środa, 30 września 2020

Loteria

 Opowiadanie powstało na portalu T3 w ramach treningu wyobraźni – linka do treści https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=4685

 

Założenia:

Bohater - oficer

Zdarzenie – ostatni papieros

Efekt - Świat Orwella (totalna inwigilacja, brak wolnej woli, całkowite podporządkowanie władzy) - a twojemu bohaterowi udaje się pokonać system.


Jestem obcy…

Znów. Tym razem piję w Petersburgu… Sankt Petersburgu, który tyle już miał imion, że zaplątał się w nich i z wrażenia otworzył na świat, jak małż rozwarty siłą chromowanych szczypiec w carskich dłoniach, które nie wybaczają i nie zapominają. 

- Blisko, cholera – pomyślałem sobie – blisko w czasie i blisko Tallina, ale niech Bóg da, że nie zdarzy się nic, co mogłoby mnie zdemaskować? Przecież jestem tu obcy… 

Пи́тер jest w końcu europejskim miastem, chociaż radykalni komuniści o zapędach stalinowskich chcą siłą nawrócić go na ścieżki czerwonej armii; przywołać pamięć wielkiego Ленинградa, historii, którą zatyka się gębę każdemu, w kim wiary w Matuszku Rasssiju brakło. Jak za cara Piotra Pierwszego zwanego Wielkim, który teraz w metalowej wersji ozdabia Nevski Prospekt – zapewne najsłynniejszą ulicę Rosji, miejsce, które z nazwy i czastuszek zna chyba każdy. Piotr chciał przywrócić Rosji Europę, albo Europie Rosję i zaczął ją cywilizować. Stąd Ermitaż, charyzmatyczny, chełpiący się sławą większą chyba od Luwru, bo mniej oczywisty, bardziej egzotyczny i posiadający niebagatelną siłę przyciągania – służby specjalne potrafią samym strachem i zakulisową niesławą pozyskać wszystko, czego zapragną – Luwr czekać musi na hojność darczyńców. 

Trzeci dzień mija dopiero, odkąd zameldowałem się w jednym z wielogwiazdkowych hoteli dla cudzoziemców… Zaśmiałem się w kułak – Hotel w regularnej armii musiałby być najmarniej majorem, kiedy ja, choć nikt o tym nie wie, dopiero zasłużyłem na kapitańskie gwiazdki. Matuszka nie szafuje honorami, chyba, że na moskiewskiej defiladzie. Trzeba wielkich zasług w wielkim kraju, żeby ozdobić mundur pięcioramienną, złotem pokrytą gwiazdą. A ja? Piję. Piję, bo potrafię i tylko tak umiem odwdzięczyć się za łaskę miłościwie panującej rodzinie… Zabawne, że komunizm ma nad głową tyrana. Zawsze miał i wciąż ma. Inaczej zdechłby z głodu. Im większe imperium, tym większy terror jest potrzebny, żeby zachować status quo. Tym większe restrykcje, żeby strach unieruchomił mięśnie tłumu, który siłą jest tak potworną, że zmieść może w niebyt każdy reżim. Wystarczy, by przestał się bać. 

Nikomu nie zdradzam własnych myśli. Nawet teraz, „Stolichnaya” wypala je zanim zalęgną się na czubku języka, nim wydostaną się ze mnie echa, które bezapelacyjnie sprowadziłyby mnie do jednego z ponoć nieistniejących już łagrów… Syberia jest trzykrotnie większa od Unii Europejskiej, a ONZ nie ma ochoty wysyłać tam obserwatorów marznących na sam dźwięk słowa tajga… Matuszka czuwa jednak nad nieświadomością tłumów i zawsze gotowa jest udzielić schronienia zabłąkanym duszom o zbyt zainteresowanych wolnością umysłach. 

Piję. Wierchuszka wie, że pić potrafię i nie raz już pobłażliwie kiwała niewidzialną głową, pochylając się nad moim życiorysem. Polskie NKWD zwane SB, czy UB… wcale nie było gorsze. Naród tłamszony od wieków potrafił dochować się szubrawców godnych większych piekieł, niż je szatan wyrychtował dla swoich kuracjuszy. Folksdojczów bardziej niemieckich od rodowitych berlińczyków, skłonnych pójść za każdą wiarą, ideą, obietnicą, łamiących uprzedzenia, więzy, tabu i swoich pobratymców. Zdrajców, przy których Kain wydawać się mógł niewinnym pacholęciem. Złoczyńców gotowych Bogu sznurek z kalesonów ukraść, żeby powiesić jego syna na krótkiej smyczy i zaciskać dłużej, niż trwa nieskończoność. Ech! Syn Boży miał fart, że nie zadarł z Polaczkami… 

Piję. Nevski Prospekt dyskretnie onanizuje się w wiosennych światłach gazowych latarni, wspominając wielkość własną i założyciela. Mocno zużyta harmoszka gra rzewne melodie, ktoś tańczy, inny wrzuca kopiejki do futerału grajka, ktoś wtóruje łzami, wsparty na balustradach nabrzeża Newy. Ja piję. Każdy robi to, co potrafi. Jestem cynikiem, nie umiem płakać... ani grać. 

Trzeci dzień tutaj; wiosną podszyty widnokrąg topnieje w oczach. Wiatr rozbiegany wzdłuż i wszerz. Zwiedza kanał Griboyedovej i Moyki, ssie słony posmak zatoki fińskiej i wypełnia nim bulwary. Trzeci dzień, kiedy piję siedząc naprzeciw młodziutkiej dziewczyny o nosie odrobinę za dużym do małej twarzy. Grzywką przysłania oczy, ukrywając fakt, że rzęsy ma zbyt krótkie, aby rozbełtać nimi poranne mgły. Zgłupiałem. Ja, doświadczony rep nie byłem gotowy na smarkulę, która patrzy na mnie zuchwale i z przekorą mówi dobitniej, niż trzeba: 

- Я тебя не боюсь! (Nie boję się ciebie!)

Noce… Подмосковные вечера nie oddają pełni podobnych doświadczeń. Zgłupiałem całkiem. Przeżywam nastoletnie, kompletnie nieodpowiedzialne emocje do kobiety, która zaczęła nią być ledwie wczoraj. A przecież miałem pić, pozostając czujnym na usługach Matuszki. Tej, która wszystko widzi i wszystko wie i nie zawsze potrzebuje dowodów, żeby doprowadzić sprawy do finału wykluczającego hipotetyczny ciąg dalszy, by utrzymać w siodle świat w niezmienionym kształcie. Gdybym był rozrzutny emocjonalnie… mogłaby być moją córką. Starszą córką, która wyfrunęła z domu, by nie musieć szarpać się z wapnem, ze szronem na skroniach i gderaniem starego ramola. A ta smarkula mówi do mnie: Я тебя не боюсь! Przeciąga się naga pod moim ramieniem i patrzy jak nowonarodzony jamnik szorstkowłosy na matkę. Ma rację - pierwszy raz w życiu jestem bezradny wobec oczu wilgotniejszych od całej zatoki fińskiej, od Newy z przyległościami. Kłuje mnie coś ale tym razem, to nie Makarov. Wstaję dłużej niż zwykle, a ona ociera się mrucząc świństwa i patrzy spod przymrużonych powiek, jaka obelga trafi i wciśnie ją głębiej w otchłanie prześcieradła, żebym mógł zaspokoić jej młodociany bezwstyd. 

Zerkam na zegarek, noszony dla ozdoby, bo donikąd mi spieszno. Dotychczas piłem na długich dystansach; obecnie czas picia zaledwie się zaczął. Demonstracyjnie czekam, aż przyjdzie i nadstawi policzek dopominając się o więcej czułości. I skarci mnie, że goliłem się osiem godzin temu i już czuć na policzku szorstkość papieru ściernego, a jej policzki są zbyt delikatne na tak perwersyjną pieszczotę. I śmiać się będzie oczyskami przewrotnie miodowymi. Skórę ma białą jak polarny niedźwiedź, ale o całe nieba delikatniejszą. Nie spałem w tak delikatnej oprawie i żaden jedwab nie odda nawet namiastki. Czuję pożądanie, ale nie ma jej przy mnie. Piję. Zamiast obserwować zewnętrze zagłębiam się niebezpiecznie w absurdalne marzenia, jednocześnie szukając rozwiązania niezwykle trudnej zagadki – jak ukryć perkaty nosek przed niezgłębioną ciekawością Matuszki? 

Zamiast rozwiązania… pojawia się groźba. Kałasznikow. Nawet nie jeden, a trzy. Niewątpliwa pokuta za moją dotychczasową skuteczność. Strach. Staram się udawać, że bardziej obchodzi mnie sześć ziaren czerwonego kawioru lepiącego się do talerzyka z miśnieńskiej porcelany, ale oszukuję samego siebie. Nigdy nie byłem tak blisko przerażonych wylotów luf, którym wystarczy dźwięk spadającej na ziemię szklanki, żeby mnie podziurawić bardziej, niż sita do cedzenia diamentów. 

Idę. Ograbiony z Makarova i prowadzony zimnym wylotem trójcy oczu kaliber 7,62. To chyba koniec. Koniec picia i zwiedzania chylącego się ku upadkowi świata na koszt wierchuszki. Pozwolili mi dopić ostatnią szklankę, ale kiedy wygarniałem ziarna kawioru z dna talerzyka szturchnięcia nie były już rubaszne, a żebra skarżą się nadal. Idę prowadzony na potrójnej, epoksydowanej smyczy. Płacę za sławę skrywającą się dotąd w cieniu. Ja wiem, że oni wiedzą i oni wiedzą, że ja wiem, że nic już być innego nie może, a przecież idę potulnie, jak piesek, któremu zachciało się sikać tak bardzo, że nie znajduje w sobie słów. 

Moyka. Drobna, w porównaniu z Newą rzeczułka opasująca miasto i flirtująca z architekturą bezwstydnie. Chyba ma się stać moim końcem. Ostatnią przystanią. Widzeniem, w jakim rozpłynę się, a potem, wrzucony w jej nurt spłynę ku morzu. Trawię zapamiętane jeszcze z knajpy widzenie – bezpieczniki przestawione na ogień ciągły. Nikt nie chce ryzykować, żadnej sportowej żyłki. Tylko nieubłagany, bezapelacyjny wymiar kary: 

- Убить собаку! (Zabić psa!)

Nie myślą, nie mają złudzeń. Zabiją, pewnie kosztem kamratów, bo przecież moje ciało nie wytrzyma naporu pocisków - przejdą na wskroś i popłyną dalej, jak śmiercionośne torpedy, rozwalając w proch wszystko, co śmie stawić opór. Studenci… Pochopni idealiści, którym życie wciąż nie nakopało przez tyłki rozsądku. Żarliwi, gorliwi i zapalczywi. Po nich tu przyjechałem, ale okazało się, że jednak DO NICH. Czekali na mnie. Inwigilacja. Kontrola, informacja, szpiegostwo. Wierchuszka wiedziała… Chyba za późno mnie wysłali i przyjdzie umrzeć w paroksyzmie ołowiowej chmury. Może zabiorę któregoś ze sobą, ale niespecjalnie mnie to pociesza. 

- Żyj kurwa! – UB wiedziało; wiecznie pijany pułkownik wiedział, co ważne – Żyj, a dopiero potem myśl o zabijaniu. Najpierw trzeba donieść zemstę do celu, a dopiero potem rozsmarować ją jak miękkie masło na wciąż ciepłym chlebie. 

