Śmierć słonecznika

Zakotwiczony w balustradzie mostu przypominał znak zapytania. Dlaczego zatrzymałem na nim wzrok o chwilę zbyt długo, by nie przekroczyć granicy obojętności? Gdzieś z zakamarków pamięci odgrzebałem obraz łączący się z widzianym tak dokładnie, jakby stanowił ciąg dalszy tej samej historii. Być może była to tylko iluzja stworzona w mojej skażonej logiką czasu głowie, szukająca rozpaczliwie początków zdarzeń, kadrów poprzedzających, protoplastów, czy źródeł. A może skrępowany chronologią szukam racjonalnej przesłanki, uzasadnienia faktu, ze skutkiem podobnym do prób odpowiedzi na pytania egzystencjalne. Kiedy jednak dojrzewające spostrzeżenie ugruntowało się we mnie i ukorzeniło przyjąłem je, jak przyjmuje się aksjomaty matematyczne.
Fantasmagoryczne preludium miało początki w opłotkach Miasta, gdy spora grupa odświętnych ludzi fetowała mniej, lub bardziej udawaną radością legalizację związku dwojga młodych ludzi. Przy bogato zastawionych stołach mężczyźni pracowali na ciężkiego kaca, a kobiety rejestrowały pojawiające się zmarszczki, kilogramy i kreacje. Dzieci pozostawione samym sobie grasowały pomiędzy łakociami i muzyką, albo też płakały głaskane ponad miarę po blond czuprynkach. W porze śpiewów chóralnych, kiedy krawaty przeniosły się z kołnierzyków w kieszenie porzuconych marynarek, a kobiety dyskretnie zmieniały pod stolikami obuwie na mniej eleganckie, jednak o wiele wygodniejsze odszedłem od zgiełku pogrążając się w ciemnościach ogródków działkowych.
W jednej z alejek zespolony z tandetną siatką ogrodową, niczym ukrzyżowany nietoperz zawisł Znak Zapytania. Klął na pociągi donikąd, szukał prywatnej gwiazdy na firmamencie i rozmawiał ze słonecznikiem. Ten łagodnie kiwał swoją wielką, brodatą głową w lekkich powiewach ciepłych prądów udając, że rozumie i współczuje. W chwilach, gdy światło z dźwiękiem schodziły do podziemi Znak Zapytania uzewnętrzniał wątpliwości z samego dna wątroby wzmacniane dodatkowo niecenzuralnymi wykrzyknikami. Mniej więcej trzy pociągi później kolejne hałaśliwe pudło podróżne zbliżające się ciągiem prostokątnych świateł potraktowane zostało emocjonalną próżnią, głęboką, gęstą, roztrącającą pozbawione owoców krzaki porzeczek. Drgnąłem w obawie, czy to narkotyczne zapomnienie nie wykiełkuje myślą o zbliżeniu, w podobnym do godów modliszek akcie, w którym brakuje czasu na radość spełnienia. Jednak nie – stałem się świadkiem dialogu z Wszechobecną Ideą, a Znak Zapytania każdą cząstką świadomości chłonął odpowiedź. Trudno się dziwić ograniczonej skorupie, że zrozumienie miało przyjść później, pomimo prostoty rozwiązania. Jeśli jednak rozmawia się z Ideą, to czy jako matryca istnienia, czy jako łagodny staruszek z pryszczem na nosie staje się ona faktem. I przewidziała niewątpliwie w swym bezmiarze, kreując istoty stadne dojrzewające samotnie potrzebę wytyczenia ścieżek genesis tak, żeby zdarzenia ukryte w najbanalniejszych przypadkach splotły dopełnienia w monolit. Ciasnym umysłom, przywiązanym niewidzialną pępowiną do początków krótkiego bytu Idea taką chwilę podaje na odległość zmysłów, by mogły ją pochwycić i pozwolić jej się nieść.
Pociąg wykreślił już w mroku krzywą nieznanej funkcji i ucichł, a wraz z nim umilkła rozmowa. Nagromadzona bezruchem energia eksplodowała. W ruchach miękkich, poalkoholowych Znak Zapytania sforsował ogrodzenie, przedarł się przez porzeczkowy gąszcz, oburącz schwycił słoneczną głowę i skręcił jej kark. Później odszedł. Odpłynął w ciemność w gasnącym chrzęście żużlowej alejki. Na siatce, naprzeciw martwego kwiatu – owocu porzucił niepotrzebne już pytania.
Nie potrafię odpowiedzieć, kiedy zorientował się, że został skazany na poszukiwania. Gdy jednak dostrzegłem go wpiętego w balustradę już wiedział. W śpiące wreszcie Miasto z nieba sypała się wilgoć o kroplach tak drobnych, ze nie sposób jej nazywać deszczem. Na Rzece wiatr malował nią dwubarwne, szybkozmienne obrazy, niesione nurtem poza betonowy horyzont. Dziś wiem, że wtedy ZZ pisał list, chociaż początkowo podejrzewałem go o spowiedź. Wybrany środek przekazu, równie irracjonalny jak cała ta historia w nieokreślony sposób pasował do niego. Myśl zapisana wzrokiem w znikopisie nurtu mieszała się w pieśń atomów – zbłąkanych wyznań i skarg. Gdy nagromadzą się w nieciągłościach rzeki można odnaleźć fragmenty szemrzących westchnień bez jakiejkolwiek szansy na ich rozszyfrowanie.

poniedziałek, 11 listopada 2019

Zażyłość?

Usiłuję zaprzyjaźnić się ze sobą. Chociaż wierzgam i kopię, to oswajam samego siebie dla siebie i próbuję być lekarstwem na zewnętrzną szarość. Podchodzę do siebie dość nieufnie, jak do cudzego psa. Zerkam w oczy szukając w nich akceptacji albo chociaż braku wrogości. Udaje się! Dobry początek - tylko patrzeć jak zacznę jeść sobie z ręki.

