poniedziałek, 31 października 2022

Niewzruszona obietnica.

 

Urodziłem się ulubieńcem publiczności. Nie wiem, jak mama to osiągnęła. Czyżby wszczepiła kamerę wifi w ścianę macicy? Zanim pierwszy raz otworzyłem oczy wokół mnie już kłębił się tłum fanów spragnionych ciągu dalszego, autografów, czy wspólnych zdjęć. Ten tłusty byk, do którego zwracali się „doktorze” był najwyraźniej zły, że to ja skupiam na sobie komplet fleszy. Kiedy mniemał, że nikt nie widzi, z liścia mnie pociągnął i nawet tego nie potrafił zrobić dobrze. Zamiast w twarz, trafił w miętkie. Świat struchlał.

 

- Nigdy mu tego nie zapomnę! A jak nauczę się pisać, to pozwę i w dziurawych skarpetkach...

 

Tymczasem zapłakałem żałośnie.

Filantrop.

 

Dawno tego nie robiła, albo miała delikatność rozsierdzonej córki kowala. Może z premedytacją wykorzystała okazję, aby zacisnąć pięść? Publicznie złapała mnie za przyrodzenie. W szczytnym celu i pod okiem kamer zachwyconych niecodzienną okazją. Miałem łzy w oczach, a na języku kotłowały się słowa nieprzystojne.

 

- Boże, jak boli…

 

Bóg wolał nie mieszać się w incydent. Bawiła go dwuznaczność sytuacji, albo popierał inicjatywę. Przygryzłem język, żeby medialnie nie bluźnić. Łzy stoczyły się z policzków, ból eksplodował. Okaleczona duma wiła się w blasku fleszy, usiłując uniknąć katastrofy.

 

- Nie pozwól im się sprowokować – szepnęła z uśmiechem dedykowanym paparazzim, jednocześnie wzmacniając przyjacielski uścisk.

BDSM.

Niemal co dnia penetruję betonowe miasto. Raczej ostrożnie i bez aspiracji na odkrycia wiekopomne, co dziś nie uchroniło mnie przed wdepnięciem. Może i zagapiłem się ociupinę, ale nie bądźmy drobiazgowi. Każdemu z kroków przypisywać epokową miarę? Przecież kroczki stawiałem mikre, na własny rozmiar szyte.

 

I raz tylko za klepsydrą pięknie wykrojoną ze szlachetnego materiału byłem łaskaw się obejrzeć. Wystarczyło. Wdepnąłem!

 

Szczęśliwie z łajnem rzecz miała niewiele wspólnego. Wdepnąłem na łono. Nawet betonowe miasto miewa poukrywane nieciągłości architektoniczne.

 

Łono pachniało miękkością i tajemnicą, najwyraźniej gotowe na drobny epizod ze mną w tle. A ja, jak ostatni cham, butami zdeptałem delikatną intymność.


Żeby nie umknęło.

 

Pani w sweterku z guziczkami na plecach jedną ręką trzymała się poręczy, żeby w tańcu nie odfrunąć poza nawias autobusowych drzwi. Palcami drugiej dłoni wybijała rytm, a kolana miękły jej dostrzegalnie w rytmie kołyszącym jej biodrami o sporej rozpiętości i amplitudzie fal. Troskliwy i doskonale zorganizowany (żeby nie powiedzieć niechlujnego epitetu „ogarnięty”) tatuś zabrał pieska na poranny spacer do piekarni, bo przecież dziecku słodkie bułeczki na drugie śniadanie do szkoły trzeba było kupić. Aż się niebo przeżegnało kreśląc niedoskonały krzyż żółtą kitą wyziewów spod samolotowych ogonów na podobną kompresję czasu.

niedziela, 30 października 2022

Ostrzegawczy bełkot.

Żeby nie popaść w skrajną bezmyślność, od czasu do czasu generuję w sobie wątpliwości, a później przy wtórze fanfar rozpędzam chmury niepewności z dumą oprawcy. Nie zawsze się udaje (to oczywiście najłagodniej zawoalowana aluzja nosząca znamiona przyznania się do masowych porażek). Czasami próbuję przerzucić ciężar na zewnątrz i zabić komuś ćwieka, jeśli tylko będzie na tyle nieroztropnym słuchaczem, aby szukać w moim brzęczeniu wartości.

 

Potwierdzając aluzję - przeważnie nie radzę sobie, a otoczenie traktuje mnie jak nieszkodliwego dziwaka. Gdybym był Miodkiem, słowa zapewne truchlałyby na odgłos zbliżających się kroków – ale nie jestem i śmieją się z mojej ignorancji,  robiąc co im się żywnie podoba.

 

Wczoraj zafundowałem sobie szaradę i żyję w nieutulonym przeświadczeniu, że język dla niektórych ojczysty jest jedną wielką zagadką.

 

Wyprodukowany problem dotyczy słowa pospolitego – PILOT. Patrząc na nie – zdaje się być niewinnym, jako ta synogarlica srająca za kołnierz spiżowemu wieszczowi siedzącemu na dupie pośrodku rynku.

 

A jednak! Niechcący usiłowałem to słowo rozmnożyć – nie za bardzo. Wystarczyło podwoić jak ostatnie zamówienie tuż przed zamknięciem baru i zaczynają się schody. Na trzeźwo, a nawet wręcz przeciwnie.

 

Kiedy słów jest dwóch, mój rozum doznaje drżączki. Trzech, czy czterdziestu – nie wgłębiam się, bo nie potrafię wariować „bardziej”, czy „mniej”. Stopniowanie uczuć, to gra dla niestabilnych jednostek. Się kocha, albo nie. Identyczna zależność odnosi się do stolca – się nosiciel zesrał, względnie dopiero zamierza. Nie da się „do połowy”…

 

Po natłoku fekalnych dygresjiswobodnie wracam do sedna szaleństwa:

 

- Jeżeli słowo PILOT niosło przesłanie człowieka pracującego w niebiańskim zawodzie, po ich rozmnożeniu (metoda rozmnażania niekoniecznie różnopłciowych ludzi w mundurach niech pozostanie niedopowiedzianą dygresją) w mianowniku otrzymam słowo PILOCI.

 

- A jeśli zostaną rozmnożone urządzenia elektroniczne do sterowania telewizorem, wówczas beztrosko wyfrunie ze mnie słowo PILOTY.

 

Rozumiem niby, że rzeczy rozmnażają się jakoś inaczej niż ludzie… Chyba… Boję się snuć ciągów dalszych, żeby nie zapukał do drzwi uśmiechnięty pobłażliwie pielęgniarz o posturze Conana Barbarzyńcy z pięknym białym wdziankiem wywiniętym na przedramieniu i obietnicą długotrwałego turnusu mającego pokrycie w niechętnej daninie uiszczanej rokrocznie przez podatników. Jeden język, jedno słowo, a tu taka niespodzianka. Zniechęcam absolutnie wszystkich cudzoziemców do nauki tak uwikłanego w sobie języka! Poniosło mnie? Niewątpliwie. Mimo to – podtrzymuję czarny PiAr! Szczerze odradzam nierówną walkę. Trzeba się tu urodzić, żeby dźwignąć taki ciężar – pewnie dlatego tylu tu łazi pogiętych i pokręconych.


Wyrosnąć z pryszczy.

Szydzili że gówniarz, że nigdy nie dorośnie… ale ja wiedziałem swoje i pobłażliwie zaciskałem zęby. Wiadomo, każdy własną miarką mierzy. Dumnie łazili w pocerowanych portkach, a kiedy chcieli wypić –organizowali zrzutkę, albo żebrali po znajomych.

 

A ja? Domu budować nie musiałem, bo po dziadkach został. Wiekowy, ale zadbany. I choćbym nie wiem ilu synów spłodził, to każdy się zmieści.

 

Lekarz napomknął co prawda, że syna spłodzić pomógł ukradkiem życzliwy sąsiad, ale dzieciak z pyska podobny, więc dociekał nie będę. Jeszcze tylko drzewo posadzę, kiedy skończę żreć jabłko. Niech tylko nasienie padnie na żyzny grunt. Przecież mężczyzna nie będzie się schylał!


piątek, 28 października 2022

Ekstrakty cz.83

 

Okupacja ekonomiczna.