Oddychałem wilgocią Piotrogrodu, wystukując żałobny rytm w płytach deptaka mostu nad Moyką. Kamienice mdlały ze zmęczenia; sepia zawsze zdaje się być wyczerpana życiem. Nie zdążyłem… Tak wielu rzeczy nie zdążyłem zrobić. Może byłem zbyt obowiązkowy, może miałem… Te brązowe oczy i ta filuterność we wzroku… jak to było? Я тебя не боюсь? Zimno luf przedziera się przez materiał i kaleczy oddech. 

- Omne trinum perfectum (co potrójne, jest doskonałe) – pomyślałem, kiedy na moich żebrach zaczęły kluć się trzy, jeszcze niewybarwione siniaki. Nie zdążą dojrzeć, nim pochłonie mnie nurt Moyki. Nim newskie ryby skosztują mojego ciała… 

Pałac Straganowa patrzył na mnie z wyrzutem, że zakłócam mu przedświt swoją pochopną, białkową obecnością, która nie jest wstanie przetrwać nawet ćwierci tego, co sam przetrwał, a przecież zawieruchy dotknęły go niewątpliwie większe, niż szturchańce żądnych zemsty studenciaków. 

- Dzieciaki! – pomyślałem – Zabiją mnie dzieciaki, które nie mają pojęcia. Dzieciaki, które miałem wyłowić, spacyfikować, zmielić w maszynie czasu i odesłać w niebyt. A teraz one stały się moim Nemezis i one poprowadzą mnie tam, gdzie ja miałem zesłać ich. 

Most posępniał mimo oświetlenia, a może to tylko moje samopoczucie zdychało szybciej ode mnie? Przyszłość zdawała się kończyć pod mostem. Kamienice okurzone historią, wiatrem, solą, spalone słońcem, o elewacjach godnych twarzy marynarzy sowieckiej floty wojennej… Mrok odbierał kolor i nadzieję. Nigdy wcześniej nie myślałem o kolorach. Dopiero te niedojrzałe oczy pełne skrzących się bursztynów z plaży Kątów Rybackich, czy nieodległych granicy Piasków… 

Przytrzymali mnie lufami i popchnęli na chropawy tynk ściany. Otwierałem oczy, żeby ich widzieć. Jeden z nich… Ona… Wyciągnęła z dżinsów kartkę i czytała. Po polsku! Czytała wyrok śmierci. Jak w teatrze! Mijałem słowa bez zrozumienia, ale słyszałem wykrzykniki… Tallin… Anadyr… O Budapeszcie też wiedzieli… Inwigilacja. Podziemny front, który wiedział wszystko, choć mi zdawało się, że wszystko wie tylko wierchuszka i Bóg, jeśli przysługuje mu kod dostępu do ściśle tajnych danych. Tymczasem trójka gówniarzy z petersburskiego uniwersytetu trzymała mnie na muszkach i śpiewnym rosyjskim, polerowanym na herbacie z miodem i konfiturą… dyskutowali, jakby dopiero teraz zrozumieli, co zamierzają zrobić. 

Zabiją mnie. Ja zabiłbym szybciej, ale oni są młodzi i mają skrupuły… Ten z dziobami na mordzie, co wyglądał, jakby zapomniał w jadłospisie o rumsztykach i gulaszu rzucił mi paczkę papierosów – Беломорканал, dobre, rosyjskie papierosy, które smakują zawsze jak koniec świata. Oni naprawdę naoglądali się starych filmów i uważają, że istnieje coś takiego, jak etykieta śmierci! Estetyka zgonu! Nie palę, ale sekundy życia są bezcenne. Włożyłem papierosa między wargi i przypaliłem rzuconą w ślad za nimi zapalniczką. Płuca ogarnął zamęt. Zupełnie jakby konflikt o Falklandy-Malwiny miał się znów rozpocząć, jakby Watergate miało stać się sensacją poranka na Piątej Alei… 

Papieros był zbyt krótki nawet dla laika. Życie? Nie zdążyłem nawet przetrawić ostatniej nocy z małolatą… 

- Fajna była - tak sobie młodzieżowo, niezbyt wyszukanie pomyślałem. - Chciałbym coś więcej z nią, jak trzy noce. Może nawet ten pieprzony domek z ogródkiem, w którym pod krzakiem czarnej porzeczki nie czai się oddział GROM-u, albo Specnazu… 

Kiedy dziewczę skończyło czytać spojrzeli na siebie. Chwila niepewności… Widać nigdy wcześniej nie mordowali z premedytacją. Ja nie czekałbym – byłbym trupem, zanim ona zaczęła czytać. Może nawet zabiłbym siebie już w knajpie? Ale byłem jej wdzięczny za zwłokę. Za dwie minuty życia w strachu, który dopiero miał się skończyć. Któryś westchnął głośniej niż trzeba. 

Wreszcie strzały rozlały się po ciemnym, gęstym od emocji niebie, a kamienice bezdusznie zawtórowały zwielokrotnionym do absurdu echem. 

*** 

Jestem obcy. 

Wciąż jestem, choć drgnąłem, na dźwięk wystrzałów i Беломорканал wysunął się spomiędzy niewprawnych warg. Patrzyłem z kliniczną ciekawością na własny korpus, jak odpowie na ogień automatów. Kadłub zachowywał się nad podziw spokojnie. Nie przejął się wcale. Nie uległ. Za to trójce studentów wypadły z rąk automaty, a ciała rozszarpywane nawałnicą ognia podrygiwały w śmiertelnym breakdance, nie znajdując czasu, by lec na bruku. Nim dotknęły ziemi były już zmiętolonym, krwawym befsztykiem. Tyko ja stałem na chwiejnych nogach – pierwszy raz w życiu. Nigdy nic nie sprawiło, żebym się chwiał. Dopiero ten nocny łoskot, odbijający się echem od elewacji starych kamienic i gasnący w nurcie Moyki i Nevy… Wypiłbym coś naprawdę mocnego. Miejscowy samogon wydawał się być najbardziej rosyjskim trunkiem i najlepszym na podobne okazje – ostatecznie to właśnie samogon ocalił Leningrad podczas światowej zawieruchy. Tylko on był w stanie utrzymać wygłodniałe ludzkie mięso w miejscu, poza szponami wszechobecnego strachu połączonego z rosyjską zimą. Usiadłem na kamieniach pocąc się mimo wczesnej wiosny, która zbyt łaskawa dla korzonków nie bywa tutaj. 

- Ты храбрый. И глупо! До скорой встречи (Odważny jesteś. I głupi! Do zobaczenia) – W oczy zajrzał mi kpiący, rybi wzrok kogoś, kto kompletnie zapomniał co to uśmiech. Chyba został wypreparowany z uczuć, a jeśli taki cynik jak ja zdołał to dostrzec, dla przeciętnych zjadaczy chleba musiał wydawać się koszmarem z naprawdę mocnych snów.

- Капитан, мой капитан! (Kapitanie, mój kapitanie!) – Dobiegł mnie jeszcze skandowany w rytm kroków szyderczy śmiech znikającego już za rogiem wybawcy. Cóż miał znaczyć? Stowarzyszenie Umarłych Poetów? Wiersze deklamowane na stole w kinowym hicie dla rozrzewnionych dziewczątek z dobrych domów? 

Siedziałem dobry kwadrans, nim podniosłem tyłek z bruku i z lekkim niesmakiem przeszukałem kieszenie martwych studentów. Gdzieś w tym bigosie krył się mój Makarov, który mógł mi się jeszcze przydać. Znalazłem go w końcu, lepkiego od krwi, lecz pistolet również został trafiony śmiertelnie. Rzuciłem na ciała, z żalem ocierając dłonie. Szkoda broni. Służyła niezawodnie, a teraz… Wierchuszka… Oni wiedzieli… Wszystko i zawsze! Wiedzieli jak i gdzie. Byłem tylko tępym narzędziem, które stroili mamoną, karmili tym, czego nie miałem i szczuli, bym dopłynął do portu przeznaczenia. Mieli dostęp do wiedzy, do informacji, jakiej nie miał nikt. Siedziałem i dopiero teraz wystraszyłem się na wskroś ciała. Siedem milimetrów metalu, to nic w porównaniu z wiedzą… Życie można odebrać tylko raz. Wiedzę… Dziewięć miliardów razy… Tyle, ile istnień na świecie… 

Zabijałem i nie zostałem zabity. Jeszcze. Wilgoć zatoki studziła tyłek i emocje. Bałem się, dygotałem z niepewności siedząc na kamieniach… Milczałem i bałem się, że to za mało. Ona… Chciałem znów przejrzeć się w tej młodzieńczej bezczelności. Matuszka? Czy to możliwe, żeby zignorowała? Nie dostrzegła? Wstałem i otrzepałem spodnie z wilgoci ulicy. Wracać? Narażać ją? Czy zrezygnować na zawsze? Poddać się i ochronić to piegowate, pochopne życie? Moją lekkomyślność, której, jak się zdawało wyzbyłem się prowadzony ubecką ręką emerytowanego pułkownika? Była moja przecież… Wreszcie ktoś stworzony dla mnie. Poddać się, czy ryzykować? Egoizm zatruwał mnie od środka. Sankt Petersburg otwierał się na kolory świtu. Poranna gazeta donieść miała o potyczkach gangów na ulicach i przestrzec przed nocnymi spacerami po bulwarach, ale o mojej… o bezczelnej dziewczynie, która mówiła - Я тебя не боюсь! – musiała milczeć! 

Wolno, jak człowiek zmęczony całonocną pracą szedłem w stronę hotelu. Z daleka świecił neonami i mrużył oczy przed nadjeżdżającymi samochodami. Mewy rozdarły się na potęgę. Wolałem nie oglądać się za siebie. Lepiej nie wiedzieć, co też sprawiło im frajdę w ten mimo wszystko chłodny poranek. Maître d'hôtel przyjrzał mi się z dobrze skrywaną ciekawością, jednak nie udawał zdziwienia, że nie proszę o klucz. Zupełnie, jakby wiedział, że mam go przy sobie. Wjechałem windą. Nie miałem ochoty wspinać się z jego wzrokiem uczepionym moich pleców. On… na pewno jest na usługach Matuszki. 

Na poduszce… Tej samej, na której wieczorem rozsypywały się włosy mojej bezczelnej panny leżał pistolet. Makarov oczywiście. Wierchuszka ma oczy wszędzie. Wiedziała wszystko. Machinalnie włożyłem broń pod pachę i wyszedłem. Sam nie wiem dokąd, ale wyszedłem i snułem się po mieście jak człowiek, który nie ma żadnego celu w życiu i kręci się w kółko jak bezdomny pies. Nim zmarzłem znalazłem się na skraju blokowiska, na którym podobno mieszkała moja odważna panna. Wsunąłem się między bloki, jak wiatr, który nigdy nie zasypia. Mijałem poobdzierane, pełne wulgarnych graffiti szczytowe ściany bez okien, mijałem milion balkonów ze schnącą bielizną podłej jakości. Mijałem siedzących na zdezelowanych ławkach kloszardów i młode mamy czujnie zerkające, czy nie zrobię krzywdy ich riebionkom. 

Nieliczne drzewa pełne były liszai i chorowały, jak chorują miejskie drzewa – od wyziewów, spalin i ludzkiej bezmyślności. Zatraciłem się w tych prozaicznych, dla wielu codziennych obrazkach. Kroki stawały się wciąż wolniejsze, aż utknąłem przed osiedlową tablicą ogłoszeniową i bezmyślnie gapiłem się przez upaćkaną szybę na jakieś komunikaty i reklamy. Stałem może godzinę, a może i dwie. Poranek dojrzał już do południa, a ja wciąż stałem. W szkle zobaczyłem wzrok pełen beztroskiego śmiechu. 

- Я тебя не боюсь! (Nie boję się ciebie!)

A potem wzięła mnie za rękę i zniknęliśmy w bramie śmierdzącej, jakby psy załatwiały się tu od średniowiecza. 