Na razie usiadłem... usiedliśmy. Staramy się w milczeniu przeżuć to niespodziewane towarzystwo. Można było gorzej trafić jak sądzę. Nie jestem specjalnie toksyczny, ani trudny w obejściu. Mruk - można odnieść takie wrażenie, że słowa cedzi z trudem i że mówienie nie jest raczej jego hobby. Czasem zamyśli się taki i ciężko go wyrwać z letargu. Zwiedza nieistniejące, albo tylko wymyślone światy dorabiając ciągi dalsze i luki w domysłach, cerując jakąś całość.

Kiedy idzie, stojąc obok, widać, że ciągle się śpieszy do nieznanego celu. Szarpię za rękaw i kuszę lenistwem. Żeby wolniej. Żeby wzrokiem zakotwiczyć w jakimś drzewie, chmurze, przechodniu czy choćby papierku, który wiatr przegania w tę i nazad. Udaje, że się zgadza i ledwie pięć minut później znowu przyspiesza, jakby tempo podróżne chciał dogonić.

Zaglądam mu przez ramię, kiedy pisze, ale sapie celowo niedyskretnie kręcąc głową. Tylko patrzeć jak mnie wygoni dosadnym słowem. Pisze. Skokami, akapitami, albo myślą zajmującą dwie strony. Wtedy nie słyszy i nie widzi nic poza tym, co spływa akurat na papier. Dopiero, gdy kropkę postawi finalną wraca do żywych. Sprawdza czy otoczenie nie zakurzyło się nadmiernie podczas jego nieobecności. Dusza towarzystwa - rzec by można.

W końcu wyciągam go między ludzi, ale i tam potrafi znaleźć kącik, w którym ledwie wystaje na świat i stara się być przeźroczysty. W kameralnym gronie odezwie się nawet i chwilę pogada, ale szybko rezygnuje, bo może inni mają ciekawsze historie do opowiedzenia... Przepływa między nimi jak cień i niknie w zakamarkach. Zdaje się, że jego obecność zauważalna jest przez ludzi, ale jej brak nie zwraca niczyjej uwagi. 

Obawiam się, że to pozory. Że wszystko, co mi pokazał to ledwie przedsionek. Niezbyt kłujący, niezbyt atrakcyjny - jedynie przedpokój, za którym coś się kryje. Niemy patrzę, a pytań mi przybywa. Może uda się wśliznąć w intymność? Wpuści mnie? Tam, gdzie mało komu pozwala zajrzeć? Tego wyprosić się nie da. A kiedy przycisnę to ucieknie, albo słowami wywiedzie na manowce i drugiej szansy nie będzie. 

Siedzimy więc machając nogami i grzejąc dłonie pod udami. Przed nami przetacza się świat. Anonimowy. Nie zauważa nas zapewne. My zaś zanurzamy się w niego - bardzo ostrożnie, żeby się nie najeżył. 
Patrzymy ostrożnie, jak na siebie nawzajem.

niedziela, 10 listopada 2019

Nasza rozmowa

Kłamstwo. Zadane bez uzasadnienia. Jak smagnięcie batem, tylko dlatego że jest. Jak plunięcie na chodnik tylko dlatego, że niżej, że pod stopami i zdeptać go, to za mało. Z czystej, bezinteresownej zawiści, albo z ciekawości, co stanie się dalej. Jak potoczy się świat, kiedy zamiast faktów, obarczony zostanie fikcją. Nawet nie chcę się irytować, bo powodów brak. Tak jest. Chodzą kłamstwa ulicami i uśmiechają się obietnice fałszywe. Rodzą się myśli i kłębią się pośród, ale już nie są naiwne. Już doświadczyły i wiedzą, że słowa wprost, uświadczyć trudno. Że trzeba, jak w koszu brudów szukać zapomnianej monety głęboko w kieszeń wciśniętej, pomiędzy drobinami kurzu, zetlałym liściem, albo ziarenkiem z głogu zerwanym w zeszłym roku. Ono przeżyło – niejedno pranie i wiele zapomnień. Wczepione kurczowo w dno kieszeni czeka na uśmiech losu, na swoją chwilę. Trwa najciszej jak potrafi. Żeby gniewu nie wzbudzić i nienawiści. Kącik ust podnosi mi się z politowaniem, a w oczach mam życzliwą niewiarę. W każde wypowiedziane słowo. Jeśli więc mówić chcesz do mnie, to słów nie używaj. Pokaż mi te słowa oddechem własnym. Blaskiem z oczu dochodzącym i rąk drżeniem. Bo w słowa wierzyć, zbyt wielką loterią jest i szanse wygrania zbyt małe. Całym ciałem powiedz mi to, czego słowa skaleczyć nie zdołają. Nie ubiorą w wieloznaczności sutannę i tęczę niedopowiedzeń. Odezwij się nagością. Własną. Spróbuj choć raz, bo może już nie pamiętasz, jak to jest, kiedy przekaz ma znaczenie.

piątek, 8 listopada 2019

Skupienie

Kieliszek życia nalewam do pełna i siadam, sam na sam z lustrem. Patrzę w swoje przekrwione oczy, węszę smród kłębiący się dookoła choć widzę, że drzwi mojego więzienia wciąż jeszcze stoją otworem. Mógłbym swobodnie wyjść i dla zdrowia byłaby to pewnie zbawienna decyzja, skoro nawet wilki wolą siłować się z dziką zwierzyną, niż przyjść tu po wonną padlinę. Ale dokąd miałbym iść? Śmierdzę okropnie, a gdyby nie turkusowe życie w kieliszku, to aromatem dogoniłbym pozostałych. To od nich sączy się smród, bo już się zaczęli rozkładać. Głowa szybko dowiaduje się że nie żyje, ale reszta ciała potrzebuje sporo czasu, zanim zareaguje i gnić zacznie. Tutejsze ciała już wiedzą doskonale i wonią potwierdzają, że podeszły do procesu rozkładu poważnie, a ja gorę. Niby na zewnątrz zima, drzwi wreszcie otwarte, chociaż alarm zapewne nieznanym szarżom już sen spędził i włosy na głowach siwizną maluje, a ci tutaj zamiast zamarzać, to gniją. Daremny trud. W końcu zamarzną, ale na razie siedzę sam przed lustrem z pełnym kieliszkiem życia i żywej duszy wokół nie uświadczę. Wybiło nawet szczury. Padła kotka lekarki z laboratorium, myszy doświadczalne, nawet brytany jawnie pilnujące tajnego obiektu, krążące pomiędzy zasiekami drutów kolczastych i rasowy zaprzęg psów husky trafił szlag, lecz one wszystkie leżą na zewnątrz i od mrozu skamieniały zupełnie. Koło misek, wciąż jeszcze pełnych i oprószonych śniegiem zdechły. Na czczo, co wydaje się perfidią istnienia – zdechnąć przy pełnej misce…

