piątek, 26 lutego 2021

Niepewność.

 

Kłamiesz, jednocześnie innym wytykając brak logiki. Jak szpieg potrójny, budzący się z ciekawości - obcy nawet sobie i niewieście eskalującej nieopodal wczorajsze pragnienia. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, jakim wstajesz, lecz wątpliwości sięgnęły dalej, niż wyznanie, karnacja, czy płeć. Kim dziś się obudzisz?

 

Tęgopierśnym transwestytą? Emerytowanym noworodkiem, a może weteranką snów nastoletnich, aryjskich masturbacji? Jak zamierzasz uwieść świat dzisiaj?

 

Nie ma cię. Suchy, choć sugerujący ciąg dalszy sieciowy wpis mętnie wspomina o obowiązkowym przeglądzie technicznym, reaktywacji płynów ustrojowych. Okazyjny lifting aury, począwszy od aromatu, a skończywszy na emocjach uczepionych łopatek. Samcem, czy samicą do nas powrócisz?

 

Sugerujesz, że jesteś przeźroczysty płciowo?

Deklaracja wojenna.

 

Nie wierzyłeś, że świat może być nieprzyjaznym. Potrafiącym sprawić, że zapłaczesz. Nie wierzyłeś, ale przecież płakałeś niemal co dnia, sprawdzając długość uprzęży uczepionej karabinkiem do pępowiny wolności, danej tobie, przez nie wiadomo kogo. Testowałeś, napinałeś linki. Do łez gorzkich tak, jak potrafią być gorzkie łzy niewinnej, dziecięcej rozpaczy zapadłej nagle, bo znów nie udało się to, co nie udaje się żadnemu z ludzi. Chciałeś zbyt wiele. Chciałeś latać, biegać po kłębuszkach chmur, na których wylegiwało się stare słońce, kpiące z czasu i przestrzeni.


Ono – sam wiesz najlepiej – powstało wyłącznie dla ciebie i wstawało każdego z twoich dni, żeby przypomnieć tobie, że noc już minęła, że pora kopniakami wypędzić tyraniczną kołdrę w niepojętą otchłań dywanu czającego się obok łóżeczka. Głodny, spragniony ciepła małych stóp dywan, czający się, aż piszcząc radość pobiegniesz…

 

A przecież wiesz i wiedzą to wszystkie meble które powąchałeś, wylizane okna i podrapane kredką ściany, że każdego ranka, kiedy już uda ci się wyzwolić z ciężaru nieznośnej kołdry, z okopów puchu odzianego w jedwabną koszulę, że wtedy właśnie trzeba ci tylko jednego, ostatecznego objawienia – mamy!


Biegniesz, krzycząc – krzyczysz, biegnąc. Za tobą płoną daremnie ignorowane wszechświaty pełne kolorów dotąd nienazwanych i zapachów, jakie skusić mogą koneserów osiwiałych z doświadczenia. Niespełnione, niezauważone, pogardliwie pominięte twoją beztroską i potrzebą nagłą detale. Nie potrafią zrozumieć, że w obliczu mamy zdechnąć musi każdy - gorejące piekło i niebo bez względu na ilość wilgotniejących z wysiłku chmur, że cała reszta może być jedynie tłem. A to nie każdy potrafi, szczególnie, gdy trafi na sędziego stawiającego grubą kreskę między dniem i nocą. Między czarnym i białym.

 

Otwierałeś właśnie oczy i każda tęsknota była jedną. Ostateczną. Mama! Bóg umierał z zazdrości – na chorobę wrzodową. Przewlekłą, bolesną tak bardzo, jak boleć musiała myśl o utraconym raju. W takim bólu można zwątpić w każdą ideę i sprzymierzyć się z ohydną niegodziwością, byle zamknąć raz na zawsze wrota bólu. W taki czas, tak łatwo jest skląć stwórcę. Skwierczały wszelkie grzechy na blasze rozgrzanej do białości żarem twojej potrzeby. Biegłeś, mijając zagony nieistnienia galaktyki zimnej obojętności. Z rękami wyciągniętymi by chwycić, kiedy w końcu się uda.