*** 

To wszystko było trzy dni temu… Trzy dni, spędzone w pościeli wciąż parującej niedowierzaniem. Matuszka nie zapukała do drzwi ani razu. Może w świetle dnia straciła ostrość widzenia? Może nieświadomie przymknęła oko, które nie zasypia nigdy i na jedną, króciuteńką chwilę spuściła mnie ze smyczy? Na chwilę wystarczającą, bym skrył się pod kołdrą i zapomniał. Udało się? Stając w oknie przypomniałem sobie postać z mostu nad Moyką i jego śmiech. Zadrżałem, ale świat nie odpowiedział, jak zapewne odpowiedziałby wysłannik Matuszki: 

- Капитан, мой капитан! (Kapitanie, mój kapitanie!)

wtorek, 29 września 2020

Ekstrakty.

 pkropka (dziękuję!) podrzuciła namiary na stronę: https://fantazmaty.pl/pisz/nabor-tekstow/ekstrakty/ zabawa wydała mi się prosta - max 3 zdania i max 300 znaków liczonych ze spacjami, ale bez tytułu. wolno wysłać maksymalnie pięć tekstów. jestem słabym człowiekiem, więc przyjąłem wyzwanie. zamieszczam, lecz w przypadku sukcesu będę skazany na usunięcie tych tekstów, bo organizator wymaga usuwania tekstów w przypadku publikacji. oby były wystarczająco dobre, żeby trzeba je było usunąć. może ktoś jeszcze nabierze ochoty?


Miłość ojcowska

Kazali wydalić pierworodnego, więc siadł na liściu czeremchy walcząc ze skurczami odwłoka. Jak osiągnąć cel, kiedy zatwardzenie scementowało kiszki? Napinał się i wył, prężył muskuły, aż pośliznął się na kropli rosy i wyciął orła na chodnik – z bólu powił upragnione niemowlę.

 

Temida

Smoki uwielbiają być głaskane przez niewinne dzieci. W prawdziwym kłopocie są te szkraby, które nieopatrznie stracą cnoty, albo niepostrzeżenie dla siebie dorosną. Magiczny zwierzak zawsze rozpozna oszusta – instynktownie i bez namysłu odgryza mu głowę.

 

Niepewność

Już drugi dzień stała i w osolonej wodzie gotowała kiść kamieni, zawzięcie mieszając wielką cedzakową łyżką w olbrzymim garze. Żylaki na starczych nogach napęczniały z wysiłku, twarz pokrył frasunek, a kamienie wciąż nie zamierzały zmięknąć. Może kupiła zły gatunek, albo wybrała niedojrzałe?

 

Desperacki krok

Torebka zawierała to, co wszystkie damskie torebki – wielką, niezbadaną tajemnicę i mnóstwo historii. Chciałem otworzyć, jednak trochę się bałem, że wyskoczy czambuł tatarski i wypatroszy mnie jak prosiaka. Kiedy wreszcie rozchyliłem brzegi, w środku kwilił żałośnie telefon, że mu bateria zdycha.


 Boski wiatr

Muchy krążyły nad parującą kupą niczym alianckie eskadry nad Dreznem. Wreszcie pierwsza zdobyła się na odwagę i rozpoczęła atak w locie nurkowym. Za nią pikowały następne eskadry, w samobójczym szale wbijając się w cuchnącą masę.

poniedziałek, 28 września 2020

Wielki Jubel.

        Z okazji setnej rocznicy powstania Związku Masarzy Polskich, zakładowy dział Public Relation postanowił zorganizować uroczystą imprezę z udziałem notabli, koneserów i smakoszy-amatorów o ugruntowanej lokalnie i lokalowo historii skłonności do konsumpcji wyrobów pochodzenia innego niż roślinne.

 

Bogaty program przewidywał parzenie wrzątkiem, obdzieranie ze skóry, patroszenie, upuszczanie krwi, podział na starannie wyselekcjonowane elementy, czyli tak zwany rozbiór tuszy, szybki instruktaż wyrobu kaszanki z pozyskanej wcześniej krwi i jelit, oraz degustacja świeżonki i wysysanie szpiku.

 

Ponieważ niedawne protesty Ligi Ochrony Przyrody odbiły się ujemnie na image firmy postanowiono, że z okazji jubileuszu publicznemu rozbiorowi poddany zostanie osobnik z gatunku naczelnych. Wstępnie wykluczono aborygenów i pigmejów (gatunek zagrożony), talibów (groźba odwetu terrorystycznego), sycylijczyków (vendetta), księży (anatema), Żydów (pamiętliwość narodu wybranego jest tak wielka, że nawet Bóg przesunął termin sądu ostatecznego, żeby emocje zdążyły zdryfować choć trochę w kierunku umiarkowanych), Murzynów i Azjatów (rasizm mieszka w każdym z nas białych i jest na cenzurowanym), a poza tym, z bliżej niedookreślonych powodów małe dzieci i kobiety o niskim IQ i wysokim potencjale zewnętrznym – być może chodziło o to, że dzieci są zbyt ubogie w tkankę, a kobieca, tak zewnętrznie urocza, że szkoda byłoby sprawdzać, co kryje się pod sparzoną skórą.

 

Ilość obostrzeń sprawiła, że poszukiwanym był świecki święty, względnie zdeterminowany kandydat na świętego. Przeszukano środowiska BDSM, bezludne jaskinie i niegościnne pustynie, zanim trafiono na eremitę o poszukiwanych walorach kalorycznych i podsiadającego wewnętrzną, cielesną zgodę na ofiarną dekapitację na ołtarzu jubileuszowej fiesty. Niestety – ofiara nie wyraziła zgody na rytualną kąpiel w ukropie, a oficjele zakulisowo wyrazili obawy o koszerność posiłku przed kąpielą, więc eremita wrócił na kolanach do swej jaskini M-2 z ciemną wnęką kuchenną, samobiczując się z rozpaczy.

 

Czas mijał, Jubel zbliżał się nieubłaganie, a darczyńcy jakoś nie było widać. Nawet miejscowy głupek zaśmiał się w twarz pijarowcom i pobiegł za suczką niespełna rozumu, żeby chichotać z naiwności służb zakładowych. Impreza już się miała pogrążyć w niebycie, jak wiele inicjatyw oddolnych, kiedy na scenę wkroczył szef. Szefa zadaniem jest oczywiście delegowanie zadań i rozliczanie wykonań, więc delegował. Jak w rosyjskiej armii zebrał kolektyw, przemówił do tłuszczy nafaszerowanej natchnionym słowem. Zgłosił się zastępca kierownika działu kontroli jakości bez szans na awans, bo jąkał się i nosił biustonosz z miseczką G, choć płeć zupełnie nie predestynowała go do takich wyzwań modowych. Naiwny, nie do końca zrozumiał, że oprócz biustu, na ołtarzu trzeba będzie poświęcić też resztę, do której być może miał znaczne większy sentyment.

 

Noooo… Ja nie wiem… Ale chyba było coś, do czego miał sentyment… może… Z drugiej strony, skoro przed frontem zaproponował, to chyba miał powody. I może faktycznie wolał rozebrać się do kości i pierwszy raz w życiu poczuć na własnych członkach i kościach usta jednej z trzech sekretarek szefa? Patrząc na te usta sam zastanawiałem się, czy nie zaryzykować podobnego zbliżenia, ale ja… mam zaledwie miseczkę C…

Nim świt zwróci światu kształty.

 Orion zmęczony całonocną ucieczką przed płonącą gwiazdą tęsknie zerka na kubek parującej kawy. Cień jakichś chmur usiłuje otrzeć mu pot z czoła, ale on odpycha je – nie pora na czułość. Noc gęsta, jednak wolna od sino-burego kożucha. Ona nie nosi baranicy, a włosy na moich ramionach sztywnieją i stają się czujne. Uważne na dotyk i ciepły powiew oddechu. Pani w czapce z pomponem i szaliku steruje parą psów, odprowadzając je do azylu; sama wsiada na rower i mrugając niejednoznacznie światłami przecina ciemność. Miasto pluje miliardem żarówek i stara się zniszczyć mrok. Na balkonie kwiaty walczą, by odzyskać utracone kolory i piękno. Pociąg gwiżdże z podziwem i żegna się posapując – w stronę gór jedzie. Nie będzie łatwo. Nawet wróble umilkły i skostniały w ramionach formowanych drzew. Zapewne wyglądają jak wyschnięte kulki platanowych nasion. Strach zapalić światło, bo gotowe spaść na bruk i potłuc sobie pękate brzuszki.

piątek, 25 września 2020

Równowaga

Jestem obcy… 

Nikogo to nie dziwi, bo tutaj każdy jest obcy. Przez Vanasadam w Tallinie przewija się niezliczona masa turystów, handlarzy i biznesmenów. Trudno spotkać tubylca. Nawet prowadzący jeden z wielu barów barman pochodzi z Turcji i wyraźnie odstaje od bladolicych w większości klientów i marynarzy szukających szczęścia w portowych tawernach i okolicznych burdelach, a kelnerka ma rysy modelowane na ałtajskich szczytach. Największy na Bałtyku port widział już niejedno i nic tu zdziwić nie może. 

Siedzę i piję. Podobnie do mnie zachowuje się kilku ludzi morza, o szerokich barach i posiwiałych przedwcześnie włosach. Piją, bo nie mają nic więcej do roboty. Stare miasto przestało ich bawić już dawno, a dziwki, choćby najbardziej egzotyczne, zapewniały rozrywkę na zbyt krótkie chwile, żeby zapełnić czas pomiędzy rejsami. Byłem sam, chyba, że dosiadł się ktoś, komu dopiekła samotność i potrzebował się wyżalić. Piłem. Polowałem. Na swój specyficzny sposób polowałem. Siedziałem w mroku i węszyłem wszystkimi zmysłami. Marzec w porcie, gdy temperatura wody i powietrza zrównują się nieopodal zera, a północne wiatry kaleczą twarz słoną wilgocią, jest doznaniem mocno wdzierającym się w mięśnie, a płuca wilgotnieją razem ze spodniami. 

Marynarzy mam w nosie, ale słucham ich przechwałek, opowieści ubarwionych gorzałką do nieprawdopodobieństwa. Patrzę, jak rzygają pod stoły, a cieleśnie wybujała kelnerka łaja ich bez przekonania, bo z portfeli wciąż wystają im wachlarze banknotów. A przecież, gdyby portfele wychudły, potrafiłaby skląć ich w każdym języku świata chyba. I to tak, żeby największy twardziel zarumienił się niczym pensjonarka po pikantnym dowcipie. Przychodzę każdego dnia, gdy tylko księżyc nadpruje noc i uwolni gwiazdy, żeby szlajały się po nieskończonościach. Dla niej. I wcale nie zwabiony bogactwem jej wdzięków, lecz zerkam na gości, których obsługuje z większym od innych zacięciem. 

Obcy przychodzą tu dla klimatu. Zdarzają się ludzie z całego świata, ale chyba tylko japończycy jawnie kręcą filmy, nagrywając zamówione potrawy i tylko patrzeć, jak kelnerce wetkną oko kamery w dekolt. Ja patrzę dyskretniej. Przez szkło. Przed dno szklaneczki, z której parują resztki wódki. Nauczyłem się kołysać, pozwalać mimice na drobne niedyskrecje, a kiedy trzeba nawet bełkotać. To przydatne. Łatwiej być pijakiem pośród wielu, niż jedynym, po którym alkohol spływa jak mocz po ścianie przechodniej bramy, kiedy nadmiar piwa skłoni pęcherze, by zapomniały o dobrym wychowaniu. 