Na wszelki wypadek nic nie jem. I z głębokim oddechem nie przesadzam, próbuję chociaż trochę oddalić się od tych trupów. Raptem jest ich dwanaście. Naczelnik strasznie gruby i policjantka, co z nim noce spędzała, licząc chyba, że ją awansuje i gdzieś bliżej cywilizacji trafi, więc nogi rozkładała, krzycząc udawane orgazmy, gdy on pocił się tłusto i śmierdział gorzałą. Co niby miał robić i czym zarządzać? – wszyscy chlali i całe szczęście, że przynajmniej trunków nie brakowało. Zaciągałem ciała po kolei do laboratorium, bo chyba tam zaraza wybuchła i stamtąd dusiciel wypłynął, zabierając na wstępie lekarkę od kotka i trzech doktorów, którzy na zmianę warzyli mikstury w wielu probówkach dla mnie przeznaczonych. Póki sił wystarczyło przeciągnąłem do laboratorium trzech strażników i kucharkę grubszą nawet od naczelnika – pewnie okradała kuchnię i to wprost do żołądka, bez żadnego wstydu i umiaru. Drzwi tymczasowego prosektorium zamknąłem, żeby smród się nie ulatniał i nie skaził zbyt szybko trupim gazem pozostałych pomieszczeń. Ostatnich dwóch, którzy z zaprzęgiem chodzili na polowania, albo zapasy uzupełniali, kiedy samolot z cywilizacji miał zrzut zrobić gdzieś niedaleko, znalazłem na zewnątrz, lecz zostawiłem, żeby mróz ich zahibernował.

Wszystkich szlag trafił i moje szczęście, że nie byłem wtedy zamknięty w celi, bo chyba bym już oszalał. Ale akurat mieli mi wstrzyknąć najnowsze świństwo, które spłodzili, więc wywlekli mnie, a potem na to ichnie łóżko… nie lubiłem tego jak diabli. Pół biedy z przywiązywaniem i przymusowym bezruchem, ale po zastrzykach, czasami rozpętywało się we mnie jakieś piekło; jak się nie porzygałem do krwi, to z kolei trzy dni od podniecenia nie potrafiłem się uwolnić i straszyłem erekcją samego siebie, innym razem przespałem cały tydzień i gdyby doktorki kroplówek nie zaserwowali, zdechłbym z głodu. A oni ciągle pisali. Wszystko zapisywali. Co jem, kiedy śpię, ile wody piję i jak często – statystyką osaczony zostałem dokładnie i intymnej chwili nie miałem w celi, pod okiem kamer siedząc, jak wściekły pies walczący na arenie. Cały czas w zamknięciu i bezruchu niemal całkowitym. W małej celi, z której raz na miesiąc wyciągali mnie i po badaniach, po skrupulatnym umocowaniu mnie do łóżka, wlewali mi w żyły jakieś podejrzane świństwa i przez dobę, lub dłużej leżałem bezwładnie, a maszyny cyfrową pieśnią mierzyły poziom żywotności i wszystkiego, co były w stanie policzyć. Potem znowu cela i czyszczenie organizmu z tych mikstur tajemniczych, żebym wydalił jakkolwiek, zregenerował, wypocił, wysrał, wyrzygał – dowolnie pozbył się z organizmu i na nowy specyfik się przygotował. Lekarka od kotka, nawet nasienie ze mnie ściągała osobiście, żebym mimowolnie nie oszukał wykresów błędem pozostałości po wcześniejszych eksperymentach. Nie powiem – miła odmiana, popatrzeć na jej twarz spoconą za plastikową maską i zobaczyć w oczach skrępowanie – te resztki, bo w końcu była zawodowcem, więc nagość, krew, ból i emocje obce jej być nie mogły. I wiedziała lepiej ode mnie czym mnie wciąż faszerują. A dzisiaj… ja ją martwą ciągnąłem do laboratorium, obok znienawidzonego łóżka, teraz przewróconego, gdy jeden z doktorków w paroksyzmie chwycił je przedśmiertnie i upadł ciągnąc je za sobą. Dobrze, że w celi nie siedziałem, że mnie jeszcze nie wpięli w skórzane pasy, bo leżałbym żywy pośród śmierdzących, rozkładających się ciał i czekał aż zamarznę żywcem, do łóżka przytroczony.

Znowu zerknąłem na zewnątrz, bo mnie strasznie kusiło, aby wyjść i uciekać jak najdalej, na wolność, która się przede mną znienacka otworzyła, bym mógł zniknąć światu z oczu. Schować się gdzieś w bezkresnej tajdze, zabierając stąd ile udźwignę, albo obróciwszy kilka razy, wynieść sprzęt i zapasy niechby nawet do czysta… Rozum podpowiadał, że to iluzja. Że znajdą mnie i tak. Tylko oszukiwałbym się sądząc, że kogoś zwiodę wychodząc. Poza tym - zima… To nie jest zabawa w śnieżki, to nie spacer pomiędzy domem i szkołą, czy jednodniowa wycieczka do górskiego schroniska. To poważne tysiące kilometrów śniegu, ponad który nie wystaje absolutnie nic podobnego do sklepiku z papierosami, czy budki z hot-dogami. Dołóżmy watahy wilków i samotne, białe niedźwiedzie – wszystko głodne i nie skażone cywilizacją. Ruscy od zawsze wiedzieli, jak człowieka zniewolić, żeby mu nadzieję odebrać. Nieraz udowadniali, że zamiast krat - nieskończona przestrzeń, zamiast armii - zima w ich imieniu walczy. Marniutkie szanse na sukces, szczególnie, kiedy uświadomiłem sobie, jak okropnym laikiem jestem. Nie znam zimy, a TAKIEJ, to już zupełnie. W ogóle świata nie znam, bo ostatnie trzy lata spędziłem na przymusowej trasie pomiędzy celą, a łóżkiem. Kursowałem wielokrotnie, bo podobno mam w sobie odporność na medykamenty nadzwyczajną i nawet drobne błędy laborantów uchodziły im płazem, gdyż mój organizm potrafił sobie poradzić, potrafił przecedzić mikstury i wydalić toksyny, jakby to był groszek zielony, albo połknięta niechcący pestka z czereśni. Fakt – czasem reagował nerwowo, kiedy białe sukienki zamieszały wyjątkowe świństwo, ale muszę uczciwie powiedzieć, że się starali i unikali składników, które wlewa się do silników rakietowych, czy półproduktów wytłoczek plastikowych.

