Kieliszek
życia nalewam do pełna i siadam, sam na sam z lustrem. Patrzę w
swoje przekrwione oczy, węszę smród kłębiący się dookoła choć
widzę, że drzwi mojego więzienia wciąż jeszcze stoją otworem.
Mógłbym swobodnie wyjść i dla zdrowia byłaby to pewnie zbawienna
decyzja, skoro nawet wilki wolą siłować się z dziką
zwierzyną, niż przyjść tu po wonną padlinę. Ale dokąd miałbym
iść? Śmierdzę okropnie, a gdyby nie turkusowe życie w kieliszku,
to aromatem dogoniłbym pozostałych. To od nich sączy się smród,
bo już się zaczęli rozkładać. Głowa szybko dowiaduje się że
nie żyje, ale reszta ciała potrzebuje sporo czasu, zanim zareaguje i gnić zacznie. Tutejsze ciała już wiedzą doskonale i wonią
potwierdzają, że podeszły do procesu rozkładu poważnie, a ja
gorę. Niby na zewnątrz zima,
drzwi wreszcie otwarte, chociaż alarm zapewne nieznanym szarżom już
sen spędził i włosy na głowach siwizną maluje, a ci tutaj
zamiast zamarzać, to gniją. Daremny trud. W końcu zamarzną, ale
na razie siedzę sam przed lustrem z pełnym kieliszkiem życia i
żywej duszy wokół nie uświadczę. Wybiło nawet szczury. Padła
kotka lekarki z laboratorium, myszy doświadczalne, nawet brytany
jawnie pilnujące tajnego obiektu, krążące pomiędzy zasiekami
drutów kolczastych i rasowy zaprzęg psów husky trafił szlag, lecz
one wszystkie leżą na zewnątrz i od mrozu skamieniały zupełnie.
Koło misek, wciąż jeszcze pełnych i oprószonych śniegiem
zdechły. Na czczo, co wydaje się perfidią istnienia – zdechnąć
przy pełnej misce…
Na
wszelki wypadek nic nie jem. I z głębokim oddechem nie przesadzam,
próbuję chociaż trochę oddalić się od tych trupów. Raptem jest
ich dwanaście. Naczelnik strasznie gruby i policjantka, co z nim
noce spędzała, licząc chyba, że ją awansuje i gdzieś bliżej
cywilizacji trafi, więc nogi rozkładała, krzycząc udawane
orgazmy, gdy on pocił się tłusto i śmierdział gorzałą. Co niby
miał robić i czym zarządzać? – wszyscy chlali i całe
szczęście, że przynajmniej trunków nie brakowało. Zaciągałem
ciała po kolei do laboratorium, bo chyba tam zaraza wybuchła i
stamtąd dusiciel wypłynął, zabierając na wstępie lekarkę od
kotka i trzech doktorów, którzy na zmianę warzyli mikstury w
wielu probówkach dla mnie przeznaczonych. Póki sił wystarczyło
przeciągnąłem do laboratorium trzech strażników i kucharkę
grubszą nawet od naczelnika – pewnie okradała kuchnię i to
wprost do żołądka, bez żadnego wstydu i umiaru. Drzwi
tymczasowego prosektorium zamknąłem, żeby smród się nie ulatniał
i nie skaził zbyt szybko trupim gazem pozostałych pomieszczeń.
Ostatnich dwóch, którzy z zaprzęgiem chodzili na polowania, albo
zapasy uzupełniali, kiedy samolot z cywilizacji miał zrzut zrobić
gdzieś niedaleko, znalazłem na zewnątrz, lecz zostawiłem, żeby
mróz ich zahibernował.
Wszystkich
szlag trafił i moje szczęście, że nie byłem wtedy zamknięty w
celi, bo chyba bym już oszalał. Ale akurat mieli mi wstrzyknąć
najnowsze świństwo, które spłodzili, więc wywlekli mnie, a potem
na to ichnie łóżko… nie lubiłem tego jak diabli. Pół biedy z
przywiązywaniem i przymusowym bezruchem, ale po zastrzykach, czasami
rozpętywało się we mnie jakieś piekło; jak się nie porzygałem
do krwi, to z kolei trzy dni od podniecenia nie potrafiłem się
uwolnić i straszyłem erekcją samego siebie, innym razem przespałem
cały tydzień i gdyby doktorki kroplówek nie zaserwowali, zdechłbym
z głodu. A oni ciągle pisali. Wszystko zapisywali. Co jem, kiedy
śpię, ile wody piję i jak często – statystyką osaczony
zostałem dokładnie i intymnej chwili nie miałem w celi, pod okiem
kamer siedząc, jak wściekły pies walczący na arenie. Cały czas w
zamknięciu i bezruchu niemal całkowitym. W małej celi, z której
raz na miesiąc wyciągali mnie i po badaniach, po skrupulatnym
umocowaniu mnie do łóżka, wlewali mi w żyły jakieś
podejrzane świństwa i przez dobę, lub dłużej leżałem
bezwładnie, a maszyny cyfrową pieśnią mierzyły poziom żywotności
i wszystkiego, co były w stanie policzyć. Potem znowu cela i
czyszczenie organizmu z tych mikstur tajemniczych, żebym wydalił
jakkolwiek, zregenerował, wypocił, wysrał, wyrzygał – dowolnie
pozbył się z organizmu i na nowy specyfik się przygotował.