Wcześniej zdarzam się w restauracjach wielogwiazdkowych hoteli z centrum, bo stamtąd właśnie trafiają do portu interesujące obiekty. Ubrani drożej, żeby nie powiedzieć drogo, pachnący perfumami ze światowego topu, delektujący się rosyjskim kawiorem, gruzińskim winem i francuskim koniakiem. Oni… wcześniej, czy później pójdą do portu, przebrani w dżins, jak niewolnicy na dziewiętnastowiecznych plantacjach i będą szeptać w obfitość biustu sekrety za ciężki szmal. Negocjować nienegocjowalne i organizować niemożliwe. 

Wierchuszka dawno już zwąchała proceder, jednak łaskawie pozwala mu trwać udając nieświadomość, gdyż dzięki temu udaje się przepchnąć na zachód własnych agentów. Na górze siedzą ludzie tak paskudnie podejrzliwi, że czasami mniemam, iż podejrzewają nawet siebie i własne dzieci o zdradę. Ostatnio wymyślili, że jeśli coś idzie zbyt łatwo, staje się podejrzane. Więc trzeba złapać za gardło ten korytarz i ścisnąć za jaja. I to ja mam te jaja ściskać, ale tak schludnie, by nie zaprzepaścić szlaku. Kelnerka była ważnym ogniwem, które trudno byłoby zastąpić. Poza tym (zarechotałem wewnętrznie nad pustą szklaneczką) – jak babę chwytać za jaja? Nie godzi się, jeśli w ogóle istnieje coś, czego nie godzi się robić będąc obcym. 

Szczęśliwie góra nie zostawia niedomówień – kobieta ma zostać cała i nietknięta moim zainteresowaniem. Mam ścisnąć jaja wiszące nad nią. Detaliści i gówniarze również mnie nie interesują. Nowobogaccy, którzy chcą uciec z pieniędzmi, dziewczęta, którym szwedzki burdel zdaje się być rajem, albo przystankiem w drodze do niego też. Pięknoduchy naganiają chętnych i kierują do tawerny, gdzie pod łaskawym okiem kelnerki znikają z oczu sowieckich władz pod pokładami promów dostojnie sunących na skandynawski brzeg. Znów uśmiecham się z przekąsem. Znikający płacą spore kwoty, za specyficzną usługę, z nadzieją, że staną się przeźroczyści. Nie mają pojęcia, że ich nowe tożsamości są znane zanim nawet trafią w ich ręce. Paszporty… GRU potrafiło dostarczyć każdy dokument, jeśli tego chciało. A potem ptaszek mógł sobie odpłynąć promem w świat, jako nieświadomy „śpioch”, którego łatwo było obudzić pokazując mu zdjęcia rodziny pozostałej w Rosji, żeby nakłonić do współpracy. 

Pięknoduchy też pobierały swoją premię. Konsumowali wszystkie ciała chcące wydostać się z dobrostanu miłościwie panującego komunizmu, zupełnie tak, jakby obawiali się wypuścić cnotliwych obywateli. W hotelowych pokojach łagodną perswazją pokonywali opór niechętnych, zmiękczali młodzieńcze zasady alkoholem, czy obietnicą bardziej od innych kolorową. Zwlekali z nawiązaniem kontaktu tak długo, aż ofiara zagryzała własny wstyd i wysoko wypinała pośladki wbijając oddech w puchowe poduszki hotelowego apartamentu, dzięki czemu podróż na zachód nabierała rozpędu. Żaden wywiad na świecie nie wybaczyłby sobie, gdyby nie dokumentował podobnych incydentów. Pokoje nafaszerowane były dyskretną elektroniką bardziej, niż schab wędzonymi śliwkami, czy konserwy rybą. 

Siedziałem już miesiąc w Vanasadam i zmęczony byłem lokalnym kolorytem. Wszystkie porty na świecie śmierdzą tak samo – rdzewiejącym żelastwem, zdechłą rybą, szczynami i ludzkimi odpadkami. Powoli kończyła się cierpliwość, a wieczory były nonszalancko monotonne. Bałem się jednak z nich zrezygnować, żeby nie przegapić chwili. Obawiałem się, że w końcu trafiłem na zwierzynę odporną na mój urok osobisty i swoisty styl polowania. Widmo porażki dreptało cicho niczym pająk na wielu nogach i zerkało mi w oczy nieubłaganie. Pierwszy raz trafił się przeciwnik wytrwawszy ode mnie. Nikt nie zdradził się pochopnym słowem, nikt nie podszedł z niedyskrecją. 

Tej nocy nasiąkłem chłodną melancholią i rezygnacja zdawała się być jedynym rozsądnym wyjściem, kiedy wreszcie stało się coś, na co czekałem od dawna. Jeden z tych pogardzanych, muskularnych marynarzy upił się bardziej, niż zazwyczaj i pozbawiony zahamowań pozwolił sobie na odwagę graniczącą z szaleństwem. Kiedy kelnerka mijała ich stolik rozpoczął mętny dialog z rozmachem – bezobcesowo klepiąc kobietę w pośladek i usiłując chwycić ją w pół, by wycharczeć wyznanie: 

- Иди со мной Каташе! И да, каждое утро ты идешь в церковь, ты исповедуешься (Chodź ze mną Katasza. I tak, co rano chodzisz do cerkwi, to się wyspowiadasz)…

Nim skończył mówić ciężka dłoń kelnerki wylądowała na nieogolonym, przepoconym wódką policzku. Knajpa nie potrzebowała bramkarzy - chwilę później, pośród pełnego szacunku aplauzu pozostałych gości Katasza wyprowadzała marynarza, trzymając za kark jak szczeniaka. Próbował jeszcze dyskutować, ale drzwi za nim zatrzasnęły się na bardzo długo. Siedziałem wewnętrznie skamieniały, chociaż gotowało się we mnie. Cerkiew! O poranku. Na nic moje czyhanie po nocach. Mogłem tu przesiadywać po sąd ostateczny bez skutku. Niewiele brakowało, a kobieta przechytrzyłaby mnie! Wszystko, co ukryte trzymać na wierzchu? Perfidia! W świetle rodzącego się dnia działo się wszystko, co (jak sądziłem) miało skrywać się w mroku. Ech! Wyszedłem aby ochłonąć. Czekałem w mroku na kroki kobiety. Zdążyłem ostygnąć nim wyszła, idąc w stronę Balti Jama Turg, pustego o tej porze i czekającego na świt. A skoro tam mieszkała, więc pewnie chodziła na Sobór św. Aleksandra Newskiego. 

Rankiem czekałem przed cerkwią, przezornie ukryty w podcieniach sąsiednich budynków. Przyszła. Weszła pewnym krokiem do wnętrza i została w środku niecały kwadrans. Stałem cierpliwiej od czapli. Potrafię czekać, kiedy sytuacja tego wymaga. Wolałem stać nieco dalej, niż wejść do wnętrza. Nie umiałem jeszcze rozpoznać przeciwnika, a zdradzić się było łatwo. Choć Katasza dawno już poszła w stronę portu wciąż stałem czekając nieznanego. Wreszcie wyszedł. Dyskretnie lustrując ulicę spod kaszkietu. Cofnąłem się krok głębiej, niż było trzeba. On! To musiał być on. Nikt nie rozgląda się po pustych chodnikach, jeśli nie ma powodu zachowywać ostrożności. Trzeba przyznać, że wzbudził mój szacunek – trudno o czujność, kiedy nie dzieje się nic, a wierchuszka oszczędzała tubylców, od dawna nie robiąc spektakularnych akcji. Starszy, nieco zasuszony człowieczek wyglądający na księdza incognito szedł niespiesznie podpierając się laseczką, a kiedy zniknął za zakrętem usłyszałem dźwięk zapuszczanego silnika. Szczęśliwie wciąż stałem w podcieniu przechodniej bramy i nie wynurzyłem się, kiedy samochód mnie mijał. 

Świt zastawał mnie nieopodal cerkwi przez cały następny tydzień. Wciąż z oddali. Z ukrycia. I ciągle tylko ten sam zasuszony człowieczek wymykający się ukradkiem z cerkwi pół godziny po wyjściu kelnerki. Zbyt powtarzalne zjawisko, jak na przypadek. Makarov z niecierpliwości uwierał mnie pod pachą. Dość już miałem Tallina! Dość portu i łańcuchów skarżących się polerom na północny wiatr. Jestem obcy. Nie tylko tu, ale wszędzie. Czas zmienić okolicę. Wreszcie, któregoś poranka, dołączyło do mnie kilku „miejscowych” w mundurach estońskiej policji. Mieli też mundur dla mnie. Przebierałem się pośpiesznie, w czasie, gdy Katasza spowiadała się fałszywemu księdzu. Gdy wyszedł wreszcie - otoczyliśmy go, zanim dotarł do rogu ulicy. 

Popatrzył mi w oczy i wiedział. Stary był, więc przebiegły. Rozpoznał w moich oczach ciąg dalszy. Żadnych sądów, żadnego krzyku sprawiedliwych. Łubianka, albo śmierć. Szarpnął się, ale ja trzymałem odbezpieczonego Makarova w dłoni. Echo tłukło się, odbijając eksplozję w nieskończoność od sennych elewacji. Musieliśmy obudzić wszystkich zanim upadł. Nasz „kapitan” beształ mnie klnąc po estońsku ze zgoła marynarskim zapałem. Kajałem się kiwając głową – to przecież część gry. Widowiska dla postronnych. Niewiele rozumiałem, co krzyczy, bo język estoński jakoś nie trzymał się ucha. Chyba straszył, że będę patrolował Kadriorg do końca życia i zbierał psie gówna z pałacowego parku. Dobry był. Jadowity jak żmija rogata. Niemal mnie opluł przy tej sprośnej litanii, ale na pewno wszyscy słyszeli. Do Kataszy musiała dotrzeć uspokajająca informacja – staruszek nie zdradzi nikogo, bo nie żyje i nikt go nie przesłucha wydzierając z parujących jelit nazwiska wspólników. Jej pełna życia pierś wciąż była bezpieczna. Stan chwiejnej równowagi wrócił do normy. Podziemie zatrzęsie się i okrzepnie, grzebiąc podejrzenia o inwigilację. Czas na mnie. Pora zmienić klimat.

Przemiana

Tekst napisany na portalu T3kstura w ramach konkursu drabbli pod tytułem "Przemiana" link do tekstu: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=4587 


Pieszczę kamienne piersi kobiety o mocnych ramionach podtrzymujących balkon z balustradami pełnymi małp pożerających metalowe ryby. Przychodzę każdego dnia. Nie pozwalam, by okryła się stuletnim kurzem. Wiosną osłaniam jej wstyd płatkami magnolii, a kiedy marznie kradnę asfaltowej jezdni ciepło i otulam. Poję rosą z mgieł. Łaszę się do stóp.

 

Dziś ludzie zaczęli budować klatkę. Uwięzili moją panią w plątaninie rusztowań. Zawyłem. Nienawiść zasnuła mi oczy. Szarpałem. Gdy uciekli, szarpałem dalej, aż rozbiłem klatkę. Ona… skoczyła za nią. W betonową rzekę chodnika. Umarła, roztrzaskana na milion fragmentów.

 

Uciekłem. Na schody. Bezmyślnie strącam zapodziane okruchy do wody i płaczę. Przerażony, samotny głupiec!

czwartek, 17 września 2020

Wrażenie.