Obejrzałem siebie dokładniej nieco, bo chociaż dwa dni już w samotni trupiej siedzę, to wciąż niespodziewaną wolnością jestem pijany. Wreszcie poczułem chłód, czyli trzeźwieję szybciej, niż chciałbym. Zamknąłem zewnętrzne drzwi, a ogrzewanie westchnęło z ulgi, bo pracowało zbyt aktywnie. Otworzyć przecież mogę kiedykolwiek, lecz teraz nie chcę drżeć przed lustrem z zimna. Nieogolony jestem, jednak to nie problem, oczy czerwone – można na kaca, albo brak snu zwalić i nie przejmować się. Smród? Każdy śmierdziałby na moim miejscu, ale mogę się umyć i przebrać. Jeden z doktorków był podobnej do mnie postury i w jego pokoju zapewne znajdę czyste spodnie i koszulę. Ostatecznie mogę wręcz nago chodzić, bo jest ciepło i żywej duszy poza mną nie ma – aż zachichotałem na to nieoczekiwane odkrycie, ale kamery… no tak! – kamery są i ciągle działają. Nie wiem, czy ktokolwiek podgląda transmisję, lecz zaczęło mnie to krępować– właśnie teraz, kiedy jestem wolny, chociaż w celi, przez całe trzy lata łypało na mnie nieustająco i nieomal zapomniałem, że szklane oko wciąż tkwi pod sufitem i zerka chciwie. Przeszedłem powoli przez pomieszczenia i wieszakiem na ubrania postrącałem wszystkie kamery, jakie znalazłem. Wybiłem im oczy całkiem bezmyślnie, bo jeśli ktoś patrzył, to teraz dowie się reszty. I tak pewnie prują już wojskowe śmigłowce, żeby strefę ochronną rozciągnąć pod kwarantannę i przeprowadzić śledztwo. A w środku tej pajęczej sieci ja – siedzący sam pośród śmierdzących trupów i gdybym jeszcze wystąpił nagi, to już całkiem groteskową teraźniejszość zafundowałbym wkraczającym oddziałom.

Wróciłem do lustra i do mojego kieliszka. Obok stał cały zapas turkusowego płynu w natchnieniu przyniesiony z laboratorium. W życiu nie piłem nic, co wyglądałoby równie żywo – zupełnie jakby wymyślone życie. Doktorki nawarzyły tego ponad litr. Zanim zdechli jeden kieliszek kazali mi wypić. Całe szczęście, że posłuchałem, a zanim mnie już w to łóżko zaczęli wiązać i podłączać przewodziki, kabelki, rureczki, żeby resztę wlać w żyły, przyszedł dusiciel i zabrał ich wszystkich w okamgnieniu. Nie wiem, czy wszystkim coś zaszkodziło, czy mi coś pomogło, ale na wszelki wypadek funduję sobie trzy razy dziennie kieliszek turkusowego wynalazku, bo może owo draństwo trzyma mnie przy życiu. Właśnie czas na kolejną dawkę. Przełknąłem bez wstrętu, chuchnąłem i zagapiłem się w lustro, próbując ustalić, co mam z sobą począć. Nagonka zapewne już w te strony zmierza, więc za wiele czasu nie mam i wolnością zbyt długo się już nie nacieszę. Upić się? Szkoda wolności – to na ostatnią chwilę mogę zrobić – kiedy wpadną przechylę flaszkę wartowniczego samogonu i będę chlał, aż mnie nie powalą na ziemię komandosi, albo lekarze. Ale nie teraz. Teraz chcę nacieszyć się wolnością, szkoda, że w samotności. Przypomniałem sobie o implancie wszytym pod skórę; taki GPS, na wypadek, gdybym się zgubił, albo uciekł z więzienia. Postanowiłem zrobić psikusa grupie ratunkowej. Skalpelem wyciąłem go z własnego ramienia i przełożyłem doktorkowi pod skórę – temu, który był do mnie podobny z postury. Później ubrałem go w swoje ciuchy, a sam okryłem się jego kitlem z plakietką, przepustką i tytułem. Zerknąłem w lustro i w jego dokumenty, które znalazłem w szufladzie. Żonę mam teraz i jej zdjęcie w portfelu – zachichotałem ponownie i nowy nawyk mocno mnie rozśmieszył, bo nie podejrzewałem siebie, że umiem mieć żonę i chichotać. Parskać i jakkolwiek inaczej śmiać się zresztą również. Ale teraz byłem wolny i miałem ochotę się śmiać na wszelkie możliwe sposoby. Nikt mi w tym nie mógł przeszkodzić poza mną.