- Mamy z grubsza 37 milionów niezdiagnozowanych przestępców – prezydent zaczął wyraźnie zgorszony - Czas najwyższy zająć się tymi chłystkami, ale nie pojedynczo, bo życia braknie, tylko globalnie. Nałożymy zbiorowy mandat katastrofalny i bez możliwości odwołania, a rzecz nazwiemy podatkiem.

 

Gosposia pełną gębą.

Staruszka właśnie kończyła ćwiartować aligatora i pchała krwawe ochłapy do lnianej siatki, nie bacząc na juchę cieknącą przez materiał na jej mocne łydki.

- No Kubuś dzisiaj nie będzie musiał żreć kartofli – sapnęła uradowana – ale mi się piękny pieseczek trafił, w sam raz na obiad dla dziadziusia!

 

Nieufność wszczepiona.

Kiedy matka zaproponowała mi wsparcie w kwestii wyboru płci i pomoc światowej sławy psychiatry, pomyślałem, że faktycznie jest nam obojgu potrzebny. Skoro wzrok potrafił nas aż tak zwieść na manowce… Świat już nigdy nie będzie taki sam.

 

Zawistny.

Pyszniła się tą swoją hodowlą rasowych i rodowodowych szczeniaków, aż mi ciśnienie skoczyło. Zebrałem ze wsi wszystkie kundle i pod osłoną nocy ukradkiem wpuściłem do suczych klatek. Zwierzęcą rozkosz słychać było w sąsiednim województwie, a szloch właścicielki stada utonął w nim bez śladu.

 

Pilny uczeń.

Myśli były dla niego zbyt szybkie i uciekały zanim zdążyły języka dotknąć i spłynąć słowem na zewnątrz, więc długo milczał. Wreszcie zaczął dukać tajemniczą mantrę. Trochę trwało, zanim zrozumiałem, że klnie z pasją, powtarzając obelgę wracającą tak często, że wreszcie ją dogonił.

Boskie etykiety.

 

Nastoletniej czarnej madonnie zmęczył się uśmiech naturalny, więc czekając na wniebowstąpienie założyła nóżkę na drugą i domalowywała farbkami taki co musiał spodobać się adoratorom. Obok, na pasie uspokojonego ruchu przemknął Hulajnogą Wysokich Prędkości młody bóg z rozwianą grzywą. Musiał hamować przed zakrętem, aby się weń zmieścić bez uszczerbku dla nerek i szlachetnej postury. Nie było czasu na roztargnione myśli bo już zaszczycił mnie towarzystwem glonojad z metalizowanym pępuszkiem i pucołowatymi policzkami oraz pośladkami. Twarz uduchowiona nieustającym kontaktem z niewidzialnym, więc zapewne mistycznym ciałem pęczniała od słów i myśli z jakąś duszą zagubioną w eterze. Od czego spęczniały pośladki – nie godzi mi się zgadywać.

 

Mamusie z wózkami niepostrzeżenie wypełniły wnętrze pojazdu i stłoczone na placu centralnym autobusu zaglądały sobie nawzajem w wózki, aby skontrolować jakość narybku z niewątpliwie obiektywnym przekonaniem, że w ich właśnie siedzi najpiękniejsze dziecię świata.

 

Później było już zdecydowanie gorzej. Nie potrafię zrozumieć idei noszenia na sobie reklamy obcych marek, być może dlatego, że moja znajomość języków obcych pozwala im nie wstydzić się własnej odmienności i rozpoznaję je bezbłędnie jako niezrozumiałe. Po tym przydługim wstępie powiem, że zainspirowała mnie do takiej myśli pani nosząca na biuście tak ważny napis, że aż jej piersi spuchły od tego dźwigania. Zapewne to moja nieuzasadniona niczym zuchwałość kazała mi rozszyfrować ów napis jako „tylko dla gości”. Brr… szaleństwo. Odwracając wzrok natychmiast zaczepiłem kolejną istotę optymistycznie różową od stóp aż po rumiane lico. Dres na jednej z nóg miał napis „different” – czyżby jedna z zadowolonych z życia nóżek była odmienną od tej drugiej? Niesmak. Odwróciłem łeb i natknąłem się na młodzieńca z pokaźnym torsem zamarkowanym otwarcie, że pochodzi od pumy. Pumy są pod ochroną, rozumiem, że również dba o klatę. Za to nogi nosił w „industrialnych” nogawicach. Później przyglądałem się już całkiem bladym wzrokiem na chłopców z tabliczkami znamionowymi (wygrawerowany rok produkcji i lokalizacja zakładu) i tablicami rejestracyjnymi pełnymi spółgłosek. Jeden nosił napis, który skojarzył mi się z markowym wibratorem – tylko po co miałby go reklamować gratis? Sam nim był? Bio-wibra?

Ekstrakty cz. 82

 

Przesyłka polecona.

Nie mogłem jej wysłać nago, dlatego priorytetowo okleiłem sutki eleganckimi znaczkami. Niżej musiałem się bardziej przyłożyć; starannie ostrzygłem do białego i śliniąc się przykleiłem cały, choć skromny bloczek. Teraz z kopertową torebką pod pachą była gotowa iść pod wskazany adres.

 

Selekcja naturalna.

Ewolucja każe mi tryskać i co począć, kiedy nie ma czym? Entuzjazm wypalił się dawno, dobry humor trudno skutecznie naśladować, a prokreacyjne wyczyny lepiej powściągnąć, gdy świat chyli się niebezpiecznie w stronę upadku. Uzasadniona wydaje się być sraczka, ale trudno się nią chwalić potomnym.

 

Morderczy trening.

Może paluch był niezbyt czysty, kiedy w piasku narysowałem nim granicę, lecz pokonałaś ją bez lęku i zuchwale wlepiałaś we mnie niewinne oczęta czekając na trudniejsze wyzwanie. Złośliwie zawiesiłem drut kolczasty na ścianie i odsunąłem się, czekając co zrobisz. Bez wahania stanęłaś na rozbiegu.

 

Eliminacje.

Musiałem pozbyć się słabeuszy i niezdecydowanych, bo prowiantu dla wszystkich nie mogło wystarczyć. Podzieliłem grupę na pary, a każdy założył swojemu vis-a-vis garotę na szyję i na mój sygnał zadzierzgnął. Wygrani zasiedli do obiadu, ale już wtedy wiedziałem, że to nie była ostatnia próba.

 

Przepis na sytą zupę.

Na pole przychodziły o zmierzchu i kradły nie przejmując się elektrycznym pastuchem. Pobłażanie mogło zagrozić rodzinie śmiercią głodową, dlatego między kartofle dyskretnie wetknąłem kilka granatów. Nocne eksplozje zwiastować mogły już tylko jedno – kartoflankę z mnóstwem tłustych skwarek!

czwartek, 27 października 2022

Chatynka na skraju widnokręgu.

 

W wypowiedzi poniższej zostanie złamanych kilka zasad, dogmatów i przesądów, dlatego należy się z tym pogodzić, względnie zaniechać czytania.

 

Więc. Kropkę postawiłem z premedytacją, bo ponoć nie wypada zaczynać dygresji od tego nieszczęsnego słowa, dlatego na nim skończyłem część pierwszą i parę kolejnych. Dość powiedzieć, że zacznę dopiero od przełomowego sukcesu, stos porażek odkładając do lamusa wyprzedanego skrzętnie komorniczym obowiązkiem do obcych.

 

Łatwo zaobserwować że widnokrąg jest złośliwy i nie znosi poufałości. Kiedy tylko człowiek usiłuje się zbliżyć choćby na krok – ten natychmiast czyni podobny wstecz, zachowując dystans bezpieczny i nie zagrożony niespodziewanym atakiem bronią konwencjonalną krótkiego zasięgu. Broń zasięgu większego widnokrąg ignoruje, gdyż jest mu wszystko jedno, co przelatuje mu wysoko nad grzbietem (o ile w ogóle posiada grzbiet).

 

Chcąc zbliżyć się do tworu tak nieufnego i eterycznego należało wymyślić alternatywne sposoby dotarcia do celu. Usiłowałem odwrócić jego uwagę meandrując, czy podróżując tyłem, jednak był zbyt czujny na takie prymitywne podstępy i z łatwością i szyderstwem na ustach skarcił moją nieudolność. Sprowokowałem pożar na flance, licząc, że tym razem działanie pozorujące się powiedzie, jednak miał oczy dookoła horyzontu. Paskudny typek przygotowany na wszystko niczym wytrawny preppers.