 Słońce w pełni oświetla jasnożółtym światłem wybrane elewacje i piegi na twarzy rudowłosej dziewczynki. Jakiś wykop w poprzek drogi sprawia, że mijamy się z uśmiechem – ja i wózek pełen nadziei, ja i starsza pani z siateczką zbyt ciężką, ja i … ech… mijamy się. Mijamy wykop. Niebo obsiadły jakieś kosmate chmury i leżą na szkle niewidzialnej orbity, płaskie od dołu i tężejące w barwie, bo słońce ignoruje ich podbrzusza, skupiając się na grzywach, garbach i sterczących pod niebo… pośladkach? Dzieci liżą lody nie szczędząc kolejnych „dlaczego” rodzicom, bluszcz na ścianie udaje kobietę w białej sukience, gdy wspinając się na palcach podtrzymuje ręką kapelusz. Może chce zajrzeć w okna tym, którzy być może tam mieszkają? Sprawunki, pośpiech, gorączka, bo wieczór wkrótce, a jeszcze tyle życia niezagospodarowane, tyle spraw, bez których sen będzie niepełny, niegodny, ledwie uzasadniony egoizmem. Koraliki samochodów jęczą z mozołem, bo im wciąż pod górę. Poranna cisza, w której można było zniknąć bez względu na wyraz twarzy – sama zniknęła. Może wróci. Niech się jej uda. Szpacza ławica przekrzykiwała się chwaląc się sobie wzajem, gdzie lepsze przekąski Miasto serwuje, a gawrony – wręcz przeciwnie – szukały ukojenia pośród podmiejskich lasów. Pies zupełnie nie bezpański wyje swoją rozpacz, jakby był więźniem prywatnego nieba, domu, w którym wikt i opierunek, a może nawet coś więcej… Wciąż myślę, że można bardziej żyć. Bardziej cieszyć się życiem, Być. Korzystać ze zmysłów.

środa, 16 września 2020

Nie taki piękny Dunaj


Jestem obcy. 

Zawsze. Palinka pali gardło inaczej. Tutejszy alkohol chwali się owocowym pochodzeniem, a nie będąc pędzonym z plebejskich kartofli, czy zbóż staje się paliwem dla konesera. Piję. Czasami mam ważenie, że urodziłem się by pić. Piję, lekceważąc procenty. Palinkę wybieram z tych najbardziej wytrawnych, wzbudzając podziw nygusów, którzy pierwszy raz ogolili się przedwczoraj i bez marynarki za miliard dolarów wyglądaliby na Kacperka, który w piaskownicy zgubił łopatkę, bo mu Łukaszek świsnął, żeby zaimponować Beatce z mizernymi warkoczykami uwięzionymi różową gumką tuż za uszami. 

Co najmniej trzydzieści stopni różnicy między Anadyrem, a zimą w Budapeszcie oszałamia. Tu śnieg trzyma się ulicy do czasu, kiedy pierwszy samochód zgniecie nieliczne płatki, stłamsi i pogna w odmęty kanalizacji burzowej. Miasto, jak miasto. Ma historię, bo miasta zakłada się już z dedykowaną im historią, dorabiając szczegóły mitologii, zanim na dobre powstaną, a czas ugładzi brakujące wągry na ich obliczach. Dunaj płynie, jak płynął, tylko teraz już w kagańcu imienia. Wcześniej był jedynie rzeką, teraz jest dumnym nosicielem miana. 

Każdego dnia, gdy popołudnie w końcu dojrzeje zjeżdżam hotelową windą i odprowadzany wzrokiem portiera zanurzam się w kłąb modnych, gęsto rozłożonych knajp o oknach pełnych naddunajskich pejzaży. Z „Nemzeti” nad Dunaj nie było daleko, a do modnych knajp jeszcze bliżej. Wierchuszka nie żałowała środków, mogłem pozwolić sobie na ekstrawagancje. Anadyr powoli odpływał już w zapomnienie, a ja mogłem zwiedzać miasto ciesząc się bogactwem elewacji powstałych dużo wcześniej, niż się urodziłem. Obcym… Wszędzie byłem obcym. Nawet, siedząc w nadwiślańskiej knajpie z emerytowanym drapieżnikiem Urzędu Bezpieczeństwa… 

To on pierwszy, znieczulony końską dawką gorzały wyłuszczył mi prostą prawdę. Ludzie ukrywają przed bliskimi i tymi, którzy chcą wiedzieć. Obcym powiedzą wszystko. Przestają się kontrolować i bać. Wyparcie. To jest coś, co działa. Wyrzucić; uzasadnić i wyrzucić, udawać, że tak miało być. Obcemu można powiedzieć, bo przecież on… zniknie. Nikomu nie powtórzy. A nawet jeśli, to kto takiemu uwierzy? Ja nawet sobie nie wierzę, ale to działa. On, siedząc nad lampką zardzewiałego koniaku gruzińskiego powiedział, ale minęło sporo czasu, zanim zdobyłem się na odwagę, żeby stać się obcym. Miał rację. Teraz jestem wyznawcą jego teorii i wiem, że ma rację. Nie chwalę się tym, żeby nie podpowiadać konkurencji. 

- Az egészséged (twoje zdrowie!) - Wypiłem do dna kieliszek palinki… Mądry człowiek, jeśli o kimś, kto wyciskał ostatnie krople krwi z umordowanych ludzi wyznających innego Boga można tak powiedzieć. Mądry był na pewno, a szatan mógłby uczyć się od niego bezwzględności. 

Stał się moim nauczycielem i nigdy nie zdradził, skąd sympatia właśnie do mnie. A przecież znajomość zaczęliśmy, kiedy okradłem… usiłowałem go okraść z portfela. Złapał mnie za rękę i do dzisiaj czuję ten uścisk. Bulterier nie chwyta tak mocno i zdecydowanie. Przyciągnął mnie do swojej twarzy jak szczeniaka i powiedział słowa, od których zeszczałem się w gacie. Ja – ulicznik… Zeszczałem się ze strachu, ale nie spuściłem wzroku z jego oczu. W nich można było zmieścić Rów Mariański, Czomolungmę, Plejady… Naraz! Był nieprzenikniony i cuchnący „Sportami” – aluzją PRL do kondycji polskich olimpijczyków… Ćmił tę machorkę namiętnie. Podejrzewam, że nie wypuszczał ogarka nawet podczas seksu z nadworną dziwką. 

Każdego dnia wychodziłem, a szron Anadyru topniał we mnie w nikłym słońcu, jakie latem nada Balatonowi barwę, której nie potrafią powtórzyć nawet foldery reklamujące tamtejsze kurorty. Wychodziłem i odwiedzałem modne, budapeszteńskie knajpy, siedząc samotnie pośród tych, którzy udawali obcych. Ale naprawdę obcy byłem tylko ja. St. Andrea Wine&Skybar, Eat&Meet, Lunapark Cafe and Restaurant… Wszystkie, po właściwej (mojej) stronie Dunaju. I w zasięgu niespiesznych paru kroków, by nacieszyć się tą niezdecydowaną zimą, jaka mogłaby już być przedwiośniem, gdyby nie kalendarz. 

Tu pijało się łagodniej. Częściej zmieniało się trunki, bo klimat nie był tak wymagający. Lałem w siebie wyroby tutejszych winiarni, monopolu, a czasem wieczór kończył się w półświatku oparów spoza oficjalnego obiegu. Ludzie też byli bardziej otwarci, swobodni, jakby [i]Matuszka Rasssija[/i] nie uwiła w ich sercach korony cierniowej nie-do-zapomnienia. A przecież to nieprawda. Dom Terroru, o który zahaczałem, żeby przywrócić trzeźwy osąd oglądałem już sześć razy i nawet kasjer zaczynał mnie rozpoznawać i pytać, czy piszę rozprawę naukową, czy pogłębiam wiedzę o węgierskim komunizmie. 

Bary… Nieodłączna część życia, spędzam w nich więcej czasu, niż „normalni ludzie” w pracy. Sam nie wiem już, co jest normą, bo przecież nie zamierzam siebie uważać za kogoś spoza norm. Czyżby cały świat był nienormalny? Wzruszam ramionami naprzeciw pierwszej z knajp, jakie dziś zaszczycę kapitałem mocodawców. Piję bez zatwardzenia. Nie wysilam się, ale też nie oszczędzam nad miarę. Ciepło. Aż mi się chce zakląć z rozkoszy. Całe dwa stopnie w plusie! Anadyr odpokutuję chyba reumatyzmem. Za to tu – pada. Deszcz, co tam był nieznany. Raz postanowiłem chwilę pozwiedzać, ale to daremny trud. Praca przede wszystkim, a diabelski młyn moknący w przedwiośniu, to jakiś dramat. Dramat malarzy, właścicieli wesołego miasteczka i fotografów, którym zadawało się, że poza sezonem uda się pstryknąć fotkę siódmego cudu świata bez konieczności oglądania nadbałkańskich gąb, którym do Budapesztu blisko. 

Wszystkim blisko do Budapesztu. I dlatego tu jestem i opływam w łaskę góry. Łaska nie płynie za darmo. Płynie, bo potrafię. I robię to dobrze. Rzeźbione elewacje hotelu żegnają mnie, wiedząc, że wrócę i wracał będę, aż nie doznam spełnienia, albo łaska góry wyczerpie się patrząc na moją nieporadność. UB wiedziało - nieporadność też jest bronią i to dosadną jak dziewictwo. Tu… też zadziała, tylko muszę spotkać obiekt. Nie! Obiekt musi spotkać mnie!. 

Idę. Kolejny wieczór na dryfowaniu między knajpami. Na czekaniu. Można być myśliwym nie idąc za zwierzyną. Można kryć się, jak mrówkolew w głębokiej jamie i czekać, aż do gęby wpadnie smakowity łup. Patrzę na młodzież, na jej nachalność i bezpośredniość. Od kilku dni oglądam zapalczywość grupki studentów zmieniających knajpy częściej niż ja. Nie wiem… Nic nie wiem. Piję i czekam. 

W końcu podchodzi do mnie brunetka, z włosami obciętymi krótko i zdecydowanie. Wojskowy jeż, wyższy, niż u komandosów, ale wciąż jeż. Tatuaż yij-yang na ramieniu, jak szczepionka na gruźlicę. Patrzy mi w oczy szukając odzewu. Przeszłość kończy się. Pije tokaji aszú– węgierską odpowiedź na wszelkie pretensje Francji dotyczące lżejszych trunków. Pije łapczywie, drapieżnie, widać w niej niepohamowaną energię. Milczę stukając szklaneczką palinki w jej smukły kieliszek do białych win starannie dobrany przez barmana. Ona? Nie dorosła jeszcze do zrozumienia, że kieliszek i wino, to para nierozłączna i nie wolno ich pomylić, bez szkody na podniebieniu. I patrzy na mnie, jakbym miał stać się jej Nemezis. 

Potem hotel. Pantofle zrzucone szybko, bezładnie, koszula jęcząca pod jej paznokciami i noc za krótka na opowieści. Gada. Non stop gada i nie pozwala sobie na orgazm. Przełykam ślinę z trudem. Nie jestem z kamienia i zanurzony w ukrop jej płci tracę rozsądek. Ona opowiada. Paple. „Zieloni”. Jest z nimi, ale nudzą ją, boi się mężczyzn, którzy mówią, marzą, a nie realizują. Tu przyjechała poradzić. Naprawić świat. Rozkłada ostatnio nogi przed kimś, kto nie jest tego wart, ale może, między jej udami dojrzeje. Może już dojrzał, bo ja jestem alternatywą, mającą spowodować zazdrość. Skutecznie? Dowie się jutro. 

Zasypiam w poczuciu porażki. Który mężczyzna dozna pełni, gdy kobieta gada, zamiast krzyczeć bezeceństwa? Kiedy budzę się, wciąż jest półmrok, Odwykłem od takiej pory. Obok śpi nastoletnie, zbuntowane ciało. Dotykam. Przez sen pręży się. Ciepła, napięta skóra pokrywa się drobną kaszką, ręka nie przestaje szukać. Delikatnie zdejmuję kołdrę. Dotykam kręgosłupa. Dziewczyna jęczy przez sen. Moja ręka spływa niżej, sprawiając, że młode ciało wygina się jak kot. Erekcja na widok wypiętych pośladków dogania mnie tak szybko, że zanim pomyślę klęczę już za śpiącą. Sam nie wiem skąd przyszedł mi do głowy pomysł, ale uderzam otwartą dłonią w pośladek. Mocno. Nie nawykłem do delikatności. 