Popatrzyłem na turkusową butelkę i urodziłem w głowie kolejny dylemat. Jak sprawdzić, czy jest mi do życia niezbędna i co zrobię, kiedy się skończy? Ze trzy setki już wychlałem, a tego co zostało wystarczy najwyżej na 10-12 dni. I koniec, bo przecież większego zapasu nie zrobiły doktorki, a martwe już nie dorobią. Kiedy przyjedzie odsiecz, to mi zabiorą i tę flaszkę, choćbym ją schował, więc albo stłuc ją całkiem i mieć nadzieję, że przeżyję, albo… Wystraszyłem się własnych myśli, ale alternatywne wyjście, to wypić wszystko na raz i wierzyć, że spotęguje się chwilowe działanie aż stanie się tak permanentne, że zmieni we mnie coś, co pozwoli mi przeżyć tę dziwną zarazę. Póki cisza i spokój poszedłem sprawdzić notatki doktorków, bo być może zapisali gdzieś skład, może recepturę da się odtworzyć. Szukałem nawet niedługo, gdyż wszyscy byli poukładani wręcz do pedanterii. Skład chemiczny, sposób mieszania, nawet czasokresy pomiędzy dokładaniem poszczególnych składników. Nie jestem chemikiem, ale moja ignorancja podszepnęła mi, że przeczytane składniki są wystarczająco popularne, by łatwo wyprodukować kolejne dawki preparatu. Nauczyłem się składu na pamięć, a zapiski ostatnich dwóch tygodni na wszelki wypadek spaliłem. To, co tyczyło mnie osobiście najpierw przejrzałem z ciekawości, szukając odpowiedzi, cóż we mnie odkryli i dlaczego niby taki wyjątkowy jestem, jednak to już był bełkot zaawansowany i zupełnie nie zrozumiały. Ważne, żem odporny jak miedziany zlew – wlać we mnie można niemal wszystko, bez szkody dla delikatnych organów. A skoro tak, to ostatni raz zerknąłem na papiery i niech je płomień przytuli – spaliłem wszystko. Komputerom poodcinałem cyfrowe łącza, magnesem i młotkiem uszkodziłem dyski twarde, dyskietki, taśmy i płyty. Całą tę cyfrową akademię niczym inkwizycja złożyłem na stos pod wyciągiem w laboratorium i podlałem ropą. Pstryknąłem zapalniczką – zaświeciło, zaśmierdziało palonym plastikiem i czarny dym jęło zasysać do wyciągu. Elektronika rozpadała się szybciej i więcej śmierdziała niż martwe ciała od dwóch dni gnijące na podłodze. Płonęła moja historia obcymi dłońmi spisana. Zmęczony wróciłem do swojego lustra, jak do jedynego gościa w knajpie i popatrzyłem w oczy siedzącemu naprzeciw. A on zadowolony z siebie wielce i uśmiechał się domyślnie, wzrokiem szukając turkusowej flaszki. Schwyciłem ją mocno, nie przeżegnałem się, bo nie pamiętałem, w czyje imię należy się żegnać. Podniosłem do góry i delikatnie z lustrem się trąciłem. Lustro zaśpiewało turkusowo, a potem słychać było już tylko rytmiczne bulgotanie, gdy płyn grawitował do mojego żołądka. Odbiło mi się grzmotem, co rozśmieszyło mnie kolejny raz. Puste opakowanie wyrzuciłem na płonący stos. Dym na jedną chwilkę zmienił kolor, po czym wrócił do elektronicznie-plastikowej czerni.

Nie miałem nic więcej do zrobienia, jak czekać na husarię, która mnie uwolni, albo uwięzi. Niech przylecą, zabiorą gdzieś bliżej życia, może trafi się okazja, żeby zakosztować więcej wolności. Obecna bezczynność mocno kojarzyła się z niedawną niewolą, a mnie rozpierało. Płyn we mnie nie wykazywał szczególnych objawów, może poza parciem na pęcherz. Pomyślałem o świeżym powietrzu, więc wyszedłem, a wokół już stała tyraliera. Bezdusznie nieruchoma tyraliera, uzbrojona, biała i posępna. Nikt nic nie mówił, ani nawet nie ruszał się, więc może rozkazów jeszcze nie dostali – stali i czekali martwo-posłuszni. A ja… czekać już dłużej nie mogłem– rozpiąłem rozporek i z głośnym westchnieniem oddałem się prozaicznej czynności, z ulgą pozbywając się nadmiaru płynów w organizmie. Radość moja rosła wraz z ubytkiem płynu we mnie, który niczym wiertło wgryzał się w stężały śnieg i drążył go coraz głębiej, a ja nie mogłem przestać. Zupełnie jakbym w zmysłach zamienił się w falującą, niezmierzoną błogość i całym jestestwem skupiony na jednej czynności turkusową, ciepłą strużką spływałem pod śnieg grubą warstwą zarastający okolicę, jeśli można tak powiedzieć o owych nieskończonościach wokół. Płynęło ze mnie nieustanie, ciągle radość dając, aż miałem wrażenie, że objąłem nią cały świat. Nikt nie przeszkadzał, nie zakłócał i nie poganiał, a turkusowa wstążka drążyła grubą warstwę śniegu, ćwierkając szmerem górskiego strumyczka w wiosennym roztopie. A ja? Miałem w niebo patrzeć przy fizjologicznym zaspokajaniu, ale ten szpaler milczący martwo mnie rozkojarzył i przekierował mój wzrok na to poniekąd spodziewane zaburzenie. Nie wiem zupełnie dlaczego, ale zauważyłem dziwny niepokój unieruchomionej tyraliery – ale co może być niepokojącego, kiedy jeden nieuzbrojony facet sika naprzeciw szpaleru gotowych do trzeciej wojny światowej komandosów? Skąd w szpalerze jednobrzmiące i nieuzasadnione zupełnie uczucie, niczym wspólnym rozumem wygenerowane i to nieprzygotowanym życiowo. Patrzyłem więc na ów niepokój, a on zdawał się rosnąć. Moja radość nie zamierzała maleć tylko dlatego, więc skwapliwie korzystałem z bezruchu szpaleru i w dalszym ciągu odpływałem strużką cienką w ten wydrążony moim ciepłem tunel. Bezruch trwał, jakby czas przestał płynąć, szpaler niepokoił się wciąż mocniej, a ze mnie spadł fartuch doktorka i położył się w śniegu…