Lekarka od kotka, nawet nasienie ze mnie ściągała osobiście,
żebym mimowolnie nie oszukał wykresów błędem pozostałości po
wcześniejszych eksperymentach. Nie powiem – miła odmiana,
popatrzeć na jej twarz spoconą za plastikową maską i zobaczyć w
oczach skrępowanie – te resztki, bo w końcu była zawodowcem,
więc nagość, krew, ból i emocje obce jej być nie mogły. I
wiedziała lepiej ode mnie czym mnie wciąż faszerują. A dzisiaj…
ja ją martwą ciągnąłem do laboratorium, obok znienawidzonego
łóżka, teraz przewróconego, gdy jeden z doktorków w paroksyzmie
chwycił je przedśmiertnie i upadł ciągnąc je za sobą.
Dobrze, że w celi nie siedziałem, że mnie jeszcze nie wpięli w
skórzane pasy, bo leżałbym żywy pośród śmierdzących,
rozkładających się ciał i czekał aż zamarznę żywcem, do
łóżka przytroczony.
Znowu
zerknąłem na zewnątrz, bo mnie strasznie kusiło, aby wyjść i
uciekać jak najdalej, na wolność, która się przede mną
znienacka otworzyła, bym mógł zniknąć światu z oczu. Schować
się gdzieś w bezkresnej tajdze, zabierając stąd ile udźwignę,
albo obróciwszy kilka razy, wynieść sprzęt i zapasy niechby nawet
do czysta… Rozum podpowiadał, że to iluzja. Że znajdą mnie i
tak. Tylko oszukiwałbym się sądząc, że kogoś zwiodę
wychodząc. Poza tym - zima… To nie jest zabawa w śnieżki, to nie
spacer pomiędzy domem i szkołą, czy jednodniowa wycieczka do
górskiego schroniska. To poważne tysiące kilometrów śniegu,
ponad który nie wystaje absolutnie nic podobnego do sklepiku z
papierosami, czy budki z hot-dogami. Dołóżmy watahy wilków i
samotne, białe niedźwiedzie – wszystko głodne i nie skażone
cywilizacją. Ruscy od zawsze wiedzieli, jak człowieka zniewolić,
żeby mu nadzieję odebrać. Nieraz udowadniali, że zamiast krat -
nieskończona przestrzeń, zamiast armii - zima w ich imieniu walczy.
Marniutkie szanse na sukces, szczególnie, kiedy uświadomiłem
sobie, jak okropnym laikiem jestem. Nie znam zimy, a TAKIEJ, to już
zupełnie. W ogóle świata nie znam, bo ostatnie trzy lata spędziłem
na przymusowej trasie pomiędzy celą, a łóżkiem. Kursowałem
wielokrotnie, bo podobno mam w sobie odporność na medykamenty
nadzwyczajną i nawet drobne błędy laborantów uchodziły im
płazem, gdyż mój organizm potrafił sobie poradzić, potrafił
przecedzić mikstury i wydalić toksyny, jakby to był groszek
zielony, albo połknięta niechcący pestka z czereśni. Fakt –
czasem reagował nerwowo, kiedy białe sukienki zamieszały wyjątkowe
świństwo, ale muszę uczciwie powiedzieć, że się starali i
unikali składników, które wlewa się do silników rakietowych, czy
półproduktów wytłoczek plastikowych.
Obejrzałem
siebie dokładniej nieco, bo chociaż dwa dni już w samotni trupiej
siedzę, to wciąż niespodziewaną wolnością jestem pijany.
Wreszcie poczułem chłód, czyli trzeźwieję szybciej, niż
chciałbym. Zamknąłem zewnętrzne drzwi, a ogrzewanie westchnęło
z ulgi, bo pracowało zbyt aktywnie. Otworzyć przecież mogę
kiedykolwiek, lecz teraz nie chcę drżeć przed lustrem z zimna.