Krzyknęła! Ostro. Zabolało na pewno. Jakie to perwersyjnie podniecające. Wzwód wymyka się spod kontroli. Chcę więcej. Drugi policzek w nietknięty dotąd pośladek wyzwala we mnie euforię. Dziewczyna… popuszcza. Emocje nie pozwalają mi zamknąć tego rozdziału. Wchodzę w nią, pachnącą moczem i ciepłem nocy. Krzyczy! Wreszcie, zamiast gadać – krzyczy niezrozumiałe treści pełne fantazji. Jest moja. W czarno białym pokoju, z dodatkami wiśniowej czerwieni wstydzą się dziewiczym niemal rumieńcem jej pośladki, kiedy przeszywam ją półśpiącą, półprzytomną, nieznaną jej samej, a ciało dobija się o więcej, o mocniej i bardziej. 

Pot stygnie na moim czole, kiedy otwiera oczy i patrzy na mnie, jak kocię szczenię na matkę przed karmieniem. Mówi. Znów mówi. Jakieś pierdoły o mężczyznach i chłopcach, o nadziejach i niespełnieniach, o domkach z ogródkiem. Ja pieprzę! Ależ odjazd zrobiła. I to bez wyszynku!. Opowiada. Słucham bo to mój fach. Słucham wszystkich. Sprzątaczek, portierów, kelnerów, dziwki i ich alfonsów. Bileterów w kinowych kasach i taksówkarzy. Jej też słucham. Leniwie, bez napinki. A ona… Dzisiaj nie mówi już udawanym węgierskim i łamaną angielszczyzną. Dziś mówi po polsku i głaszcze mnie po policzku. Widzę, że nie spodziewa się zrozumienia. Pozwalam słowom płynąć, a po mojej twarzy błąka się w uśmiechu zaskroniec niezrozumienia. 

Zaprasza na popołudnie. Z jej „oddziałem”, który tu, w Budapeszcie ma „zadanie” – „Zieloni” zbawią świat. Właśnie tu. Rozbiją kostuchę. Skamieniałą nomenklaturę. Staną oporem młodości i sprawią, że świat otworzy oczy. Nie kłamała. Ja już otworzyłem i musiałem pilnować się, żeby nie zauważyła. Znów góra miała rację! Znów miałem szczęście milczeć, aż trafię!. 

I trafiłem. Patrzyłem, jak zakłada majtki na lewą stronę, jak macha ręką na rajstopy porzucone i więdnące na dywaniku nieopodal łóżka. Ubrałem się. Śniadanie. Trzynasta. Wcześnie trochę, ale nie jestem na wakacjach. Czas zapracować na te luksusy. Niektórym pisany Tobolsk dożywotnio, a ja? Siedzę w Budapeszcie i cieszę się łaską góry, płacącej za moją niezdarność i powolność. Ale tak pracuję. Tylko tak potrafię. Pić, aż przyjdzie do mnie cel. Szczęśliwie Rosjanom udało się spłodzić Dostojewskiego i ich rozumienie „Zbrodni i kary” jest dojrzalsze. Oni WIEDZĄ, że Raskolnikow MUSI… Wystarczyło, że to zrozumie. A ja staram się ludziom pomóc zrozumieć. Milczę tak wytrwale, aż się poddadzą. 

Piękne ma nogi. Młodość zawsze ma zalety, które docenia się dopiero po fakcie. Na emeryturze… jeśli dożyję… kupię sobie młode ciało. Albo więcej młodych ciał. Będę się cieszył ich arogancką ignorancją i dotykał nieśmiertelności trwającej okamgnienie. Czuję kolejny przypływ pożądania, ale nie – pora wyjść. Nie wolno nadwyrężać cierpliwości góry. Idziemy. Wtula się we mnie, jakbym był spełnieniem jej sennych polucji. Kobiety mają polucje? Idziemy. St. Andrea wzywa na lampkę czegoś nierozcieńczonego wodą. 

Młode pokolenie mężczyzn wydaje się obce. Zdziecinniałe, łagodne i niepewne. Metroseksualizm i wzorce niego wynikające sprawiają, że są delikatni, jak mimoza podczas sztormu. Łatwo zerwać im fartuszek i zagłębić się w miękkie tkanki. Wejść za zgodą, bądź bez niej zrealizować pokusę i doczekać się pochwały po wszystkim. Oni koszmarnie potrzebują dobrego słowa, zrozumienia, poparcia, miękkiej dłoni na policzku. Ten… też był taki. Opowiadał, mnożył słowa wielkie, ale był dzieciakiem. Szukał we mnie zachwytu nad własną męskością. Znalazł ją w moich oczach wraz z obietnicą, że tylko intymność pozwoli nam na pełnię szczerości. 

Porzuciliśmy dziewczę z wilgotnymi udami i poszliśmy do niego. Tak bardzo chciał gadać. Chciał się chwalić. Dostał w pysk! Mocniej, niż dziewczyna w tyłek. Widziałem łzy niezrozumienia na twarzy, ale mi było mało. Dostał drugi raz i zaczął szlochać! Naprawdę zaczął! Przytulił się do mnie i łkał, jak pisklę kukułcze. Chwyciłem za włosy i odsunąłem od siebie – niech mnie widzi! 

- Idziemy do mnie! – warknąłem – Ani się waż otworzyć gębę! 

Ciągnąłem go za szmaty. Szliśmy. Nie do hotelu. Miałem dyskretne lokum na taką właśnie okazję. On był szefem dziewczyny, zasługiwał na względy. Ładny był. Mógłbym go nawet zerżnąć, choć nie przepadam za chłopcami. Ale plan miałem inny. On sądził, że wezmę go. Brutalnie, z atawistyczną, samczą werwą. Kiedy dotarliśmy na miejsce zaczął się wdzięczyć i rozbierać. Miał wprawę. Biskupa mógłby cnoty pozbawić. Znów dostał w pysk, ale teraz już do krwi. Zgłupiał, przewrócił się i jęczał. Wiązałem mu ręce i nogi do podstawy wielkiego stołu na dwanaście osób i dwanaście potraw. On… miał być na nim jedynym daniem. 

Leżał nagi, rozkrzyżowany, jak płaski Chrystus na krucyfiksie. Patrzył tymi swoimi aryjskimi oczami na mnie z lękiem i nadzieją. Nie pytałem. Stary ubek wyjaśnił mi już dawno, a ja wierzyłem mu bardziej niż matce i ojcu. Kiedy zadaje się ludziom pytania – łżą. Jak psy, choć nikt nie widział łżącego psa. Kłamią bez powodu i z powodów ukrytych. Nie miałem ochoty na słuchanie łgarstw. Postanowiłem poczekać. Bo kiedy człowiek zaczyna mówić sam, wtedy mówi prawdę. Albo to, co za prawdę uważa. 

Bełkotał coś po polsku, ale tak nieskładnie, że nie skupiałem się na tym. Obciąłem mu kciuk. Pozwoliłem płakać i kląć. A kiedy przestał obciąłem mu dwa najmniejsze palce u nogi. Znów zaczął koncert. Krzyczał, wzywał Boga i znajomych. Straszył koneksjami – to dobry objaw, znaczy, coś wie. Oszczędzałem mu twarz, żeby mógł mówić, ale reszta? Była zbędna. Chciałem dać mu do myślenia, ale tak, żeby przeżył. Uznałem, że bez oka świat mu się nie skończy przedwcześnie i wyjąłem jedno łyżeczką od herbaty. Sterczały jakieś farfocle, ale obciąłem nożem. Nie był już taki ładny i wzwód powoli mi mijał. Zostawiłem go, starannie zamykając drzwi. Niech dojrzeje. 

Dziewczyna siedziała przy barze i piła coś niebieskiego z szampanówki. Zanim podszedłem wyczuła mnie i odwróciła wzrok. Kiedy mnie dotknęła – drgnąłem. Nie była już dziewczynką. Nie była cnotliwą lolitką, ale dojrzałą kobietą. W jej oczach kryło się piekło pożądania i zgoda na mnie bez granic. Była moja. Skinąłem głową, dopiero wtedy zsunęła z hookera wciąż pewnie rumiane pośladki i przybiegła. 

- Idź do łazienki – „poprosiłem” – zostaw tam bieliznę i otrzyj twarz z kosmetyków. Nie lubię ich, są niesmaczne. 

Pobiegła. Zamówiłem węgierską specjalność – leczo. Pasowało mi jakoś do tego dnia. Mięsno-paprykowo-pomidorowe szaleństwo pełne przemocy, pocięte w nierówne, byle jakie ochłapy. Ją? Też będę musiał zabrać na przesłuchanie. Ale najpierw… Nacieszę się, nim okaleczę. 

Wróciła kołysząc biodrami i czekała, aż pozwolę się jej dosiąść. Skinąłem głową. Grzebała w talerzu nie jedząc. Myślami była chyba pod własną spódnicą. Pierwszy raz w życiu, miejscu publicznym była bez… Dla mnie, który nie znał ograniczeń. Nie pozwoliłem sobie na więcej. Nie chciałem, żeby nas zapamiętali. Nie chce jeść? Tym lepiej. Zobaczymy jutro, pojutrze. 

Szła za mną. Nie oglądałem się, nie namawiałem. Sama szła. Podbiegała, gdy nie nadążała za moim krokiem. Na smyczy zniewolenia i wspomnień. Ależ była głupia. Minęła patrol granatowych. Mogła krzyknąć, uciec. Szła za dłonią, która odcisnęła jej piętno na pośladkach. Nawet, kiedy otwierałem dwa zamki przed niezbyt okazałą, samotnie stojącą posiadłością, nie wykazała cienia niepokoju, tylko odważnie weszła do środka. Starannie zamknąłem furtkę i drzwi. Była moja. Jeszcze dziś, jak pies Pawłowa będzie lizać moje ręce, ale jutro… Zobaczymy. 

Weszliśmy do środka. On… wciąż wierzył i wzywał Boga. Ona? Słuchała wyznań i patrzyła na mnie nie wiedząc, który świat jest prawdziwy. Uderzyłem. Za brak wiary. Na odlew, otwartą dłonią. Nadal chciałem, żeby była piękna. Ostatni raz. I była. Krzyczała głusząc dźwięki swojego lekko już naruszonego towarzysza własnym pożądaniem. Kiedy wreszcie zasnęła – przywiązałem i ją. Ale nie budziłem. Niech wyśni ostatni z kolorowych snów. Potrzebna mi była cała, gdyby ten, na dole, okazał się twardszy niż się zdawało. 

Tamten jednak zaczął od żali, pytań i próśb. Milczałem. Głodny? Spragniony? Ok! Obciąłem mu uszy i wepchnąłem w gardło – niech żre. Dławił się i szlochał. Ale przełknął kiedy zagroziłem, że jak mu nie starczy, to wepchnę mu w usta członka. Jego oczywiście – swojego teraz bałbym się powierzyć jego rozedrganym ustom. Trudno jest manewrować bólem tak, żeby utrzymać świadomość ofiary. Galanteria była u kresu, kiedy zaczął mówić. Wreszcie., bo już myślałem, że będę musiał karmić go dziewczęcym (przepraszam - kobiecym) ciałem. 

