Nagarnąłem
w stronę siebie odrobinę ciepła i wygładziłem je od razu na udach, czujących
lekki dyskomfort termiczny z powodu przeciągu.
-
Znów jakiś gad wybił szybę, rzucając żółwiem! Ohyda!
Miałem
już po dziurki w nosie zupy żółwiowej i szylkretowych popielniczek. Miałem w
dupie leczenie zwichniętych kończyn tych pełzaczy niespiesznych. Oddałem im
pokój gościnny, a one srają w nim bez końca jakby z gówna plażę miały wybudować
i składać w ciepłym łajnie jaja. Kiedy ostatni raz tam zaglądałem, widziałem że
rekonwalescencja przebiega pomyślnie. Niektóre pościągały nawet bandaże i
ortezy. Mogły mi oddać, żebym nie kupował nowych, ale gdzie tam. Towarzystwu
empatia była obca. Raz poprosiłem o jajko na miękko na śniadanie, to mnie
wyśmiały i kazały sobie zaserwować sałatkę z wodorostów i jeśli nie atol, to chociaż
film o ciepłych oceanicznych plażach z płatnego kanału BBC puścić. Żeby bez
reklam, bo każdy wie jak ciężko się rozkoszować, kiedy zaraz Corega Tabs z siłą
wodospadu, niezatapialne pampersy, czy przeźroczyste podpaski na „te dni”.
-
Może stalowe szyby zamontować? I kamery szerokokątne? Miałbym wreszcie panoramiczny
spokój i zdołałbym otrzeźwieć, bo ze szklarzem jestem bliżej niż ze szwagrem i
sam już nie pytany flaszeczkę przynosi, żeby po fajrancie trzepnąć lornetę pod
meduzę. Dolicza do rachunku, ale już bez VAT-u. Porządny gość, tylko wątroba
już nie ta, co za młodu.
Chłód,
gdy tylko poczuł barierę ochronną na udach – przeniósł się wyżej. A zimne
nereczki, to wiadoma sprawa. Biega człek do łazienki i nie warto nawet drzwi za
sobą zamykać, bo co i rusz trzeba znów.
-
Zamówić spawacza? – sięgnąłem po telefon i leniwie surfowałem pośród ogłoszeń
drobnych, poszukując smartusługi za smartwynagrodzeniem. Mimo pozornego
lenistwa byłem zdeterminowany, aby rzecz doprowadzić do finału. Oficjalne
strony nie zachęcały jakoś szczególnie, więc sięgnąłem otchłani darknetu, gdzie
każdy i wszystko może. A jeśli nie tam, to już w ogóle nigdzie. Miałem gdzieś
zachomikowanego bitcoina, powinno wystarczyć na transformację M-3 w bunkier.
Desperacja
dopadła mnie jeszcze w parterze. Znaczy w łóżku. Zanim podniosłem więdnące
członki skromnie występujące u mnie w liczbie pojedynczej, pchnąłem już cyfrowego
posłańca w mroczne zakamarki sieci i doczekałem błyskawicznej riposty równie
schludnej, jak zdecydowanej:
-
Jestem w drodze. Proszę udostępnić lokal, wstrzymać oddech i przygotować
należność za usługę. Rachunek na życzenie załączę. Zb. Roja.
Przygotowałem.
Wstrzymałem. Udostępniłem analogowo z klucza i mentalnie z okowów mojej
małostkowej intymności mieszczańskiej. Żółwiom kazałem milczeć i nie
przeszkadzać, ale nie wiem, czy zrozumiały intencje. W duchu skląłem je
wszystkie na raz i każdego z osobna. Nawet tego, co w kasku chodził wzbudzając
moją irytację. Jeśli się nie zachowają, to wywalę dla naprzykładu paru
pierwszych-lepszych, albo pierwszych-gorszych. Bez różnicy.
Fachowiec
pojawił się ciszej niż cień czarnej pumy na gałęzi hebanu w otmętach
afrykańskiego nowiu. Nie rościł pretensji, nie szukał wsparcia. Opomiarował
laserowo pomieszczenia i wszystkie otwory (łącznie z gniazdkami energetycznymi
i kratką wentylacyjną), po czym przystąpił do prac ślusarskich, robót
budowlanych i całej tej wojennej inżynierii. Zanim poczułem zew muszli
wzywający zziębnięte nerki do ponowienia wydalania – był już gotów.