Nieogolony jestem, jednak to nie problem, oczy czerwone – można na
kaca, albo brak snu zwalić i nie przejmować się. Smród? Każdy
śmierdziałby na moim miejscu, ale mogę się umyć i przebrać.
Jeden z doktorków był podobnej do mnie postury i w jego
pokoju zapewne znajdę czyste spodnie i koszulę. Ostatecznie mogę
wręcz nago chodzić, bo jest ciepło i żywej duszy poza mną nie ma
– aż zachichotałem na to nieoczekiwane odkrycie, ale kamery… no tak! – kamery są i ciągle działają. Nie wiem, czy
ktokolwiek podgląda transmisję, lecz zaczęło mnie to krępować–
właśnie teraz, kiedy jestem wolny, chociaż w celi, przez całe
trzy lata łypało na mnie nieustająco i nieomal zapomniałem, że
szklane oko wciąż tkwi pod sufitem i zerka chciwie. Przeszedłem
powoli przez pomieszczenia i wieszakiem na ubrania postrącałem
wszystkie kamery, jakie znalazłem. Wybiłem im oczy całkiem
bezmyślnie, bo jeśli ktoś patrzył, to teraz dowie się reszty. I
tak pewnie prują już wojskowe śmigłowce, żeby strefę ochronną
rozciągnąć pod kwarantannę i przeprowadzić śledztwo. A w
środku tej pajęczej sieci ja – siedzący sam pośród
śmierdzących trupów i gdybym jeszcze wystąpił nagi, to już
całkiem groteskową teraźniejszość zafundowałbym wkraczającym
oddziałom.
Wróciłem
do lustra i do mojego kieliszka. Obok stał cały zapas turkusowego
płynu w natchnieniu przyniesiony z laboratorium. W życiu nie piłem
nic, co wyglądałoby równie żywo – zupełnie jakby wymyślone
życie. Doktorki nawarzyły tego ponad litr. Zanim zdechli jeden
kieliszek kazali mi wypić. Całe szczęście, że posłuchałem, a
zanim mnie już w to łóżko zaczęli wiązać i podłączać
przewodziki, kabelki, rureczki, żeby resztę wlać w żyły,
przyszedł dusiciel i zabrał ich wszystkich w okamgnieniu. Nie
wiem, czy wszystkim coś zaszkodziło, czy mi coś pomogło, ale na
wszelki wypadek funduję sobie trzy razy dziennie kieliszek
turkusowego wynalazku, bo może owo draństwo trzyma mnie przy życiu.
Właśnie czas na kolejną dawkę. Przełknąłem bez wstrętu,
chuchnąłem i zagapiłem się w lustro, próbując ustalić, co mam
z sobą począć. Nagonka zapewne już w te strony zmierza, więc za
wiele czasu nie mam i wolnością zbyt długo się już nie nacieszę.
Upić się? Szkoda wolności – to na ostatnią chwilę mogę zrobić
– kiedy wpadną przechylę flaszkę wartowniczego samogonu i będę
chlał, aż mnie nie powalą na ziemię komandosi, albo lekarze. Ale
nie teraz. Teraz chcę nacieszyć się wolnością, szkoda, że w
samotności. Przypomniałem sobie o implancie wszytym pod skórę;
taki GPS, na wypadek, gdybym się zgubił, albo uciekł z więzienia.
Postanowiłem zrobić psikusa grupie ratunkowej. Skalpelem wyciąłem
go z własnego ramienia i przełożyłem doktorkowi pod skórę –
temu, który był do mnie podobny z postury. Później ubrałem
go w swoje ciuchy, a sam okryłem się jego kitlem z plakietką,
przepustką i tytułem. Zerknąłem w lustro i w jego dokumenty,
które znalazłem w szufladzie. Żonę mam teraz i jej zdjęcie
w portfelu – zachichotałem ponownie i nowy nawyk mocno mnie
rozśmieszył, bo nie podejrzewałem siebie, że umiem mieć
żonę i chichotać. Parskać i jakkolwiek inaczej śmiać się
zresztą również. Ale teraz byłem wolny i miałem ochotę się
śmiać na wszelkie możliwe sposoby. Nikt mi w tym nie mógł
przeszkodzić poza mną.