 

- Dumny jesteś z siebie? – krzyknąłem z wściekłością, po kolejnej porażce – Jeszcze się policzymy!

 

Zadołowałem zranione ego w piwnicy i poddałem ciało medytacji. Bunkier izolował mnie od zakusów ciał zgrabnych aż do grzechu, a samotność sprawiała, że każda z myśli bez trudu zyskała status najwyższego utajnienia. Wreszcie zbliżając się do śmierci głodowej doznałem mistycznego objawienia. Intrygujące, co głód potrafi osiągnąć i na jakie manowce wyprowadzić nawet niezbyt rzutki umysł.

 

Stanęło na tym że trzeba podejść widnokrąg tak, żeby się nie zorientował w niecnych zamiarach. Noc odpadała, inne formy kamuflażu także – nawet głupek wie, że nocą widnokrąg wynosi się daleko poza percepcję i nie nam go szukać. Łowić widnokrąg można tylko w dziennym świetle i na otwartych przestrzeniach. Spryciarz! Musiałem go przyszpilić znienacka!

 

W wielkim skupieniu strugałem buczynowy pal i ostrzyłem z pietyzmem jakbym miał nawlekać nań samego Azję Tuchajbejowicza. Zamiar pokryłem tępą końcówką z dużego grapefruita i wyszedłem na pole wzorem średniowiecznych rycerzy, prezentując kopię wzwiedzioną jak dziewicze prącie nastolatka na widok biustonosza schnącego na sztachetach.

 

Widnokrąg przypatrywał mi się z ciekawością i szczyptą złośliwości. Nawet słoneczne zajączki skubany próbował wepchnąć mi w oczodoły. Zakląłem szpetnie, mimo że do dwudziestej drugiej czasu było jeszcze sporo, a gawiedź nieletnia mogłaby się zgorszyć, gdyby usłyszała spontaniczną inwokację.

 

- I ten jego cholerny uśmiech pełną gębą! – doprowadził mnie do szału. Nie mogłem dłużej czekać.

 

Uniosłem kopię nad głowę i z partyzanta dziabnąłem! Prosto w miętkie! Widnokrąg zakwilił zaskoczony defloracją, a ja wrzasnąłem tryumf. Był mój. Przyszpiliłem drania jak kawał mięsa na szpatułkę do szaszłyków! Kwiczał gorzej niż prosiak przed nieuniknionym rozbiorem.

 

Dalej był już prościutko. Kiedy miałem nanizany na patyczek widnokrąg – obudowałem go ciesielką dębową. Pachniało bosko. Tartakiem i świeżą strużyną. Bale (surowe jak zima na Szpicbergenie) świeciły w słońcu niczym pierwszy ząb uśmiechniętego oseska. Żeby mi się nie wymknął – zaciągnąłem lejce, czy może smycz… nie wiem, jak fachowo nazwać ów postronek, który alpiniści nazywają poręczą do ujeżdżania gór. Początek zaczepiłem w bieżącej rzeczywistości, a koniec omotałem do koniowiązu u progu domu.

 

Teraz mogłem usiąść i odpocząć w cieniu spełnienia marzeń. I nawet dym z komina cieknący jakoś krzywo mi nie przeszkadzał. Mogłem z własnej mrzonki korzystać do woli, bez obaw, że nieproszeni goście targną się na trudną do osiągnięcia własność.

 

I w tym miejscu zakończę chwalbę, gdyż intymność jest na sprzedaż jedynie w bardzo podłych i lekko się prowadzących periodykach. Poza tym – ostrożność nie zawadzi. Sezam chwalił się przepychem i go okradli! Lepiej złodziejom nie przedstawiać oferty, choćby miała warunki trudne do spełnienia. Dom musi zostać NIEPRZYSIADALNY. I takim niech zostanie. W ostatnim słowie, czy może zgoła w posłowiu powiem jedynie i zakończę finalną pulchną kropeczką:

 

- Więc.

Stanowczo zbyt często podróżuję Miastem.

 

Ostatnie siwe włosy spiął gumeczką, żeby się nie zmierzwiły, kiedy biegł co tchu z wnuczkiem i hulajnogą do tramwaju. Wewnątrz dopiero miał się przysiąść białobrody poeta ze skłonnością do analogowych notatek i pani szczupła mniej więcej tonę frytek wstecz. Piękno rozproszone po przystankach zbierało się w szczebioczące stado zgrabnych gazeli oszałamiając grą mięśni uczepionych miednicy. Dziewczątka nienawykłe jeszcze do świeżo wyklutych piersi epatują tyłkiem bez cienia skrępowania. Najwyraźniej nastolatki grzeszą wszystkim poza pruderią, mając wzory starzejących się łań, rozmodlonych bachanaliami na okładkach czasopism z kredowym połyskiem, albo wśród portali gwarantujących miliard odsłon na godzinę gdy tylko tekstylia w słusznej sprawie znikną z pola widzenia. Namolnie uczepiła się mnie myśl, że w ten przewrotny sposób natura upomina się o swoje, dążąc do powrotu nagości, jako naturalnego stanu przypisanego ludzkim ciałom. A może najzwyczajniej w świecie skromność stała się passe? Starszy pan dźwigał w dłoni dorodną szczotę, jakby to była halabarda i co przystanek zmieniał krzesełko – nie wiem czy poprzednie się zużywało, czy nim kierowały inne pobudki, ale startować na miotle nie zamierzał - może kupił nielota?

 

Nieopodal galerii dwie, już nie nastoletnie dziewczyny, na smyczach tej samej korporacji, przytulały się pomiędzy kolejnymi haustami pary z cyber-papierosków. Zastępy umundurowanych gówniarzy skłoniły mnie do podejrzeń, że wojna wybuchnąć musi. Wszak starzy wyjadacze skwarek nie pozwolą szczeniakom szkolić się nadaremnie, a tym bardziej gremialnie zestarzeć, więc bez zwłoki (to oczywiście jawna kpina) powiodą ich, dyskretnie chowając się na tyłach, żeby wicher historii nażarł się do syta cielęcinką, nim stanie się skłonny do pertraktacji ze starszyzną klanu. Ile życiorysów trzeba zmielić na krwawą papkę – tego nawet Bóg nie wie, ale zapewne jest gotowy na każdy scenariusz.

 

Rynek wręcz ocieka od myśli serwowanych cyrylicą, że przecież sami nie muszą już walczyć, kiedy świat robi to za nich z zawziętością szerszeni zaatakowanych we własnym gnieździe i gorących głów jest więcej niż straumatyzowanych powodzeniem w krainie sąsiada. Pryszczaty młodzian w lustrze publicznej toalety serwował sobie selfie całkiem niedaleko łysego byczka w różowym kaszkiecie, który korzystając z mechanicznej szczotki do butów polerował glany, chcąc przerobić je na lakierki. Na centralnym deptaku Miasta kloszard (z tych wonnych i nietrzeźwiejących bez ważnych przyczyn) manifestował nieskrępowaną radość skraplając wszelkie uczucia wprost do klombu pełnego jesiennych kwiatów i opatrzonego godnym uwagi podpisem:

„przyjaźni nie mierzy się w litrach” Cudne!

środa, 26 października 2022

Kiedy zabraknie niebieskich... pigułek.

 

Zdarłam kołdrę ze śpiącego smacznie Świtu i tarmosiłam bez czułości.

 

- Wstawaj cholerniku jeden! Znowu zaspałeś!

 

Goły jak święty turecki przeciągał się bezwstydnie i w głowie mu nie postało, że wypadałoby wstać, więc chwyciłam lenia za ucho i wydłubałam z kojca, jak ostrygę z muszli.

 

- Acha – to był jedyny komentarz, na jaki stać było śpiocha.

 

         - Wtorek czeka już od paru godzin – burknęłam, nie licząc już nawet na bardziej żywiołową reakcję.

 

- Acha – powtórzył wciąż bez entuzjazmu – I stanie się coś, jeśli Wtorek będzie krótszym?

 

- No jak to… - zaczęłam się jąkać, bo bezczelność dyskutanta zwykle odbiera mi dech – przecież…

 

- Oj tam – pojednawczo ułagodził moją furię w zarodku – Gdyby przyszedł Grudzień miałby jeszcze mniej czasu na figle, więc niech nie narzeka. A w takiej Arktyce, to nawet nóg by nie wyprostował, a już kazaliby mu iść precz, albo jeszcze dalej.