 

- Mamo! Po kiego czorta otworzyłaś mnie na ból!? Małym i tak nie jest łatwo wytrwać pośród zakamieniałej, dorosłej obojętności. Po co stworzyłaś odległość? Komu potrzebna dorosłość? Czemu służyć ma ciemność, W czyjej ręce tkwi pejcz smagający moją niezdarność tak dotkliwie. I dlaczego?


- Szukałeś daremnie tego, co dla ciebie stworzone? Nieudaczniku! Naprawdę nie umiałaś urodzić się w lepszym świecie?


-  Poczekaj, aż dorosnę – odpowiedziałeś hardo niebu - I zrobię to! Dla siebie! Dla mamy! Przyjdę. Nie do ciebie, ale po ciebie! Strzeż się, choć teraz płaczę z pełną rzygowin pieluchą! Z głodu płaczę. Zniszczę cię, niech tylko przyjdzie mama! Niech mnie nakarmi nienawiścią, albo chociaż siłą.

Erotyczny horror geopolityczny.

    Bałtyk dotarł właśnie do Piły i zastanawiał się nad wyborem dalszej drogi. Łypał łakomym wzrokiem na Jelenią Górę, jednak z wrodzonego rozsądku pierwszy głód chciał zaspokoić w Tatrach, więc tylko otrząsnął sól na grzbietach bałwanów i pomknął na Kraków, połykając Poznań bez większego wstrząsu. „Zakopianka”? Zignorował kompletnie niepotrzebną mu protezę, arterię zbyt wąską nawet dla ludzi, a co dopiero dla żywiołu.
 
    Pognał na wskroś. Po miedzach nieużytków, po zakurzonych łbach starych pagórków, rowami i rzekami bez nazwy. Nie oszczędzał wiosek, czy pomniejszych miasteczek. Przekąsił Opolem, wyczochrał się Gorzowem. Śląski pięcioksiąg zadrżał i rozłożył nogi licząc na łaskę. Nim Zabrze westchnęło, Bałtyk już konsumował Zawiercie i zawiesił oko na Nowym Sączu.
 
    Kiedy na peryferiach inwazji padł Karpacz i Kudowa Zdrój – zwolnił na chwilę. Dwie wielkie misy, leżące u podnóży linii oporu, zaspokoiły pierwszy głód. Jednak ambicje nie pozwoliły agresorowi poprzestać na przekąsce, niechby i wystawnej. Bałtyk miał aspiracje większe niż kontynent. Zerkał ku Pacyfikowi, chciał poflirtować z Arktyką. Musiał urosnąć, bo kto zadawałby się z gówniarzem, gdy codzienność spędza w eklektycznej nudzie popołudni, w ekskluzywnym klubie dla gwiazd pierwszej wielkości?
 
    Gdzieś tam, spoza słowackich Tatr - szeptał pokusy Budapeszt. Kusił Balatonem ciepłym, miękkim bardziej, niż pierś kobieca podsuwana niemowlęciu, by nasyciło własną bezradność. Tylko ten jeden kaganiec stał już na drodze Bałtyku, żeby wypłynąć na naprawdę szerokie wody. Ostre, niespruchniałe zęby sterczały, drąc co bardziej pochopne chmury, a para krystalicznie czarnych kruków z rosnącym niepokojem krążyła nad aspiracjami słonej wody – widać w gnieździe wciąż były jaja, albo młode zbyt słabe, aby pofrunąć jednym kopem aż w alpejskie turnie.

    Bałtyk w swoich rojeniach już spływał w niziny, by pomiędzy Brnem, a Bratysławą zaroić się ławicą płodnych, szukających ziarnka spełnienia ostryg, choć żadna z tatrzańskich przełęczy wpuścić nie chciała aroganckiej, słonej wody.
   
    - Trzeba było przez Karpaty – pomyślał Bałtyk i cofnął się po raz pierwszy w wątpliwość. Każdy, bez względu na wielkość ma chwile, gdy bez obecności wszystkomogącej Muzy MUSI PRZEGRAĆ.