Popatrzyłem
na turkusową butelkę i urodziłem w głowie kolejny dylemat. Jak
sprawdzić, czy jest mi do życia niezbędna i co zrobię, kiedy się
skończy? Ze trzy setki już wychlałem, a tego co zostało wystarczy
najwyżej na 10-12 dni. I koniec, bo przecież większego zapasu nie
zrobiły doktorki, a martwe już nie dorobią. Kiedy przyjedzie
odsiecz, to mi zabiorą i tę flaszkę, choćbym ją schował, więc
albo stłuc ją całkiem i mieć nadzieję, że przeżyję,
albo… Wystraszyłem się własnych myśli, ale alternatywne
wyjście, to wypić wszystko na raz i wierzyć, że spotęguje się
chwilowe działanie aż stanie się tak permanentne, że zmieni
we mnie coś, co pozwoli mi przeżyć tę dziwną zarazę. Póki
cisza i spokój poszedłem sprawdzić notatki doktorków, bo być
może zapisali gdzieś skład, może recepturę da się odtworzyć.
Szukałem nawet niedługo, gdyż wszyscy byli poukładani wręcz do
pedanterii. Skład chemiczny, sposób mieszania, nawet czasokresy
pomiędzy dokładaniem poszczególnych składników. Nie jestem
chemikiem, ale moja ignorancja podszepnęła mi, że przeczytane
składniki są wystarczająco popularne, by łatwo wyprodukować
kolejne dawki preparatu. Nauczyłem się składu na pamięć, a
zapiski ostatnich dwóch tygodni na wszelki wypadek spaliłem. To, co
tyczyło mnie osobiście najpierw przejrzałem z ciekawości,
szukając odpowiedzi, cóż we mnie odkryli i dlaczego niby taki
wyjątkowy jestem, jednak to już był bełkot zaawansowany i
zupełnie nie zrozumiały. Ważne, żem odporny jak miedziany zlew –
wlać we mnie można niemal wszystko, bez szkody dla
delikatnych organów. A skoro tak, to ostatni raz zerknąłem na
papiery i niech je płomień przytuli – spaliłem wszystko.
Komputerom poodcinałem cyfrowe łącza, magnesem i młotkiem
uszkodziłem dyski twarde, dyskietki, taśmy i płyty. Całą tę
cyfrową akademię niczym inkwizycja złożyłem na stos pod
wyciągiem w laboratorium i podlałem ropą. Pstryknąłem
zapalniczką – zaświeciło, zaśmierdziało palonym plastikiem i
czarny dym jęło zasysać do wyciągu. Elektronika rozpadała się
szybciej i więcej śmierdziała niż martwe ciała od dwóch
dni gnijące na podłodze. Płonęła moja historia obcymi dłońmi
spisana. Zmęczony wróciłem do swojego lustra, jak do jedynego
gościa w knajpie i popatrzyłem w oczy siedzącemu naprzeciw. A on
zadowolony z siebie wielce i uśmiechał się domyślnie, wzrokiem
szukając turkusowej flaszki. Schwyciłem ją mocno, nie przeżegnałem
się, bo nie pamiętałem, w czyje imię należy się żegnać.
Podniosłem do góry i delikatnie z lustrem się trąciłem. Lustro
zaśpiewało turkusowo, a potem słychać było już tylko rytmiczne
bulgotanie, gdy płyn grawitował do mojego żołądka. Odbiło mi
się grzmotem, co rozśmieszyło mnie kolejny raz. Puste opakowanie
wyrzuciłem na płonący stos. Dym na jedną chwilkę zmienił kolor,
po czym wrócił do elektronicznie-plastikowej czerni.
Nie
miałem nic więcej do zrobienia, jak czekać na husarię, która
mnie uwolni, albo uwięzi. Niech przylecą, zabiorą gdzieś bliżej
życia, może trafi się okazja, żeby zakosztować więcej wolności.
Obecna bezczynność mocno kojarzyła się z niedawną niewolą, a
mnie rozpierało. Płyn we mnie nie wykazywał szczególnych objawów,
może poza parciem na pęcherz. Pomyślałem o świeżym powietrzu,
więc wyszedłem, a wokół już stała tyraliera. Bezdusznie
nieruchoma tyraliera, uzbrojona, biała i posępna. Nikt nic
nie mówił, ani nawet nie ruszał się, więc może rozkazów
jeszcze nie dostali – stali i czekali martwo-posłuszni. A ja…
czekać już dłużej nie mogłem– rozpiąłem rozporek i z głośnym
westchnieniem oddałem się prozaicznej czynności, z ulgą
pozbywając się nadmiaru płynów w organizmie. Radość moja rosła
wraz z ubytkiem płynu we mnie, który niczym wiertło wgryzał się
w stężały śnieg i drążył go coraz głębiej, a ja nie mogłem
przestać. Zupełnie jakbym w zmysłach zamienił się w falującą,
niezmierzoną błogość i całym jestestwem skupiony na jednej
czynności turkusową, ciepłą strużką spływałem pod śnieg
grubą warstwą zarastający okolicę, jeśli można tak powiedzieć
o owych nieskończonościach wokół. Płynęło ze mnie nieustanie,
ciągle radość dając, aż miałem wrażenie, że objąłem nią
cały świat. Nikt nie przeszkadzał, nie zakłócał i nie poganiał,
a turkusowa wstążka drążyła grubą warstwę śniegu, ćwierkając
szmerem górskiego strumyczka w wiosennym roztopie. A ja? Miałem w
niebo patrzeć przy fizjologicznym zaspokajaniu, ale ten szpaler
milczący martwo mnie rozkojarzył i przekierował mój wzrok na to
poniekąd spodziewane zaburzenie. Nie wiem zupełnie dlaczego, ale
zauważyłem dziwny niepokój unieruchomionej tyraliery – ale co
może być niepokojącego, kiedy jeden nieuzbrojony facet sika
naprzeciw szpaleru gotowych do trzeciej wojny światowej komandosów?