Zaledwie okamgnienie później, obok fartucha położyły się dżinsy… A ja? Gdzie ja??? Cały spłynąłem cienką strużką w ten wydrążony tunel, spłynąłem żywym turkusem i pod tym śniegiem krążyłem niecierpliwie. Całym swoim wilgotnym istnieniem poczułem grawitację, puls ziemi czułem i umiałem rozmawiać ze śniegiem. Ten pokazywać mi zaczął kierunek, jakby wiedział, że południowe klimaty bardziej mi służą, niechby umiarkowane, lecz nie te, podbiegunowe zupełnie. Odpłynąłem spokojnie błękitnym strumyczkiem zapominając beztrosko o szpalerze, o dusicielu, o historii, bo płynięcie dawało tak wiele szczęścia, że trudno było się powstrzymać od śpiewu, od szemrania, od pohukiwania tubalnego i rubasznego. Płynąłem sam nie wiem jak długo, wcale zmęczenia nie czułem, uwolniony od barier czasu, nie byłem śpiący ani głodny. Całym sobą napełniony, byłem turkusową radością i płynąłem na południe, do ludzi, do cywilizacji i miejsc, gdzie woda całorocznie znajduje się w stanie płynnym. Leniwie pomyślałem z geograficznym zatroskaniem, że greckie wyspy mogłyby być w sam raz dla mnie, albo nawet alpejskie strumienie w dolinach, być może mazurskie jeziora? Przystanąłem na chwilę, żeby soku brzozowego napić się wprost z drzewa, po czym oparłem się o jakiś kamień, a ten drgnął i odsunął się, jakby mi miejsce zrobił. Wstałem. Trudne do realizacji, jednak ja-płynny wstałem, choć nie wiedziałem jak to zrobić. Gejzerem niezbornym przelałem się w moje własne ciało, tuż obok głazu i okrzepłem na powierzchni. Nadal nieogolony, lecz z oczami przekrwionymi już na turkusowo. Wstałem z błękitnym wzrokiem, by patrzeć na świat, gdzie wiosna skradała się nieśmiało i tylko resztki śniegu mokrymi szmatami leżały po polach. Daleko od niewoli. Daleko od świata ludzi. Wytrysnąłem wolny. Mogłem wszystko, a nawet więcej. Nie znam siebie takiego, jakim obecnie jestem, boję się rozmiaru własnych możliwości. Braku granic też się boję. Znienacka dostałem więcej, niż umiałem marzyć. Bo dostałem ziemię na własność i wystarczy mi się tylko do niej przytulić. Nie mogę się skupić, chociaż zmieniam stany skupienia. Kto wie, czy nie mogę nawet ulecieć turkusowym gazem poza wszelkie granice poznania… nie wiem, czy udźwignę w sobie taką wolność… 
I nie wiem ile ona potrwa…

wtorek, 5 listopada 2019

Miłość

Zakochać się potrafię nawet trzy razy na dzień. Wystarczy, że zachwyci mnie sposób stawiania kroków, idealna linia nosa, barwa głosu – cokolwiek, co mnie zafascynuje i przyciągnie zmysły do nieznanej mi przed chwilką osoby i już. Po wszystkim. Za późno nawet, żeby się zastanawiać, bo to już trwa. I wodzę oszołomionymi zmysłami za widzianym i słyszanym obiektem, a w oczach błogość mi rośnie i muszę się powstrzymywać, żeby nie wyjść na sodomitę, na bezczelnego łachudrę, któremu znowu coś się wydaje. Wydaje się, że można, że wyciągnie ręce dziecka przed siebie i powie: „Chcę, podoba mi się”, i weźmie jak swoje, i dostanie wszystko, czego zapragnie. Tak. Walczę ze sobą i powstrzymuję się od gestów zbyt bezpośrednich i od pożarcia wzrokiem własnego zauważenia. Z trudem, ale się powstrzymuję.

Nazywam to zakochaniem, chociaż może być, że to zbytnie uproszczenie, zbyt pobieżnie naszkicowane słowo i odrobinę na wyrost, jednak tak mam i tak nazywam zdarzenie. Zakochałem się. W tym roku kilkanaście razy. Widziałem nos, za którym iść chciałem i brew przecudnej urody, od której wzrok trudno oderwać, uśmiech widziałem na twarzy niezbyt pięknej, jednak on takiej był urody, że przestać patrzeć, to jak krzywdę samemu sobie zrobić. Drapię się po głowie rozczochranej i wspominam dalej.

Była pani, niepozorna, nieznana, jednak widywana dość regularnie na przystanku, jak czytając książkę czekała, na ten sam co ja autobus. Czekała i czytała opierając się o balustradę schodów. Szczupłe, wypielęgnowane dłonie przewracały kartki, oczy wyraziste na bladej zadbanej twarzy biegały za literkami na stronach. Drobniutka, cichutka pani, jakich wiele spotkać można o poranku, stojąc gdzieś w centrum miasta na przystanku. Ale, kiedy tylko pojawił się autobus i drzwi otworzył, a pani niespiesznym krokiem poszła do jego wnętrza… Zapominałem o bożym świecie. Patrzyłem jak szła i w jej ruchach widziałem ideał, w którym natychmiast i bez pamięci zakochałem się tak bardzo, że od pierwszego razu, gdy się zobaczyć udało pilnowałem już każdego ruchu szukając tej samej urody. I nie zawiodłem się. Ilekroć tylko zrobiła krok, jego piękno poruszało we mnie wszystkie struny uczuciowe wystarczająco mocno, żebym z trudem utrzymał zamknięte na siłę usta, bo zachwyt się z nich wydobywać chciał bezwstydnie.

Nie znam pani zupełnie, nie wiem, kim jest i jakim człowiekiem się stała. I nieważne to było w ogóle dla tego uczucia, i zakochania takiego warte było, bez względu na wszystko. Lecz to nie miłość przecież, to nie kochanie. Zauroczenie, fascynacja, podziw i pożądanie – słów wiele, znaczeń jeszcze więcej, żadnej dobrej definicji. Zakochałem się? W porządku – może tak być nawet i pewnie tak było właśnie – w tamtej chwili, w tamtym momencie organizm dopominał się o więcej, o jeszcze, o wciąż. Lecz nie wiem, czy gdybym ciąg dalszy zbliżenia, kontynuację jakąkolwiek wymyślił, czy nie rozstalibyśmy się po kwadransie z przeświadczeniem, żeśmy sobie wzajemnie czas ukradli niepotrzebnie. Mogłoby tak być. Bo zakochanie, a miłość, to są zupełnie różne sprawy.