 

Resztki przyzwoitości kazały mu jednak coś przedsięwziąć w obliczu mojej determinacji. Machinalnie (ech ci faceci) podrapał się po wiadomym i przystąpił do darcia Nocy na strzępy. Nie protestowała, bo najwyraźniej zmęczyło ją wielogodzinne czuwanie. Z satysfakcją patrzyłam, jak ulatnia się. Świt nie przepuścił jej nigdy i miał czelność przy mnie odzierać ją nie tylko z godności, ale i z niewidzialności. I ja bezsilna, musiałam ów mord z podtekstem prokreacyjnym oglądać.

 

- Płacisz za nadgodziny – Noc warknęła, nim w końcu sczezła – i to od ręki, bo jak nie, to natychmiast biorę urlop na żądanie, względnie nawiedzę NFZ i wyżebram turnus w sanatorium na koszt państwa. Pamiętaj, wisisz mi! Nie odpuszczę, choćbym miała zrzednąć!

 

Dzień wstał wreszcie i cały w skowronkach pląsał, niepewny jeszcze własnych możliwości. Okrzepł, gdy Świt rewidował jego ubogi stan posiadania.

 

- Łaskoczesz – zachichotał Wtorek.

 

- Możesz iść chudzinko – pobłogosławił go Świt z przekąsem poklepując protekcjonalnie po policzku – My się już nie zobaczymy, więc do widzenia nie powiem. Uważaj na Południcę, bo może zaskoczyć cię na golasa i będziesz się rumienił nie tylko ze wstydu. Załatw sobie coś na początek, bo sklepy otworzą dopiero za kilka godzin. Może listek figowy… chociaż… przymierz zanim zapłacisz, bo może okazać się zbyt mały. Nie warto pokazywać wszystkich kart na starcie. Niech szczypta pikanterii zostanie na drugą rundę, albo i dłużej. Zrozumiesz, kiedy dojrzejesz. Oby nie za późno. Pa!

 

- No! To Wtorka mamy z głowy. Możemy się zająć czymś przyjemniejszym. Jakie masz plany? Bo ja już mam wolne i moglibyśmy… no wiesz…

 

- No wiesz?! – żachnęłam się i chyba zarumieniłam, bo patrzył na mnie jak głodny wilk na owcę i ślinę łykał, jakby pierwszy raz… Zawsze zaskakiwała mnie jego samcza werwa. – A może odrobinę kultury, względnie wycieczkę w plenery. Ileż mogę sufit kontemplować?

 

- No… tego to nie wiem moja piękna Dobo – sapnął lekko zawstydzony wreszcie – zwiedzać pójdziesz z Południcą, albo z Wieczorem. Dla mnie będzie już odrobinę za późno. Wiesz, że później nie mogę…

W zenicie dnia.

 

Stojąca na przystanku pyzata dziewczyna miała cerę tak bladą, jak zmierzwiony prądami cumulus opalający się w słońcu ukrywającym się za szaroburą, nieregularną plamą chmur. Rudowłosa mamusia była tak chuda, że strach było nawet patrzeć i tylko myśl zuchwała lawirowała wokół wózka, żeby przyjrzeć się ssakowi, który tak bezwzględnie wyssał z niej ciało. Nieliczne figlarne pępki przyglądają się przechodniom okapturzonym i omotanym szalikami, często już w kozaczkach o solidnych obcasach, którymi można napalić w piecu i ugotować niewyszukany obiad. Słońce wstało nieco później jednak nadrabia zaległości i wygrzewa pyzate, rumiane jabłuszka o rajskim rodowodzie, ale nie gardzi jagodami rokitnika, czy jarzębiny. Ambrowiec amerykański pyszni się na klombie wszystkimi kolorami, jakie można zmieścić w palecie barw między zielenią, żółcią i czerwienią. Młody kogut pawia dumnie wiedzie długonogą gazelę na randkę w ustronie, bo zdążył już wcześniej zaprosić wybrankę na kawkę z papierowego kubeczka w lokalu bez krzesełek i stolików, więc piją w marszu kołysząc biodrami (każde we własnej osi).

wtorek, 25 października 2022

Prawo dynamiki.

 

Nagarnąłem w stronę siebie odrobinę ciepła i wygładziłem je od razu na udach, czujących lekki dyskomfort termiczny z powodu przeciągu.

 

- Znów jakiś gad wybił szybę, rzucając żółwiem! Ohyda!

 

Miałem już po dziurki w nosie zupy żółwiowej i szylkretowych popielniczek. Miałem w dupie leczenie zwichniętych kończyn tych pełzaczy niespiesznych. Oddałem im pokój gościnny, a one srają w nim bez końca jakby z gówna plażę miały wybudować i składać w ciepłym łajnie jaja. Kiedy ostatni raz tam zaglądałem, widziałem że rekonwalescencja przebiega pomyślnie. Niektóre pościągały nawet bandaże i ortezy. Mogły mi oddać, żebym nie kupował nowych, ale gdzie tam. Towarzystwu empatia była obca. Raz poprosiłem o jajko na miękko na śniadanie, to mnie wyśmiały i kazały sobie zaserwować sałatkę z wodorostów i jeśli nie atol, to chociaż film o ciepłych oceanicznych plażach z płatnego kanału BBC puścić. Żeby bez reklam, bo każdy wie jak ciężko się rozkoszować, kiedy zaraz Corega Tabs z siłą wodospadu, niezatapialne pampersy, czy przeźroczyste podpaski na „te dni”.

 

- Może stalowe szyby zamontować? I kamery szerokokątne? Miałbym wreszcie panoramiczny spokój i zdołałbym otrzeźwieć, bo ze szklarzem jestem bliżej niż ze szwagrem i sam już nie pytany flaszeczkę przynosi, żeby po fajrancie trzepnąć lornetę pod meduzę. Dolicza do rachunku, ale już bez VAT-u. Porządny gość, tylko wątroba już nie ta, co za młodu.

 

Chłód, gdy tylko poczuł barierę ochronną na udach – przeniósł się wyżej. A zimne nereczki, to wiadoma sprawa. Biega człek do łazienki i nie warto nawet drzwi za sobą zamykać, bo co i rusz trzeba znów.

 

- Zamówić spawacza? – sięgnąłem po telefon i leniwie surfowałem pośród ogłoszeń drobnych, poszukując smartusługi za smartwynagrodzeniem. Mimo pozornego lenistwa byłem zdeterminowany, aby rzecz doprowadzić do finału. Oficjalne strony nie zachęcały jakoś szczególnie, więc sięgnąłem otchłani darknetu, gdzie każdy i wszystko może. A jeśli nie tam, to już w ogóle nigdzie. Miałem gdzieś zachomikowanego bitcoina, powinno wystarczyć na transformację M-3 w bunkier.

 

Desperacja dopadła mnie jeszcze w parterze. Znaczy w łóżku. Zanim podniosłem więdnące członki skromnie występujące u mnie w liczbie pojedynczej, pchnąłem już cyfrowego posłańca w mroczne zakamarki sieci i doczekałem błyskawicznej riposty równie schludnej, jak zdecydowanej:

 

- Jestem w drodze. Proszę udostępnić lokal, wstrzymać oddech i przygotować należność za usługę. Rachunek na życzenie załączę. Zb. Roja.

 

 

Przygotowałem. Wstrzymałem. Udostępniłem analogowo z klucza i mentalnie z okowów mojej małostkowej intymności mieszczańskiej. Żółwiom kazałem milczeć i nie przeszkadzać, ale nie wiem, czy zrozumiały intencje. W duchu skląłem je wszystkie na raz i każdego z osobna. Nawet tego, co w kasku chodził wzbudzając moją irytację. Jeśli się nie zachowają, to wywalę dla naprzykładu paru pierwszych-lepszych, albo pierwszych-gorszych. Bez różnicy.

 

Fachowiec pojawił się ciszej niż cień czarnej pumy na gałęzi hebanu w otmętach afrykańskiego nowiu. Nie rościł pretensji, nie szukał wsparcia. Opomiarował laserowo pomieszczenia i wszystkie otwory (łącznie z gniazdkami energetycznymi i kratką wentylacyjną), po czym przystąpił do prac ślusarskich, robót budowlanych i całej tej wojennej inżynierii. Zanim poczułem zew muszli wzywający zziębnięte nerki do ponowienia wydalania – był już gotów.