Zainkasował
bezsłownie, lekceważąc kontrolę oryginalności waluty, zasalutował i rzucił
dumnym wzrokiem na kaganiec, w jakim skurczyło się ze strachu moje M.
Odetchnąłem, gdy anihilował z teraz bezpiecznej przystani bez jednego słowa,
choć we łbie tłukła się detaliczna wątpliwość:
-
Skoro on tak swobodnie sforsował zasieki… Szczawie z żółwiami też dadzą sobie
radę. Eee! – wyrzuciłem sobie natychmiast – to był fachowiec, a nie podwórkowy
Rambo! Poza tym, sam budował, to wie którędy do wyjścia. Mi też mógł
powiedzieć. Kiedy już okrzepnę po remoncie, zapytam wirtualnie – zamiast
rachunku przydałaby się chociaż prosta instrukcja obsługi.
Chodziłem
po świeżo opancerzonym schronie dumny jak paw. Nie straszne mi łapserdaki.
Zeżrę tę resztę żółwi i w końcu będę miał święty spokój. A guano może da się
przehandlować, jako nawóz, żeby zminimalizować straty.
Poranek
popychany moją dumą dojrzał do popołudnia i gnił okrywając się wieczornym nalotem.
Położyłem się spać ze świadomością, że jutro nie obudzi mnie brzęk szkła, a
dywan nie okryje się rumoszem okiennym kaleczącym pięty. Morfeusz przytulił
mnie mocniej niż pijany ojciec. Spałem niemal jak zabity, co miało okazać się
hipotezą wysokiego prawdopodobieństwa. Zb. Roja opancerzył mnie doskonale!
Nawet powietrze nie miało się którędy wśliznąć, a co dopiero żółw! Przez
minione 20 h zużyłem cały przydział tlenu. Nie sam. Żółwie wydatnie mi w tym
pomogły i teraz leżały wrotkami do wierzchu, wyglądając jak świeczniki na
tea-lighty. Ambiwalentne uczucia zakwitły we mnie nieśmiało. Żal tych
zwyrodnialców. Wszak uratowałem je. Co prawda w celach spożywczych, ale zawsze.
A teraz? Wszystkie do lodówki przyjdzie zapakować i przerobić ją na zatłoczone
prosektorium. O ile sam przetrwam w beztlenowej atmosferze.
Maligna
na dobre opanowała moje zmysły. Bredziłem najwyraźniej. Nie podejrzewałem, że
proces wygaszania życia wygląda tak właśnie. Pragnienie rosło wraz z
temperaturą, a myślami błądziłem już po drugiej stronie tęczy, czy tunelu, gdy
wyimaginowałem w sobie huk wybuchu, a na uda spadł deszczem gąszcz gęsiej
skórki.
-
Znowu przeciąg – pomyślałem bezładnie – nawet zdechnąć przyjdzie z fioletowymi
od zimna nogami.
Umysł
przeciągał się wciąż w błogostanie pomiędzy dwoma światami kiedy iskra
oświecenia uderzyła w dzwon logicznego myślenia:
-
Zaraz, zaraz! Przeciąg, to przecież ruch powietrza! A skąd ruch w atmosferze
bez powietrza?
Westchnąłem
i okazało się, że nie nadaremnie! Powietrze dość opieszale wypełniało półki z
książkami i wnętrza zapyziałych talerzy, nie gardząc nawet niecką butów, czy
firanami pajęczyn podwieszonymi w przeróżnych zakamarkach.
-
Skąd powietrze w hermetycznym bunkrze? Zb. Roja coś spieprzył? Ani chybi, złożę
reklamację!
Pognałem
za źródłem urojenia, czyli tam gdzie usłyszałem huk. Szok i niedowierzanie. Na
środku dywanu kołysał się żółw, klnąc ile sił w paszczy. Podniosłem bestię i
przysunąłem do oczu.
-
Przeciwpancerny! – rozpoznałem błyskawicznie i z szacunkiem– ale mają
szczeniaki sprzęt!