Zdumiała mnie moja własna ignorancja, kiedy ze swadą, na jaką stać kogoś, kto nie ma już oka, palców i uszu, opowiadał o swojej grupie. O planach na przyszłość i zadaniu, które tu w Budapeszcie mieli wykonać. Nie pytałem, chociaż ciekawość mnie gryzła. Może warto poznać historię tego miasta? Historię Greenpeace? W dupie! Niech on mi opowie. Po to zostawiłem mu język i nie tknąłem policzków. Opowiadał o prehistorii, o morzu, które szumiało w tych stronach i zostawiło pod miastem krasowe jaskinie wypełnione obecnie słodką wodą deszczową. Wszędzie pod nogami stała woda pamiętająca niemal czas dinozaurów. Jaskinie piękniejsze od innych i wody czystsze niż te z butelek. Wody, na jakich pływał Budapeszt… 

Nie umiałem się powstrzymać. W nagrodę dostał ból. Między pośladki wepchnąłem mu kawałek leżącej gdzieś w kącie rury. Poszły gazy, potem krew. Dawno nie jadł, więc nic więcej nie popłynęło. Na górze dziewczyna śpiewała jakąś ludową piosenkę. Miała dobry głos. Pełen żywiołu. Chyba wystraszyło to mojego wspólnika w dziele zrozumienia. Znów zaczął błagać i szlochać. Nie uwolnię się od tego obrazu. Naznaczyłem go ostrzem noża. W poprzek ciała. Naciąłem brzuch płytko, żeby nie wypłynęło nic poza krwią. Zamilkł. Musi dojrzeć. Wyszedłem zamykając drzwi za sobą. Zostali razem. On i jego strach. 

Palinka paliła jak wcześniej, nagie drzewa czekały wiosennego pobudzenia, knajpa tętniła żywiołową trywialnością. Czas mijał. Chciałem spać. Wróciłem do hotelu, kiedy brzask wyzłacał detale na elewacjach. Noc. Miejsce, w którym każdy koszmar doczeka się spełnienia. A ja? Doczekam? Pół-facet rokował. Stwarzał nadzieje, że uda się uzyskać prawdziwe powody ich obecności. 

Po trzech dniach zmiękli oboje. Ona? Wiedziała niewiele, ale koniecznie chciała zrozumieć. On? Było go coraz mniej, a moja wyobraźnia została poddana poważnym ograniczeniom. On żył i był w stanie mówić. Oswoił się z cierpieniem, ale nie mogłem więcej pracować nad jego fizycznością. Została psychika. Dopiero, kiedy obciąłem dziewczynie piersi pod jego wciąż czujnym okiem, załamał się. Nie pytałem. UB wiedziało, jak załatwia się takie sprawy. W niczym mądrzejszy nie byłem, więc korzystałem z gotowych wzorców. 

To miasto, leżące na zatopionych jaskiniach stać się miało współczesną Atlantydą. Miało zatonąć w chaosie. Miało umrzeć w bólu Titanica. Przestać istnieć. Od miesięcy ochotnicy nurkowie kumulowali ładunki. Jeszcze tydzień-dwa, a byłaby już moc wystarczająca na akcję. Zieloni? Byli jak zawsze narzędziem. Cynizm zawsze grasuje na nieświadomości i entuzjazmie maluczkich. Oni… byli mięsem armatnim. Ja? Chyba armatą. 

Została ostatnia niewiadoma. Kto zlecił, zapłacił i naciśnie spust unicestwiający stolicę niemałego przecież państwa, wraz z władzami, turystami i całym tym dobrodziejstwem inwentarza ujętym w corocznych statystykach. Niemieckie nazwisko. Znowu. Czy świat nie uwolni się od Niemców? Może już wystarczy? SMS wysłałem machinalnie. Góra musi wiedzieć. Dziewczyna nie była już taka piękna, więc z ostatecznym ciosem nie był kłopotu. Jej chłopak? Hmmm… nabierał perwersyjnego wdzięku, jednak moje dni w Budapeszcie dobiegły końca. Tym, co zostało do zrobienia zajmą się już szturmowcy z Moskwy. Szkoda czasu. Pójdę. Napiję się palinki, bo Bóg raczy wiedzieć, czy kiedykolwiek tu wrócę. 

Wciąż jestem obcy.

wtorek, 15 września 2020

Zuch chłopak.


Pytali. Oni zawsze pytają i mają tych pytań więcej, niż ktokolwiek ma odpowiedzi. Chciałem im powiedzieć, ale słuchali jakoś tak, jakby nie wierzyli w nic. Skrzywione gęby, notujące wersję elektroniczną moich wyjaśnień. Raz, potem kolejny i następny. Zapisywali, czepiali się słów, drobnych różnic w kolejności… jakbym był maszyną, a nie człowiekiem. A ja… sam już nie wiem. Opowiadałem, żeby wyjaśnić nieporozumienie. Oni wciąż nie rozumieli. Nikt nie rozumiał. Teraz… czekam na zastrzyk, który pozbawi mnie świadomości. Przyszłości. Tej bliskiej i rozpoczętej kiedyś.

Dopóki żyła matka żyłem i ja. Pod kloszem jej miłości rozwijałem się. Dawała mi wszystko, co było niezbędne do życia. Ona cała żyła dla mnie i robiła, co mogła, żeby uchronić mnie przed światem i jego zepsuciem. Pilnowała mnie, jak pilnuje się skarbów. Chuchała i dmuchała. Martwiła się bardziej niż wszystkie matki świata razem wzięte. Kiedy mogłem już zrozumieć wyjaśniła mi swoje lęki. Od dnia porodu trzęsła się nade mną, bo przecież… tylko w jej łonie byłem bezpieczny i otoczony opieka całodobową. Jak samodzielny byt stałem niezbyt trudny do pilnowania non stop. Do karmienia, dbania o bezpieczeństwo.

Matka szalała. Usiłowała nie spać, czuwając nad moim snem. Wstydziła się i klęła, kiedy przegrywała ze zmęczeniem. Rosłem a ona słabła. Ale nie słabł jej strach. Dopóki karmiła piersią czuła jeszcze namiastkę ciąży. Zawieszony na jej piersi, podtrzymujący się jej ramion i wtulony byłem jej tak bardzo, jak się da. Kiedy pokarm wysechł… miałem już dziesięć lat, a matczyne piersi nadawały się na błyskawiczną emeryturę w dobrze opłacanym hospicjum. Trzęsła się nade mną. Jak miałem poradzić sobie z zepsutym światem? Wymyśliła. Otwierała żyły każdego dnia i piłem jej krew. Każdego dnia skalpelem nacinała lekko i pozwalała ssać do sytości. Ciepła, słodka, matczyna krew stała się moim pożywieniem, uzupełnianym tym, do czego miała zaufanie. Ssałem, a ona głaskała mnie po głowie. Nie poskarżyła się ani razu, a ja rosłem. Potrzebowałem więcej i więcej.

Musiał nadejść taki dzień, że przesadziłem. Była tak pyszna, a żyła nacięta odrobinę szerzej skwapliwie puszczała sok gęstym strumieniem. Błogość malowała się na moich policzkach, oczy szkliły się z sytości, dłonie matki ledwie miały siłę utrzymać moją głowę. Piłem, a ona słabła. Nie zaprotestowała, kiedy nie przestawałem, więc brałem. Dzieci w swoim egoizmie są niedoścignione. Piłem i nie czułem, jak miękną jej ręce, jak cera zmienia się w papierowe, chłodne opakowanie. Oddychała coraz wolniej, a ja syciłem się, pierwszy raz w życiu najadając się bardziej, niż musiałem. Zapłaciłem za to. Matka nie podniosła się już z fotela. Została tam, a ja uciekłem. Nie mogłem zostać. Rosłem. Musiałem jeść, a nie umiałem jeść nic, poza mlekiem i krwią.

Nim wyszedłem zabrałem skalpel. Mimo młodego wieku znałem jego przeznaczenie. Wiedziałem jak użyć. I musiałem zrobić to sam. Mimo bezgranicznej matczynej opieki nie miałem szans z dorosłą kobietą. Z facetem tym bardziej. Nerwowy czas, pełen głodu i wstydu. Strachu. Atakowałem pijaków, kiedy ledwie stali na nogach, ale ich krew oszałamiała. Rzygałem czując zawroty głowy trwające czasami i trzy dni. Piłem tylko wtedy, kiedy nic innego nie udało się znaleźć. Dzieci. Te były najłatwiejszym łupem, ale matki pilnowały osesków z niezwykłą czujnością, mimo zmęczenia i natłoku obowiązków. Kiedy trafił się taki rarytas… ach! Piłem z lubością i słuchałem, jak krzyk gaśnie w młodziutkim ciele. Porzucałem gdziekolwiek i uciekałem daleko.

Czasem zmieniałem miasto. Żeby mieć gdzie spać musiałem… Cieszyli się moim młodym ciałem różni. Ale w końcu zawsze tracili czujność i zasypiali syci, kiedy ja łykałem łzy i szorowałem obolałe ciało obiecując sobie, że przyjdzie czas zemsty. Nauczyłem się wiązać liny. Pewnie i mocno. Gdy zasypiali… byli moi. Wiązałem wszytkie kończyny do łóżka, kaloryferów, rur… Piłem ich krew, dopóki zemsta nie wyszumiała się ze mnie. Wtedy robiłem ostatnią ucztę i spijałem ostatnie okruchy sączące się ze słabnących ciał. Usiłowałem mieszkać w ich domach, ale sąsiedzi byli zazwyczaj wścibscy. Zmieniałem miasto. I znów ból i znów upokorzenia. A potem węzły i pełny stół… i ostatnia wieczerza.

Nie jestem zły. Nie prosiłem, żeby stać się zabawką w ich rękach. Byłem młody, głodny i bez domu… Bez matki, która pozwalała mi pić swoją krew. Musiałem dorosnąć bardzo szybko. Być dzielnym. Dla mamy. Ona patrzy na mnie z nieba i pewnie płacze, jaką mi krzywdę robili. A ja tylko… chciałem jeść.

niedziela, 13 września 2020

Bezwzględność.


One wszystkie chciały. Nie musiałem szukać. Przychodziły, stawały przede mną prężąc piersi i patrzyły wzrokiem głodnego jamnika. Najodważniejsze usiłowały mówić, albo kupić mnie swoim ciałem. Bez pruderii zrzucały fatałaszki na podłogę, dyskretnie sprawdzając wcześniej, czy nie leży tam zdechły kot, albo paleta pełna nieświeżych farb. Stawały nagie i pachnące, dopieszczone w salonach piękności. Portfele gęste od plastikowych kart kredytowych, za które można byłoby wynająć świat na całą wieczność rozchylały uda równie chętnie jak one.

Malowałem. Wszystkie malowałem. Grubaski pocące się nawet w styczniowe poranki i wieszaki na bieliznę, której przeźroczystość sprawiała, że łona kobiet nabierały podejrzanie niezdrowych odcieni. Potrzebowałem pieniędzy. Zawsze potrzebowałem. Może nie umiałem nimi rozporządzać, bo i skąd? Kiedy w końcu pojawiały się mogłem spać z głową w chmurach, wypełniony żarciem, na jakie zazwyczaj mnie nie stać. I wódek kolorowych, używek… Nim mnie kac dogonił, kieszenie miałem puste, dziurawe i w resztkach wspomnień kołatały wieczory pełne sarmackiego rozmachu ponad możliwości.

Szczęściem słońce wciąż łaskawie świeciło na fasadę stojącej naprzeciw kamienicy. Kiedy sięgało drugiego piętra, to był znak, że można otworzyć oczy bez grzechu. Wstać i wypić spod nieistniejących kwiatów wodę – skąd u mnie kwiaty? Skąd bielizna damska, z jakiej spowiadać się trzeba w kościele przed każdymi świętami?