 

Zainkasował bezsłownie, lekceważąc kontrolę oryginalności waluty, zasalutował i rzucił dumnym wzrokiem na kaganiec, w jakim skurczyło się ze strachu moje M. Odetchnąłem, gdy anihilował z teraz bezpiecznej przystani bez jednego słowa, choć we łbie tłukła się detaliczna wątpliwość:

 

- Skoro on tak swobodnie sforsował zasieki… Szczawie z żółwiami też dadzą sobie radę. Eee! – wyrzuciłem sobie natychmiast – to był fachowiec, a nie podwórkowy Rambo! Poza tym, sam budował, to wie którędy do wyjścia. Mi też mógł powiedzieć. Kiedy już okrzepnę po remoncie, zapytam wirtualnie – zamiast rachunku przydałaby się chociaż prosta instrukcja obsługi.

 

Chodziłem po świeżo opancerzonym schronie dumny jak paw. Nie straszne mi łapserdaki. Zeżrę tę resztę żółwi i w końcu będę miał święty spokój. A guano może da się przehandlować, jako nawóz, żeby zminimalizować straty.

 

Poranek popychany moją dumą dojrzał do popołudnia i gnił okrywając się wieczornym nalotem. Położyłem się spać ze świadomością, że jutro nie obudzi mnie brzęk szkła, a dywan nie okryje się rumoszem okiennym kaleczącym pięty. Morfeusz przytulił mnie mocniej niż pijany ojciec. Spałem niemal jak zabity, co miało okazać się hipotezą wysokiego prawdopodobieństwa. Zb. Roja opancerzył mnie doskonale! Nawet powietrze nie miało się którędy wśliznąć, a co dopiero żółw! Przez minione 20 h zużyłem cały przydział tlenu. Nie sam. Żółwie wydatnie mi w tym pomogły i teraz leżały wrotkami do wierzchu, wyglądając jak świeczniki na tea-lighty. Ambiwalentne uczucia zakwitły we mnie nieśmiało. Żal tych zwyrodnialców. Wszak uratowałem je. Co prawda w celach spożywczych, ale zawsze. A teraz? Wszystkie do lodówki przyjdzie zapakować i przerobić ją na zatłoczone prosektorium. O ile sam przetrwam w beztlenowej atmosferze.

 

Maligna na dobre opanowała moje zmysły. Bredziłem najwyraźniej. Nie podejrzewałem, że proces wygaszania życia wygląda tak właśnie. Pragnienie rosło wraz z temperaturą, a myślami błądziłem już po drugiej stronie tęczy, czy tunelu, gdy wyimaginowałem w sobie huk wybuchu, a na uda spadł deszczem gąszcz gęsiej skórki.

 

- Znowu przeciąg – pomyślałem bezładnie – nawet zdechnąć przyjdzie z fioletowymi od zimna nogami.

 

Umysł przeciągał się wciąż w błogostanie pomiędzy dwoma światami kiedy iskra oświecenia uderzyła w dzwon logicznego myślenia:

 

- Zaraz, zaraz! Przeciąg, to przecież ruch powietrza! A skąd ruch w atmosferze bez powietrza?

 

Westchnąłem i okazało się, że nie nadaremnie! Powietrze dość opieszale wypełniało półki z książkami i wnętrza zapyziałych talerzy, nie gardząc nawet niecką butów, czy firanami pajęczyn podwieszonymi w przeróżnych zakamarkach.

 

- Skąd powietrze w hermetycznym bunkrze? Zb. Roja coś spieprzył? Ani chybi, złożę reklamację!

 

Pognałem za źródłem urojenia, czyli tam gdzie usłyszałem huk. Szok i niedowierzanie. Na środku dywanu kołysał się żółw, klnąc ile sił w paszczy. Podniosłem bestię i przysunąłem do oczu.

 

- Przeciwpancerny! – rozpoznałem błyskawicznie i z szacunkiem– ale mają szczeniaki sprzęt!

Poradnik. Tworzenie światów.

 

Wszelkim próbom gmerania przy istniejącej rzeczywistości mówimy kategoryczne nie. Odradzamy wkładanie brudnych paluchów w precyzyjne mechanizmy zastanej teraźniejszości, bo każda zmiana będzie nieuniknioną klęską.

 

Dla nieposkromionych umysłów opętanych misją twórczą, polecamy czerpanie z wnętrza własnego ego i lepienie alternatywnych rzeczywistości przy wykorzystaniu papki upchanej między uszami nosiciela.

 

Generalną zasadę tworzenia można ująć w ramy „od szczegółu do ogółu”. Perwersyjnie zacząć można od drugiego końca i z wielkiej kuli wszystkiego obrzynać zbędne fragmenty, aby dojść do detali tak nikłych, że niedostrzegalnych w świetle mikro, czy makroskopów.

 

A kiedy będzie niezawodnie wiadomym, po co stworzono orgazm na świecie – będzie on światem spełnionym.

Różniczka.

 

Mogła urodzić mnie lepszego. Ładniejszego. Na pewno się nie postarała. Podczas rodzinnych libacji, kiedy goście sądzili że nie zrozumiem, plotkowali, że strasznie krzyczała podczas porodu. Na mnie się darła? Cóż ja byłem winien? Inne matki rodzą szlachetniejsze dzieci. Zdrowsze. Bezmyślnie poszła do łóżka z gnojkiem bez kasy i nawet niespecjalnie urodziwego. Zakochana kretynka. Żebym choć szczęście miał w życiu…

 

Wyzwała mnie od tępaków, gdy zadanie z pochodnych okazało się mieć inny wynik, niż wymyśliłem. Mądrością zaczęła grzeszyć znienacka. Gdyby pochyliła się nad życiorysami geniuszy, urodziłaby mnie zdolniejszego. W szlachetnej rodzinie, a nie w zapyziałych slumsach z bagażem traum i kompleksów.

poniedziałek, 24 października 2022

Ekstrakty cz.81

 

Dam pracę.

Nowootwarta stocznia rozpoczyna nabór kandydatów do pracy w związku z planowaną budową niezatapialnego liniowca. Poszukiwani fachowcy powinni dysponować nie tylko z doświadczeniem, ale również szczęściem. Nie wypominając nic twórcom Titanica – pracodawca zdecydowanie preferuje boski zmysł Noego.

 

Szukam pracy.

Krój i obróbka skór, znajomość zagadnień branży garbarskiej, zawodowe epizody z zakresu medycyny estetycznej (m.in. artystyczne maskowanie „blizny po matce”). Praca zdalna, względnie ułamek etatu w kameralnym zakładzie, dalekim od troskliwego oka Interpolu. Dysponuję własnym zapasem młodych skór.

 

Pilnie zatrudnimy.

Z powodu przewlekłej suszy i zmasowanego ataku insektów na zabytkową winnicę z tradycjami poszukujemy cudotwórcy. Warunki do uzgodnienia na miejscu katastrofy. Zakres prac obejmuje hurtową przemianę wody w wino, ze szczególnym zapotrzebowaniem na burgunda rocznik 1963, bądź starszy.

 

Z zakwaterowaniem.

Do całodobowej opieki nad dzieckiem szukam pani zewnętrznie czystej i wewnętrznie doświadczonej. Potrzebne wsparcie opiekunki dla schludnego chłopca cierpiącego na przewlekłe erekcje i ślinotok. Praca przeważnie leżąca, jednak tolerancja na pracę w głębokim skłonie bądź na klęczkach mile widziana.

 

 

W szponach kariery.

Jeśli potrafisz prężyć muskuły i świecić przykładem, albo tryskać entuzjazmem, nasz TEAM jest dla Ciebie stworzony. Sprzedajemy wyłącznie gówno, ale w bardzo kolorowym papierku. Jeśli masz predyspozycje i pragniesz właśnie tego – pozwolimy Ci rozwinąć papierek już podczas rozmowy kwalifikacyjnej.

Humor odrobinę jadowity.