Łatwo wpaść w pułapkę wielkości tego słowa, bo ono tak wiele emocji kryje w sobie, tyle różnorodności sprzecznych, i tak niepodzielne jest, że nie wiem nawet jak zacząć, żeby nie ominąć, żeby hierarchii nie skazić kolejnością niewłaściwą, lub dwuznacznie zrozumiałą. Bo miłość zaborcza jest i egoistyczna, potrafi oddzielić od świata, wziąć wszystko i wszystko oddać. Zapomnieć i wybaczyć, ale też pamiętać i szanować. Jaka rozmaitość wielka, jakie szerokie te horyzonty i granic w nich żadnych nie widać. Jakby wszechświat cały został gdzie był, a tylko nowym spojrzeniem, wolą i uczuciem można było go spolaryzować na nowo i nową wartością naznaczyć. Każdy przedmiot, nawet zupełnie neutralny, innym odzwierciedli się znaczeniem przez wspólne jego doznawanie. I innym będzie owoc wspólnie spożyty, od tego, który przecież od dawna znany i kupowany bez udziału emocji, nawet smakiem tego dzisiejszego nie przypomina. Obraz, zapach, słów kilka…

Wszystko zmienia się tym uczuciem na nowo naznaczone inną wartością, bo wspólną, od nowa zdefiniowaną jednym pragnieniem, lecz w dwóch zamknięte ciałach. Aż strach myśleć. Bo przecież zło i dobro, piękno i szpetota, każda z miar na wadze położona, nowym znaczeniem dojrzewa i zewnętrzne standardy na bok odsuwa. Pamięć i konwenanse. Krewnych i znajomych. Obowiązki i konieczności. Wszystko modeluje po swojemu i od nowa priorytety ustawia. To jak budowanie świata od nowa, jak układanie puzzli, gdy wszystkie do wszystkich pasują, a tylko wolą układaczy taki, a nie inny obraz powstanie. Wczorajsze aksjomaty do lamusa odstawia, drabinę hierarchii rzuca w trawę zakurzoną i nowy świat buduje od zera, nowy dom – własny, prywatny i niedostępny innym. Taki dom, w którym jest miejsce na wartości nieznane wczoraj, a od jutra staną się tubylcami mile widzianymi.

Rozpycha się to uczucie, ta świadomość, to nieposkromione i nieograniczone pragnienie wciąż więcej i więcej – poznać, dać, wziąć, oswoić, dotknąć, przekroczyć wczorajsze granice. Śmiać się na dwa głosy i tak samo płakać. Krzyczeć radości i ekstazy, dzielić najmniejszy fragment czasu i skóry na dwoje, na ty i ja, na my i oni, i patrzeć – nie swoim wzrokiem na świat, lecz twoim. Twoim na mój i twój świat. Na nasz nowy świat, który właśnie powstaje, który wspólnie nazywamy, zauważeniem wspólnie zdefiniujemy znaczenie lub w niebyt spychamy razem. Tak. W niebyt. Cenzura miłości zepchnie niepożądane i niechciane tak daleko, że zapomnieć można o tym, co poza jej horyzontem. W nieistotnościach niech utonie wszystko, co może miłości zaszkodzić, a na piedestał wyniesie każdego, kto jej rosnąć pomoże.

Bo miłość, to świata budowanie innym umysłem. To budowanie mojego domu twoją radością, to napełnienie mnie tobą i ciebie mną. To wspólnota ciał i umysłów jednemu tylko celowi podporządkowana – być razem, w każdym słowa tego znaczeniu i sytuacji każdej. Stopić się w tyglu gorączki wzajemnej i spłonąć w monolit, i jednym głosem zbudować świat cały, zupełnie jak Bóg tego chciał – na kształt i podobieństwo swoje. Nasz świat dla nas. Z miłości zbudowany, więc najlepszy z możliwych. Jedyny świat, gdzie policja jest zbędna, jedyny w którym kodeksów żadnych nie trzeba i książek do modlitw żadnych. Świat w którym słowa nie są przeszkodą, bo nieistotne się stają, bo wsparcie w czynach i ciałach złączonych oddadzą wiernie znaczenie i treść bezbłędnie przeniosą. Świat, w którym jednym uchem dwa ciała usłyszą pieśń swoją i swojego świata od krańca do krańca. Świat miłości.

Zostaniesz moim architektem? Zbudujesz mój świat dla Ciebie? Jeśli tylko chcesz, zaczniemy wspólnie go tworzyć, bo to świat, którego samemu wznieść się nie da. 
To dom dla dwojga.

niedziela, 3 listopada 2019

Zjawa

Bo ja, proszę pani jestem poukładany. Logiczny, skrupulatny i przewidywalny. Nudny po prostu. Taki, którego pojawienie się jest pewne, albo wykluczone. Którego oczekiwać można jak nocy, po długim dniu i wiosennych kwiatów, gdy zima się postarzeje wystarczająco, żeby uciec gdzieś daleko. Niezauważalny jestem. Jak kryształowy wazon stojący na regale pośród wielu, które się odkurza raz na jakiś czas, ale tak naprawdę, to jego obecność można odkryć dopiero wtedy, gdyby zniknął. Jestem jak powietrze. Może potrzebny, może istniejący, lecz niezauważalny zupełnie. Ignorowany i bezimienny. No… Nie ma mnie wcale.

Taki akuratny jestem. Pasujący. Nikomu krzywdy, każdemu uśmiech i dobre słowo. Pomoc, jeśli potrzeba i nieobecność, gdy zawadzam. Cichym jestem organizmem i nienachalnym. Niewyczuwalnym. Popełniam swoje drobne codzienności już dość długo i z różnym skutkiem, jednak na ogół wspomnieniem bardziej jestem tam, skąd odszedłem, niż bieżącą obecnością. Bo w dzisiaj jakoś się nie odnajduję. Jestem każdym wczoraj w wielu miejscach, w zdarzeniach i ludziach. Nawet w sobie i dla siebie jestem pozbawiony punktu zaczepienia w teraźniejszości. Defekt taki. Skaza genami w moje wiano włożona. Nigdy teraz, wciąż marzeniem lub wspomnieniem. W czasach różnych od już-natychmiast. W każdym innym dniu pomiędzy życiem i śmiercią jestem.