Czasem, gdy melancholia mnie dopadała piłem w samotności. Zamykałem drzwi, skutecznie udając, że nie ma mnie tu wcale. Bimber pędzony z kradzionych śliwek, jaki można było kupić na melinie za grosze… musiałem wyżebrać. Ale tam znali mnie doskonale. I wiedzieli, że oddam, bo zawsze oddawałem. Nie tyle nawet oddawałem, bo sami wchodzili do domu i z kredensu pod brudną serwetą pobierali ile trzeba, z nieodłącznym napiwkiem. Dlatego, ilekroć dopadło mnie milczenie czarniejsze od nocy miałem dokąd pójść i usiąść naprzeciw lustra z pokaźną butelką pełną sfermentowanego zapomnienia.

Piłem. Lustro głupsze ode mnie powtarzało ruchy krzywiąc się niemiłosiernie. Szlag mnie trafił na to przedrzeźnianie. Próbowałem je opluć, ale ślina spłynęła wylizując koryto strumienia pełnego refleksów. Lustra nie czyściłem nigdy. To przecież wyłącznie rekwizyt. Ja malowałem oryginały, a nie ich cienie zimne i dwuwymiarowe. Szyderczy mebel, który miał rozmienić moją samotność na drobne stał się prześmiewcą. Arlekinem, w którym ja, ostatni głupiec pogrążałem się w odmętach podświadomości.

Kobiety… One podobno wprowadzają ład w męskie życie i nadają mu sens. Nie pozwoliłem żadnej, choć wiele próbowało. Rozkładały nogi, a nim zdążyłem jęknąć własną rozkosz, już rozglądały się, jakie zasłony będą pasować w salonie i dobierać kolor ścian do własnej karnacji. Kochałem je pospieszne, żeby zdążyć z orgazmem nim zaczną mówić. Wyganiałem. Patrzyłem, z jakim obrzydzeniem proszą o chusteczkę, kiedy wplatając mi palce we włosy trafiały na resztki farb ciepłych wciąż.

A jednak przestać nie umiałem. Malowałem je wszystkie. Młode tak, że wstydziły się unieść brzeg sukienki i bardziej doświadczone od dworcowej kurwy. Chciały… Każda czegoś innego, ale wszystkie chciały znaleźć to w rysunku, w plamach barw snujących się po płótnie. Sławy, podziwu, wieczności. Ich ciała były prezentem dla kogoś, albo pamiątkową fotografią. Kiedy wracały – wiedziałem. Jeśli obraz był zepsuty, zmieniały fryzury i kostiumy. A przecież to nie obraz był winny, tylko one. Ja malowałem to, co chciały ukryć, maniacko zmieniając bieliznę nim nasiąknęła ich aromatem.

Lustro… Kpi ze mnie, kiedy we mnie kipi gorzałka. Byle jaka. Cuchnąca. Odpokutuję jutro, ale dziś napełniam ciało kolejnego posłańca bogów. Przechylam musztardówkę dezynfekowaną co rusz i krzywię się do lustra. Odpowiada. Zamaluję drania! Dość mam tej bezczelności. Sięgam po pędzel do gruntowania i maluję zamaszyście, jakbym chlastał je po pysku raz za razem. Wreszcie stygnę w zapale, a lustro dogorywa. Ostatnie przebłyski i farba matowieje na nim. Stało się tłem. Tłem niczego. Bezzasadnym, obojętnym obrazem, którego nie ma. Po drugiej stronie ja. Jeżeli w ogóle jest jakaś druga strona.

Machinalnie sięgam po pędzel. Sam nie wiem, co czynię, ale sięgam. Pospiesznie przełykam jeszcze jeden łyk wódki i nie czekając na klakson tłukącej się szklaneczki chwytam paletę. Maluję. Robię to, co potrafię, to, co dzisiaj nie wymaga świadomości. Maluję… Oczywiście kobietę. Nie umiem malować mężczyzn. Oni są… niesmaczni. Śmierdzą. Maluję Evę – pierwowzór kobiety.

Czubkiem pędzla sięgam tam, gdzie nie sięgnął dotąd żaden mężczyzna. Do tajemnic głębszych niż wanna gorącej wody otulająca intymność przy lampce szampana i świecach romantycznych do zniesmaczenia. Ręka nie drży, skutecznie znieczulona alkoholem. Prowadzi kreskę idealną, niezrozumiale, absurdalnie idealną. Dobiera kolor bez udziału wzroku. Maluję… wszystkie kobiety świata naraz. Wszystkie, które mógłbym kochać. Złączone w prakobietę.

Noc kurczy się, czas płynie poza mną, poza ramą lustra będącego już nie tłem do niczego, lecz rajem, w którym Eva nie jest gościem, a jedynym lokatorem. Ja, jej Adam jestem tu. Po drugiej stronie upaćkanego lustra. Zagryzam wargi, żeby nie wyć tęsknot w głos. Cholera! Czemu nie stać mnie na wycie? Powinno być. Dotychczas stać mnie było na każdą fanaberię i rozpustę. Zna mnie dzielnicowy, znają matki sąsiadów z pobliskich kamienic, dzieciątka wagarujące pod okiem nieświadomości. Dziwki, złodzieje, nocni marzyciele, zbieracze nadziei, ludzkie raki czyściciele.

Noc toczy się wokół. Kłębi. Pcha się na plecy, a ja w amoku tnę martwe lustro kolejnymi kreskami, dobijam plamą, rozstrzeliwuję płomieniem suszarki dyszącej Evie pod sukienkę… Tak. Pod sukienkę. Eva… nie musi być naga. Ona jest prawdą, która nie boi się stroju. Jedyną prawdą absolutną. Maluję płacząc, a sól łez przesłania mi widzenie. Chciałem zamalować jej oczy, żeby nie widziała mnie takim, jednak nie znalazłem w sobie odwagi. Pierwszy raz…

Noc pierwszych razów płonie moją gorączką. W ciemnościach świecą oczy Evy i zliczają krople potu na moim czole. Wreszcie rzucam pędzel na ziemię, paleta kręci się na deskach podłogi jak moneta na granitowej płycie. Wreszcie gaśnie. Odchodzi w niebyt. Sięgam po flaszkę i piję wprost z niej. Długi, piekący łyk. Potem drugi. Eva schnie w niepokojach. Ależ jest kobieca. Wcale mnie nie zna, a martwi się o mnie. Sprzedam ją! Jak wszystkie inne – sprzedam. Nie ma większego ode mnie alfonsa. Sprzedaję je wszystkie. Piegowate nimfomanki i bladolice, rasowe dziwki. Długonogie, albo kalekie. Każdą potrafię sprzedać.

Przyglądam się Evie. Obraz schnie powoli. Będzie sechł jeszcze długo, bo farby grubo, a nie wolno przesadzać z pośpiechem, bo nabawi się niewiniątko cellulitu. Popęka w zmarszczkach mojej niecierpliwości. Sprzedam ją za tydzień, albo dwa. Teraz, niech się powdzięczy do mnie. Niech kokietuje, obiecuje, oszukuje, licząc, że będę jej tak, jak ona jest moja. Niech szepce, że kocha, że pragnie, że we mnie dostrzegła… niech kłamie. Ja… napiję się, a potem sprzedam. Dołączy do haremu nikczemnych.

Flaszka tańczy skomplikowane piruety pod nogami. Otwieram drugą. Do towarzystwa. Samotnie na świecie źle. A flaszka jest samotna. Jak ja. Ale jej mogę pomóc. Dam jej towarzyszkę. Będą katulać się razem. Aż do rana. Zerkam na Evę… niepotrzebnie…

Zaczęła tańczyć. Zerka na mnie zalotnie. Tańcząc odpina małe, skrzące się guziczki. Jak w azjatyckim striptizie, nieznośnie powoli uwalnia się z letniej sukienki, okrywając ciało falującą na wietrze materią. Czym malowałem jedwabie? Skąd miałem tak delikatne pędzle, żeby poprzez warstwy materiału dostrzec boskość jej skóry? Zniewoliła moje zmysły. Stałem przed lustrem i patrzyłem w zachwycie. Z szeroko otwartymi ustami. A ona… Chwyciła mnie za policzki… Palce miała ciepłe, rozgrzane tańcem. Pachniała pełnią lata, choć ciało miała wiosenne. Przyciągnęła mnie do siebie. Pocałowała. Nie piłem dotąd nic równie upojnego! To była moc!

Zatrzęsło mną, aż siadłem na zdezelowanym krześle. Zajęczało. Nie lubi nachalności. Eva patrzyła na mnie z lustra i gryzła koniuszek małego palca. Drugą dłonią kręciła drobne serpentynki włosów. Jej płeć… odkryta, jawna, zapraszała do grzechu pierworodnego. Kręciło mi się w głowie, ćmiło w oczach. Nie! Nie mogłem się poddać. Przecież nie istnieje ideał. Wystarczy chwila nieuwagi, a już nowe zasłony… ściany pod kolor… ależ piękną ma skórę… Nie. Nie mogę. Nie może. Gdyby została, malowałbym ją każdego dnia i każdej nocy. Na niej ją malowałbym do znudzenia, do zaśnięcia, do śmierci. Nie. Nie mogę jej na to pozwolić. Sprzedam, jak szmatę. Już jutro. Wilgotną, mokrą, nagą. Sprzedam i niech się inny martwi, jak wydostać się z jej szponów. Dłonie miała tak delikatne… nie ma we mnie ani krzty tej delikatności. Żal mi jej, ale muszę… Patrzę Evie w oczy, kiedy biodrami zachęca mnie do poddania się. Czeka, aż padnę na kolana i żebrał będę o jej obecność na wieki. A może to tylko pijacka mrzonka?

Idzie. Wolnym krokiem, jakim potrafią chodzić kobiety, które pożądają mężczyzny i idą wziąć jego ciało, by myślał, że zdobył… Idzie do mnie przez siedemnaście wymiarów obrazu. Jest blisko. Czuję jej zapach. Powietrze otula ją, a gdy je odpycha ruchem ciała drobne wiry wpadają w obłęd. Jak ja… Idzie. Na wilgotnych wargach ćmi się uśmiech Giocondy, którego nikt nie poznał w pełni. Kropelka śliny? Rajski puch? Okruch gwiazdy, diamentowy pył? Cierpną moje myśli, kiedy cierpną jej piersi. Pulsują nienasyceniem. Gorączkowym, skupionym. Tajemnicą i płodnością.

Podeszła tak blisko, że rama zaczęła krzyczeć swoją krzywdę.

- Kocham cię – szepnęła spoza ramy, a całe niebo zadrżało. Wszystko, co żyje chciało być adresatem wyznania. Kolana mi zmiękły, pot zgęstniał. Jak uwierzyć dziwce? A przecież chciałem tak bardzo. Nie ma ideału. Nie ma. Nie może być. Bałem się jeszcze bardziej, gdy powtórzyła.

- Kocham cię. Chcę być twoja. Bez reszty, bez niedopowiedzeń, bez końca…

Szczęściem łzy słone oszpeciły obraz. Niewiele. Ale wystarczyło, żebym znalazł siłę widząc nieidealną kreskę. Jedną ledwie. Jedną nieidealną kreskę w jej kobiecości.

- Nie! – krzyknąłem w rozpaczy – Nie, nie, nie!

Rzuciłem butelką prosto w jej twarz. Lustro wrzasnęło raz tylko i upadło na kolana. Pod moje nogi. Miliard okruchów ozdobił podłogę. Płakałem. Wyłem bezsilność, aż upadłem obok. Do policzka przytulił się jakiś kawalątek szkła. Ciepły… odkleiłem – zawierał opuszek Evy. Ten najmniejszy…