 

Wróble (korzystając z mroku) odważnie obszczekiwały śpiący budynek ratusza. Wrony wybrały opasły platan rosnący nieopodal wodopoju, żeby w jego gęstwinach toczyć zajadłe debaty. Młodzież cierpliwie czekała w kolejce na kawę w papierowym kubku, bo to przecież wstyd przygotować ją własnoręcznie w domu. Pan – więcej niż pokaźny, zaniedbał wizyt u zaufanej brafitterki, co było niestety widać nawet osłabionym od nadużywania okiem. Być może to wina słabej kondycji finansowej, choć z postury wydawał się być sprawiony na bogato. Starszy pan, starszej pani z pietyzmem poprawiał na chodniku kaptur kremowej bluzy otulającej bardzo puchate szczęście. Na przystankach długonogie gazele dreptały nerwowo wypatrując szczęśliwego numerka. A wychudzone były, jak zdarzać się może pod koniec pory suchej, gdy słońce wypali sawannę do białej kości. Jesion znudzony własną fryzurą postanowił pójść na całość, rewolucyjnie do zera pozbywając się zielonych loczków. Wiązy wybrały efektowne farbowanie i teraz pysznią się dojrzałą żółcią, ilekroć spotkają widza. Kloszard zamaskowany maseczką w panterkę usiłował ukryć w dłoni łup w postaci puszki piwa, lecz nie należał do utalentowanych prestidigitatorów, więc wynik był raczej żałosny. Za to werwy mu nie brakowało absolutnie kiedy wspinał się po schodach w drodze do matecznika.

piątek, 21 października 2022

Ekstrakty cz.80

 Zapłodniony lekturą wiadomości popełniłem co następuje:

Z modowej ścianki.

Przyniosła ze sobą wiaderko pereł i żądanie, abym na sobotnią galę uszył z nich kieckę, na widok której świat oniemieje. Całą noc nizałem węzełki splatając misterną kreację, lecz pereł było zbyt mało. Starczyło, żeby okryć piersi i łono, jednak nawet najbardziej zabiedzona pupa musiała wystawać.

 

Schizofrenia.

Każdego dnia niszczą, miażdżą, sieczą, równają z ziemią wroga. Chwalą się niwecząc łotrowskie plany i strącając w niebyt dumę Dumy. Zdumiewa tylko, że nim chwalebna wieść ogrzeje europejskie serca, już żebrzą o wzmożone wsparcie, bo nie radzą sobie z masowo dezerterującym i płaczącym wrogiem.

 

Z żywymi naprzód iść.

Zabrakło chętnych do studiowania wiary, aby móc ją potem dożywotnio głosić po wsiach i miasteczkach za drobną opłatą. A stara gwardia wykrusza się w coraz liczniejszych procesach za wykroczenia przeciw prawom boskim i cywilizacyjnym. Może trzeba wprowadzić bardziej uduchowione studia zaoczne?

 

Ideologiczne uzasadnienie.

Wchodząc na poletko uprawiane przez Skarb Państwa trzeba mieć nerwy ze stali i nic do stracenia. Pani aresztowana nieopodal wschodniej granicy cichcem wyprodukowała w domu aż 17 butelek bimbru, lekceważąc banderole z godłem. Mogła zeznawać, że przygotowuje koktajle Mołotowa do obrony Lwowa.

 

Świat na głowie.

Obraziliśmy się na własny węgiel i ten ze wschodu, zapominając stosownym rozporządzeniem odwołać zimę. Teraz musimy szybko ściągać go z drugiej strony globusa, choć w tamtejszym klimacie kruszec powinien chłodzić domy, a nie ogrzewać je. I jak tu się dziwić, że po transporcie jest on nadal niepalny?

Lubię, kiedy...

 

Uwielbiam wąchać jesienne niebo, kiedy osolone gwiazdami z wolna przetacza się nad głową pogrążoną w mrocznych otchłaniach. Kiedy zmarznięty horyzont mgliście majaczy, rozcieńczając kolory i przydając dźwiękom nieprawdopodobnych brzmień. Gdzieś z gąszczu wybujałych chwastów na zapodzianej działce rozległ się warkot czarnej pumy. Młodej chyba i głodnej, więc niebezpiecznej. Przyspieszyłem kroku, aż zarechotały równie czarne kosy kołyszące się na brzozowych witkach, ostrzegając się nawzajem, że właśnie nadciągam. Na przystanku czarne kobiety o myślach pochmurnych jak noc zaplatają nogi iksami zwiastując zimę. Księżyc wyostrzony, zużyty wielowiekowym używaniem wałęsa się po opłotkach nieba i dzieli chmury na mniejsze, mobilniejsze, bardziej skłonne do wybryków. W nielicznych oknach ogrzanych żółtym światłem niechętnie i w bólach rodzi się życie okryte nocnymi koszulami i chaosem w/na głowach.

czwartek, 20 października 2022

Obcy.

 

Uroczysko pozornie nie różniło się od innych. Ot, zagubione gdzieś w ostępach miejsce, omijane nawet przez ptaki. Tylko prastary czarny dąb i kilka cedrów sięgających łysiejącymi koronami nieba miało odwagę szumieć i raczyć się wodą z przepływającego strumienia. Strumień zresztą był kaleki. Na tyle dawno, że wymarły ostatnie ustne przekazy spadł na uroczysko kosmiczny kamień. Głaz nie miał może imponujących rozmiarów jednak przegrodził strumień prowokując powstanie niewielkiego oczka wodnego o dnie wyściełanym niemal białym od srebrnych okruchów piaskiem. Jednak to nie kruszec decydował o wartości zagubionego na bezludziu uroczyska. Kamień zmienił własności fizyczne okolicy. Czas czuł się tutaj zagubiony od możliwości i wahał się z bogactwa potencjalnego wyboru, a czegokolwiek dotknął – osiągał efekt wprawiający go w zdumienie.

 

Rozsądnie nie dotykał czarownicy, tak jak nie dotyka się ropuchy nie chcąc zarazić się parchem i liszajami. Czarownica bezkarnie mogła dotykać i nie obawiała się zmian. I zawsze miała młode ziemniaki – wystarczyło zostawić jeden i włożyć w ziemię na chwilę. Odrobina wody ze stawu i zanim w brzuchu głód zakręcił, zanim nazbierała wonnych ziół – mogła kopać, wybierając z ziemi jędrne bulwy na syty obiad. Czarownica, gdy naszedł ją frywolny nastrój właziła w chodakach i poplamionych sukniach do stawu, by poddać się wodnym igraszkom. Wychodziła z wody piękniejsza od Afrodyty. Różowiutka i równie naga, jak na obrazie Boticellego. Nawet włosy miała miedziane, choć puszczając oko do wiadomego głazu czasami przymierzała loki w kolorze dojrzałej wiśni.

 

Wiele pełni wstecz miała ślepego kundla, jedynego który potrafił przetrwać pomimo bliskości kamienia o zmiennej aktywności. Dopiero kiedy zadzierając nogę zbezcześcił święty głaz – ten wściekł się i bez litości rozmienił psa na drobne. Teraz w stawie pływają kijanki, którym nie jest pisane dojrzeć. Czarne plemniki czekające na równie aroganckie jajo. Czarownica potrafiła zadbać o siebie i w płodne dni nie zbliżała się do stawu, na wszelki wypadek zabezpieczając płeć ziołową podpaską odstręczającą. W pozostałe dni bawiło ją łaskotanie plemników dopominających się uwagi i łaszących do wydatnych łydek, kiedy brodziła po mieliźnie, albo wspinających się po skórze wyżej niż wypadało sięgać.

 

Kamień zwykle zachowywał się jak stateczny głaz narzutowy, jednak miewał kaprysy związane zapewne z fluktuacją ciał niebieskich. Znienacka potrafił się rozgrzać, zmienić kształt, albo bez ostrzeżenia wstać i pójść na spacer. Wracając zostawiał pod dębem trochę niezwykle podejrzanych grzybków, albo korzonków – w zależności od pory roku panującej na zewnątrz jego świata. Dziwne, że absencja głazu nie wprawiała stawu w stan euforii i nie prowokowała do panicznej ucieczki w knieję. Staw cierpliwie czekał, grając z plemnikami w chowanego, albo w warcaby. Jednak oddychał z ulgą, kiedy w końcu głaz wracał i zalegał na swoim zasiedzianym od wieków miejscu. Niemal widzialne odprężenie stawu działało na drobną zieleń parskającą falą zadowolenia i niosło ulgę daleko poza granice uroczyska, otulając dziką przyrodę niezrozumiałą nadzieją.