Wiem, że to dziwne, że trudne do zrozumienia, ale takie są fakty. Mogę być cieniem każdej spotkanej istoty, mogę być dopełnieniem nieznacznym, wstążką w kwiatów wiązance dyskretną, lecz nigdy kwiatem. Nigdy dziś. Jakbym płynnie transformować umiał wczoraj w jutro bez nieciągłości zawartej w dzisiaj. Jakbym jutro umiał opowiadać o minionym, w którym o jeszcze wcześniejszym minionym opowiadałem, gdy… ale dziś? Dziś we mnie jakby zgasło. Dla mnie i dla każdego. Dzisiaj nie istnieję, bo albo wczorajszym sobą jestem, albo dopiero jutro objawię się cieniem dnia, który minął właśnie. I choćbym nie wiem ilu użył porównań, jak bardzo starałbym się, jak wyszukanych słów używał i jak nieskończenie precyzyjnych, to wciąż niezrozumiałym zostanę.

Wiem, bo nawet w trakcie mówienia… Nie istnieję. Nie ma mnie wcale, bo przecież mogę być tylko wspomnieniem, lub nadzieją na jutro możliwe. Nie dziw się więc, kiedy milczę, kiedy dłonią dotykam tak lekko, jakby zwiastowaniem jutrzejszego być miało dotyku. Nie dziw się, kiedy twój uśmiech błądzi we wczoraj i w jutrze, choć w moje patrzysz oczy. Nie dziw się, że piszę słowa, bo zapisane stają się przeszłością. Tą, w której istniałem. I nadzieją, że pojawię się w jutrze, jeśli zapragniesz jutro je przeczytać raz jeszcze. W myślach nie raz układałem historie, wciąż szukam takiej, dla której czas butem zatrzymam i zanim pojawi się jutro, ja pierwszy na nim stanę. Ja się objawię nim zegar naznaczy chwilę jej istotnością domniemaną.

Kiedyś będę teraźniejszością. Komukolwiek. W dowolnie wybranym celu. Uśmiechaj się. Uśmiechaj. Kiedyś zrozumiesz. Zrozumiesz, gdy przyjdzie ci opowiadać historię. Tę historię, w której ty i ja mamy wspólną przeszłość, w której siebie mną uzupełnisz i w takiej wystąpisz oprawie, gdy mną dzień naznaczony został dla twojej przeszłości odmiany. Albo gdy nocą jutrzejszą pomyślisz o dniu, który ma nadejść za rok być może, albo lat pięć, czy piętnaście. Nieważne, grunt, żeby zaczepił się osi czasu gdzieś przed nosem na odległość tobie dostępną. W tym tam, dokąd dopiero zmierzasz. W tym niegrzecznym, niebezpiecznym czasie, kiedy możesz sobie sama pozwolić na bezczelną i zuchwałą pokusę marzeń, że jutro będzie i to tobie posłuszne. I wreszcie spełni ci się to, czego pragniesz tak skrycie, że nawet słowem boisz się je napiętnować, bo wstyd ci oblicze odmienia i widzisz je, choć lustra w mroku nocy głuchej toną.

Znajdziesz mnie w każdym z tych czasów, we wszystkich chwilach, jeśli tylko o teraz zapomnisz. Bo w teraz mnie nie ma i być nie może. Nie umiem. Nie potrafię. Mogę być fantazją, fatamorganą niedoścignioną, marzeniem sennym, lub wspomnień kupką kruchą, którą wiatr rozwiewa, kiedy ty drżącą ręką drobiazgi grabisz skrupulatnie układając z nich stosik, ołtarzyk i własną niedoskonałością pamięci piękniejszą ją nawet odbudowujesz, niż wiatr brutalny rozsypał. Widzę to wczoraj, gdy mogłem stać się częścią ciebie, twojego dnia, ulotną myślą zrodzoną w głowie. Widzę te jutra, o których jeszcze nie pomyślałaś i te, które już masz narysowane. Cienką kreseczką na delikatnej dłoni, żeby się stały, żeby nie spłoszyć, nie skazić ich piękna własną żądzą. Żeby nie zauroczyć i snu zbyt barwnego nie stracić z pola widzenia.

Bo nawet, kiedy zwątpienie, kiedy logika twarda ci powie, kiedy przypomni o tych tablicach w proch połamanych beztroską, odwagą, wolą i chęcią, pragnieniem szczerym, chociaż ułomnym, jak to się zdarza ludziom co dnia… Nawet wtedy słyszę wołanie. Krzyk o jutro z wczoraj dochodzący, bo ja już tam jestem. W tym wczoraj jestem i w jutra zwiastunie. Jestem. Byłem lub będę. Zawsze, tylko nie teraz. Nie już natychmiast. Wstydu za jutro nie czuję jeszcze, za wczoraj już zapominać zacząłem, a dzisiaj? Kiedy go nie ma bezkarnym jest dzisiaj. Nietykalnym, bo nie istnieję. Jak duch jakiś, jak heros przeszłości ze starych odkurzony legend, któremu zapomniane są niecne uczynki, a tylko wiekuista chwała i sława za czyny niepotwierdzone. Jak bohater dzieła pochwały przyszłości szukający i postaci dorosłej do przyszłych czasów, aby dobrymi były i wypełniły nadzieją oczekiwanie tego jutra.

Jestem. Zwiastunem jutra, wspomnieniem wczoraj. Dziś tylko zjawą, wigilią, niczym. Twoim mnie widzeniem, które jutro dopiero ma ubrać w konkrety. Każde kolejne jutro, które we wczoraj odnajdzie potwierdzenie, lub w jego mrokach zaginie. Zjawą dzisiaj jestem, jak TY.


----------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Szanowni Czytelnicy,
przez jakiś czas jeszcze Oko nie będzie dostępny w blogu, jednak pojawiać się tu będą opowiadania Jego autorstwa umieszczane - na Jego prośbę - za moim pośrednictwem. Ewentualne komentarze pozostaną na razie bez odpowiedzi.
Przekazuję Wam pozdrowienia od Niego i podziękowania za troskę. Aby uciąć domniemania wyjaśniam, że jest żywy i ma się dobrze - Jego skupienie przekierowane jest teraz na inne sprawy, które wymagają wyłączności.