Skąd w szpalerze jednobrzmiące i nieuzasadnione zupełnie
uczucie, niczym wspólnym rozumem wygenerowane i to nieprzygotowanym
życiowo. Patrzyłem więc na ów niepokój, a on zdawał się
rosnąć. Moja radość nie zamierzała maleć tylko dlatego, więc
skwapliwie korzystałem z bezruchu szpaleru i w dalszym ciągu
odpływałem strużką cienką w ten wydrążony moim ciepłem tunel.
Bezruch trwał, jakby czas przestał płynąć, szpaler niepokoił
się wciąż mocniej, a ze mnie spadł fartuch doktorka i położył
się w śniegu…
Zaledwie
okamgnienie później, obok fartucha położyły się dżinsy… A
ja? Gdzie ja??? Cały spłynąłem cienką strużką w ten wydrążony
tunel, spłynąłem żywym turkusem i pod tym śniegiem krążyłem
niecierpliwie. Całym swoim wilgotnym istnieniem poczułem
grawitację, puls ziemi czułem i umiałem rozmawiać ze śniegiem.
Ten pokazywać mi zaczął kierunek, jakby wiedział, że południowe
klimaty bardziej mi służą, niechby umiarkowane, lecz nie te,
podbiegunowe zupełnie. Odpłynąłem spokojnie błękitnym
strumyczkiem zapominając beztrosko o szpalerze, o dusicielu, o
historii, bo płynięcie dawało tak wiele szczęścia, że trudno
było się powstrzymać od śpiewu, od szemrania, od
pohukiwania tubalnego i rubasznego. Płynąłem sam nie wiem jak
długo, wcale zmęczenia nie czułem, uwolniony od barier czasu, nie
byłem śpiący ani głodny. Całym sobą napełniony, byłem
turkusową radością i płynąłem na południe, do ludzi, do
cywilizacji i miejsc, gdzie woda całorocznie znajduje się w
stanie płynnym. Leniwie pomyślałem z geograficznym zatroskaniem,
że greckie wyspy mogłyby być w sam raz dla mnie, albo nawet
alpejskie strumienie w dolinach, być może mazurskie jeziora?
Przystanąłem na chwilę, żeby soku brzozowego napić się wprost z
drzewa, po czym oparłem się o jakiś kamień, a ten drgnął i
odsunął się, jakby mi miejsce zrobił. Wstałem. Trudne do
realizacji, jednak ja-płynny wstałem, choć nie wiedziałem jak to
zrobić. Gejzerem niezbornym przelałem się w moje własne ciało,
tuż obok głazu i okrzepłem na powierzchni. Nadal nieogolony, lecz
z oczami przekrwionymi już na turkusowo. Wstałem z błękitnym
wzrokiem, by patrzeć na świat, gdzie wiosna skradała się
nieśmiało i tylko resztki śniegu mokrymi szmatami leżały po
polach. Daleko od niewoli. Daleko od świata ludzi. Wytrysnąłem
wolny. Mogłem wszystko, a nawet więcej. Nie znam siebie takiego,
jakim obecnie jestem, boję się rozmiaru własnych możliwości.
Braku granic też się boję. Znienacka dostałem więcej, niż
umiałem marzyć. Bo dostałem ziemię na własność i wystarczy mi
się tylko do niej przytulić. Nie mogę się skupić, chociaż
zmieniam stany skupienia. Kto wie, czy nie mogę nawet ulecieć
turkusowym gazem poza wszelkie granice poznania… nie wiem, czy
udźwignę w sobie taką wolność…
I nie wiem ile ona potrwa…