 

Poranek zapowiadał się podobnie do wcześniejszych, jednak tej nocy czarownica spała zbyt nerwowo. Być może z powodu spodziewanego wkrótce zaćmienia Andromedy, a może to tylko sterczący bezwstydnie korzeń dębu ugniatający przez całą noc wątrobę, względnie pośladki? Czarownica była zbyt mądra, żeby kopnąć zuchwalca. Każdy, kto raz kopnął czarny dąb – więcej nie pokwapi się do podobnej zuchwałości. Nie próbowała się skarżyć, bo niby komu. Z plemnikami miała rozmawiać? Gdyby to chociaż nadal był pies… Poszła do głazu, uznając, że jedynie on zasługuje na konwersację żałobną. Cedry poczuły się urażone i na znak protestu zrzuciły ze łbów odrobinę łupieżu – bez rozrzutności, bo same zbyt wiele nie posiadały.

 

Słońce zaczęło już wygrzewać brzuszek głazu przybrany chrobotkiem reniferowym i egzotycznymi porostami o nazwie jaką miały przyjąć dopiero pojutrze, kiedy czarownica poczuje się lepiej i naradzi z kamulcem nad właściwym imieniem dla czegoś tak mizernego. Głaz się kokosił najwyraźniej nadal pełen snów pełnych ciepła i miękkości, a czarownica gramoliła się na wierzch nie czekając zaproszenia. Z satysfakcją sapnęła osiągając wyimaginowany pępek i konstatując, że słońce zdążyło już wypieścić szorstką skórę ogrzewając ją wystarczająco do stłumienia reumatyzmu. Mieszkając w otoczeniu wody, kwestią czasu jest podobna przypadłość. A jeszcze zaczynające właśnie sinieć zaloty dębu…

 

Położyła się i rozmruczała niczym tłusty kocur z pełnym brzuszkiem leżący na słonecznej plamie rozlanej po drewnianym parapecie. Głaz przystąpił do sporządzania diagnozy. Chyba lubił prześwietlać to ciało zmieniające się na życzenie i osiągające każdy niemożliwy wiek. Tym razem poświęcił więcej uwagi niż zwykle, a zamknięte z lubością oczy czarownicy świadczyły, że usługa spotyka się z pozytywnym przyjęciem. Najdokładniejsze badanie musi jednak mieć swój kres i sobie tylko znanym sposobem głaz poinformował o wynikach czarownicę. A może to czarownica potrafiąca czytać w myślach rozszyfrowała znaczenie zdumiewającej diagnozy?

 

- Jesteś w ciąży! – sapnął nieznanym zmysłem głaz, zadowolony jakby do pełna nażarł się tajemniczych grzybków z ostatniej wyprawy zwiadowczej i osiągnął nirwanę za życia – I na dodatek, to nie pływający w stawie kundel karnie splemniczony cię zapłodnił. To ja będę ojcem. Urodzisz mi kamień. Ale to jeszcze musi poczekać, bo kamienie dojrzewają niespiesznie. Zachowuj się teraz i odżywiaj zdrowiej niż zwykle – nosisz w nerkach moje pisklę!

Wyporność ujemna.

 

Dostałem w twarz. Mocno. Bolało ledwie nieco mniej niż przyczyna, dla której zostałem uderzony. Ale ja naprawdę próbowałem nie krwawić. Nie było w tym mojej złej woli, czy złośliwości. Przedziurawione ciało nie umiało się powstrzymać. Noga wisiała żałośnie nie mogąc utrzymać ciężaru ciała, więc się przewróciłem, zasługując na kilka kopniaków, wystarczających, żebym dokładnie wyczyścił żołądek z ostatniej wieczerzy. Kilka następnych, już w głowę, odebrało mi zdolność mówienia i widzenia. Zaciskałem nieliczne pozostałe zęby, żeby zachowywać się godnie, jednak odpływałem w bezsens. Logiczne myślenie sprawiało trudność. Oddychanie również. Zaprzestałem. Ostudzony zimną wodą odzyskałem na moment zmysły spętane łańcuchem. Zdryfowałem na dno.

Konsumpcja wyłącznie na miejscu.

 

Wszedłem. Lokal z pozoru ogólnodostępny okazał się być omijanym skrzętnie i tylko nieliczni pozwalali drzwiom zaskrzypieć. Wewnątrz nie było pluszowo. Każde z naruszeń zasługiwało na nagrodę wprost z menu zawieszonego na suficie. Najłagodniejszą był prąd. Dość rzadki, za to wysokiej częstotliwości. Szczypiący tak, że trudno było utrzymać w sobie choćby kroplę moczu. A to dopiero przedpokój. Pomieszczenia dla koneserów znajdowały się dalej. Stąd słychać zaledwie stłumione okrzyki, gdy orgazm zmieszany z cierpieniem biorcy splatał się w ekstazę nie do opowiedzenia. Kraina słodkiego bólu. Uzależniająca jak wszyscy diabli i z czasem pożądana na zabój. Dosłownie. Respektorium z dożywotnim abonamentem. Niezbyt długim.

środa, 19 października 2022

Goniąc za modą.

 

Do miasta pójść przyszło, lecz nagim nie wypadało. Czym prędzej zdarłem skórę z jakiegoś lamparta, który post mortem okazał się być samiczką. Nie było czasu na kontynuację polowania. Założyłem, choć miał dziurę tam, gdzie ja wręcz przeciwnie. Musiałem sobie jakoś poradzić. Założyłem tył na przód, ukrywając przyrodzenie fantazyjnym ogonkiem. Odrobinę tyłkiem świeciłem ale… Czasy mamy takie, że wręcz nie wypada być od stóp do głów odzianym i odrobinka pikanterii na rzecz fotografii sieciowej się należy. Obym tylko nie spotkał mniejszości łasej na moje frywolne z wyglądu zaplecze, gdyż seks w wielkim mieście nie pociąga mnie równie mocno, jak w naturze.

Survival miejski.

 

Na przystanku mijam panią o polakierowanych wargach błyszczących w nikłych promieniach słonecznych. Może to było czarne światło odbijające się od świecących na kilometr legginsów biegaczki o niebagatelnych udach i pośladkach, które uwypuklały każdy ruch tkanek wetkniętych z rozmachem do wnętrza onej odzieży truchtającej tymczasem na trasie Biedronka-Żabka. Gdzieś po drodze kołyszą się topinambury wyrośnięte na wzór współczesnych szczeniąt – wysoko, cienko i z kolorowym zwieńczeniem. W autobusie usiłuje skasować bilet kobieta, której zmarzły bordowe włosy, więc je upchnęła pod kurtkę, bagatelizując uda obleczone jedynie nylonem, dla których zabrakło materiału spódniczki. Chłopak z mozołem ciągnący po wybojach walizę miał dla odmiany pozieleniałe z wysiłku włosy. Omszałe za młodu? Jakaś dziewczyna niezbyt starannie ukrywająca pod rajstopkami mnóstwo drobnych siniaczków zdawała się być ofiarą paint ballowej wojny. Nie chciałem zawierać sojuszy, ani występować przeciw, więc pognałem do własnej przyszłości omijając również pekińczyka z opaską na czubku głowy maszerującego dziarsko w jedwabnym kimonie. Nie śmiałem go zaczepiać, bo miał brązowy pas – więc może ćwiczył karate? Nim się obejrzałem trafiam na scenkę rodzajową z udziałem młodej mamy o nosku wyprofilowanym na miniaturkę Wielkiej Krokwi. Prowadziła za rączkę córeczkę z jeszcze mniejszym organem o podobnej charakterystyce. Mała Krokiew? Krokiewka? Zanim zdołałem sięgnąć racjonalnego myślenia otumania mnie plecaczek niesiony przez mamusię – nie dość, że wygląda, jakby żywcem zdarty został z dalmatyńczyka, to do zamka błyskawicznego ma przytroczoną żabę w niebieskich portkach-ogrodniczkach. Potem jeszcze tylko gość wystrojony niczym Żeleński na występach przed forum ONZ przeliczający ludzkość w drzwiach autobusu i notujący kątem oka zgarbionego weterana zapomnianej wojny ze stoickim spokojem oddającego mocz pod jedną z wiśniowych śliw, jakimi wysadzono pobocze chodnika. I wróciłem do normalności. Do tutaj (jak mawiał Puchatek), a do siebie będę jeszcze chwilę dochodził.

Ekstrakty cz.79

 

Empiryczne podejście.

Zamierzał podpalić niebo, jednak duża ilość wody rozcieńczonej w powietrzu wprowadziła go w stan bliski katatonii. Myślał i myślał, aż dojrzał do konkluzji, że wodór jest palny, a tlen podtrzymuje płomienie. Wyciągnął zapałki, żeby potwierdzić podejrzenie.

 

Więzy rodzinne.

Zaproponował mi braterstwo krwi, argumentując że beczkę soli już dawno, że drugą okowity także... Zgodziłem się bez ceregieli, a wtedy wyciągnął z kieszeni dwa noże, jeden podając mnie. Metodycznie wyrżnęliśmy pacjentów hospicjum łącznie z personelem.

 

Zima stulecia.

Szron zaatakował okna już końcem listopada i nie zamierzał puścić przez kolejne miesiące. Radio donosiło, że bezdomni zamarzali masowo i równie cicho jak padła elektrociepłownia. Szczęśliwie miałem piec wszystkopalny, do którego wepchnąłem nawet zapyziałą budę razem z na wpół zamarzniętym psem.

 

Salto mortale.

Z pietyzmem stawiałam stopy na krawężniku, udając że stąpam po równoważni. Szykowałam się właśnie do bardziej wyszukanych figur, kiedy nadjechało ryczące prymitywną muzyką BMW z karkiem za kółkiem. Chcąc mi zaimponować złotym łańcuchem podjechał blisko i lusterkiem wymusił śmiertelną akrobację.

 

Bezduszny.

Kradła węgiel biorąc ledwie po dwie bryłki z każdej napotkanej hałdy usypanej przed okienkami piwnicznymi. Lokalna biedota zaśmiewała się widząc, że więcej nie udźwignie, dlatego uchodziło jej płazem. Jednak nie zauważyła, że ostatniej z hałd strzegł na wpół zagłodzony doberman bez poczucia humoru.

Meteopata.

 

Mokradła przymierzały się do porodu kolejnych zastępów komarzych, kiedy obudził się wodnik. Leniwie zgarnął z wąsów rzeżuchę świeżutkiej rzęsy i ziewnął. Spał długo, a przecież żaby dawno wyroiły się i grzechotały ilekroć księżyc usiłował przejrzeć się w mętnej toni. Zaniedbane grzęzawisko porastało szuwarem nie znając granic, ani pańskiej ręki. Tylko łosie deptały oczerety i młode pędy olch samosiejek pożerających leżące dookoła trupy przodków. Bagno zarastało i torf osiadał warstwą tak grubą, że tylko patrzeć, kiedy zadusi śpiącego wodnika.

 

Gospodarz zaklął, plunął w dłonie i wziął się do roboty. Grabiami z sitowia nagarnął chmur i wydłubał dziury. Deszcz zagrzechotał po nenufarach.

W pigułce.

 

Terier szedł na sztywnych nogach, jakby miał się za chwilę posikać w majtki… poniosło mnie, ale wyglądał prześmiesznie. Podobnie kulają się miniaturki boksera truchtające tak, jakby stawów w łapach nie miały. Ot, beczki na szczudłach.

W ciepłym świetle latarni połyskuje czerwienią wino oplatające płot, a perły rokitnika błyszczą na krzewach udając kiście miniaturowych mandarynek. Ludzie wtuleni w niedokończone sny szli pomimo i nawet głowy nie podnosili, choć wczorajszy wiatr krzywdy im dzisiaj nie mógł zrobić, bo się wyszumiał całkiem.

wtorek, 18 października 2022

Pionierska wyprawa.

 

Nie chwaląc się przesadnie – nie miałem zasięgu. Siedziałem na skraju jakiegoś dachu wyniesionego wyżej niż maszty rtv i bezwładnie korzystałem z pustyni cyfrowej. Atmosfera była rzadka. Może nie aż tak, jak w głębokim kosmosie, ale zmierzająca w kierunku panującej w Himalajach, gdzie szklanka wody gotuje się parę godzin.

 

Szczęśliwie nie zamierzałem nic gotować - batony proteinowe miałem w kieszeni na wypadek konfliktu z atawistycznymi potrzebami ciała. Rozkoszowałem się niedostatkiem mediów. Skoro ja nic nie mogłem, to i mnie nic nie można było. W takich warunkach warto sobie pozwolić na wirtualną nagość. Wyjście z cienia i z makijażu spowijającego zarówno mój wstyd fizyczny, jak awatara. Samotnia w połączeniu z nagością nie niosła wątków erotycznych. Raczej egzystencjalne zderzenia na granicy między fizycznością, a światem psychiki. Tonąłem więc w dywagacjach, przy okazji przetrząsając nieistniejące kieszenie w poszukiwaniu ogarka nałogu. Znalazłem jedynie mosznę. Bezczynną przynajmniej z pozoru.

 

Nade mną nieskończoność porzygała się i te wszystkie skwarki satelit, gwiazd, meteorów, przypominały nie do końca strawioną sałatkę warzywną cioci Lucynki – od lat na każde imieniny przyrządzała ów specyfik, który w połączeniu z cysterną etanolu pozwalał zdezynfekować układ pokarmowy gości sięgając dziewictwa włącznie. Trochę bolało przełykanie własnego żołądka, kiedy po licznych protestach w końcu wiatr osuszył ściany jelit. Wystarczyło uważać na mimowolną perforację i nie ponowić próby. Doświadczeni bywalcy poprzestawali na trzech podejściach, młodsi ćwiczyli do świtu.

 

Zaniedbałem tę moją samotność wspominkami i czas najwyższy przywrócić ciału spokój. Letarg i ograniczenie transferu danych. Przesył oflagowanych bajtów kontrolnych – podtrzymanie życia. Reszta? Offline. Babcia mówiła, że to się kiedyś nazywało „lenistwo”. Ale można jej wierzyć? Jest starsza od Commodore – widziałem w muzeum. Mocna rzecz. Babcia ma pamięć równie słabą, jak tamta maszyna. Ale mitologię szanować trzeba.

 

Zgodziłem się na lenistwo. Transfer zastygł i tylko bity kontrolne drażniły unieruchomione receptory na skórze. Nasza gwiazda jaśniejąca na firmamencie zliczała na mnie zagnieżdżone skupiska pigmentu, przemodelowując image na taki więcej frywolny. Zapacykuje się jakąś zaawansowaną aplikacją. Nie ma powodu do niepokoju. I tak schodząc na poziom dostępu ubiorę wszystkie warstwy kamuflażu.

 

Bezmiar swobody nieco mnie niepokoił. Nie przywykłem do życia na pustkowiu i braku followersów śledzących każdy, nawet niewykonany krok. Zupełnie, jakbym oczyścił organizm z toksyn zalegających we mnie od urodzenia. Niby dobrze, a jednak brak odczuwam jako dyskomfort. Uzależnienie. Ono sprawiło, że zmutowałem i bez używki w postaci ciekawości ciał obcych nie potrafię funkcjonować. Może czas wracać? Tu czas w ogóle nie istniał. Zatrzymał się w chwili, kiedy opuściłem granice zasięgu. I dopóki nie wrócę będzie trwał w zawieszeniu.

 

Coś schwytało mnie za gardło. Pętla. Dusiłem się, ale na drugim końcu medium fizycznego (antyczny kabel UTP szóstej kategorii) widniał zastęp policji sieciowej i z całych sił ciągnął. Poderwałem dupsko. Wydali okrzyk spoconego tryumfu i wzmogli wysiłki. Widać dawno nie musieli pracować analogowo, a ja bez warstwy sieciowej byłem całkiem dorodnym okazem, wybrzuszonym tu i ówdzie. Receptory zaczęły protestować na niedostatek powietrza, więc na krótkich nóżkach, sapiąc, wsparłem wysiłki zastępu. Nie trzeba było wiele. Bramka logiczna obmacała mnie i rozpoznała. Firewall pogasił czerwone światła i wkroczyłem do świata VR.

 

Policja odetchnęła z ulgą i odhaczyła sukces. Zanim uspokoiłem oddech i odziałem się w warstwy ochronne już udzielali wywiadu dla głównych serwerowni światowego mainstreamu.

 

- Hi man! Gdzie cię nosiło?

 

- Co tam brachu? Laga załapałeś?

 

- Nad czym pracujesz? To nowy performance?

 

        Licznik ruszył…