    - Spokojnie - szeptało dno przyciśnięte udem nowego pana. Chyba było mu dobrze, skoro pieściło lędźwie i oddawało się w pokorze pełnej zachwytu nad siłą raptusa - Można kochać w szaleństwie, można cieszyć się wszystkim co niedopowiedziane. Mamy czas, nic nie musisz. Pozwól, żeby miłość dojrzała!

    Bałtyk kołysał się tak u podnóży raz za razem, w takt przypływów, jak facet, który w mosznie nie nosi już nasienia, a jednak instynkt każe mu powielać ruchy zapisane w krętych, niepojętych ścieżkach DNA, w instynkcie, w kalendarzu księżycowym. Roił mrzonki, bo któż ich nie roi, gdy rozbije się o prawdę historii?

    - Mamy czas – mruczały leniwe fale, za każdym oddechem wydzierające skałom po jednym ziarnku piasku – dam radę. Nie wielkość, lecz niezłomność jest prawdziwą wartością. Dam radę. Przyjdzie kiedyś nasza chwila... Dorośnij wreszcie. Bądź twardym mężczyzną! Albo zaufaj sile zapachu kobiecej konchy... Miękkiej, tylko wtedy, gdy uwierzy... Bądź! Zostań! Razem... skruszymy każde zęby.

Filozof obrazów.

 

Księżycowe kontynenty rysowały się wyraźnymi konturami, gdy niebo rodziło pulchniejsze od chleba jądro. Wisiało nad osiedlem, które dopiero ma powstać – czyżby księżyc zamierzał tam właśnie kupić M-3? Dwa miniaturowe boksery minęły mnie bez zauważenia. Najwyraźniej poszukiwały bardziej okazałego przeciwnika, albo adoratora. Zadzierałem głowę w ciemność lekko nadprutą już pogwizdywaniem szpaków, sugerujących, że wkrótce znów czereśnie i sytość wiosennej błogości. Uśmiecham się pośród wciąż śpiących klatek schodowych, niechętnie i na krótko unoszących powieki, by wypluć kapr z oka – człowieka pochopnego, który na półwzroczu wędruje do codzienności, jaka zaczyna się, nim sprzątaczki zaczną się krzątać po osiedlowych grządkach, chodniczkach, czy posesjach. Zadzierałem głowę wystarczająco długo, żeby sobie uświadomić, że ciemność jest naturalnym stanem wszechświata, lekko tylko rozproszoną światłem rzadkich, rozsypanych po nieskończoności gwiazd. Zabawne, że człowiek potrafi dostrzec tylko wyjątki, nieciągłości w czerni, a nie ją samą.

 

- Ale przecież uczonym udało się „dostrzec” masywną czarną dziurę! – karcę samego siebie, lecz nie daję się przekonać do końca.

 

- To tylko wizualizacja! Oszustwo skrojone na miarę naszej niedoskonałości!

Dziecię skazane na wyginięcie.

 

Ewolucja zmierza w zdumiewającym kierunku, zwiastującym samozagładę gatunku. Może i słusznie społeczeństwa rozwinięte zaczynają pałać niechęcią prokreacyjną, zwieńczoną szczytowym (jak dotąd) osiągnięciem, czyli człowiekiem aseksualnym.

 

Po drodze były oczywiście rafy i półśrodki, zmniejszające ryzyko prokreacji o połowę, poprzez zwiedzanie ścieżek biseksualizmu, czy panseksualizmu – nazwy brzmiące tak mądrze, że wyłącznie w wysokorozwiniętych narodach ktokolwiek potrafi rozszyfrować ich znaczenie.

 

Obecnie modna i promowana jest idea homoseksualizmu, choćby nieszczerego, gwarantującego jednak śmierć genów wyznawców. Prawnicy przeczesują karty praw, aby nie wykluczył potomstwa. Choćby kupionego na targu w Bombaju, czy Bogocie.

 

Być może mądrość natury sugeruje, że pora ukrócić żywoty tak niebanalne, jak ludzkość.

czwartek, 25 lutego 2021

Miłość.

 

Czekałaś, bym uklęknął, a ja nie znalazłem w sobie oporu. Schyliłem się, sięgając ustami stóp. Miękkie. Pachnące. Piękne. Niewidoczny gołym okiem meszek ożył, ogrzany moim oddechem. Wysunąłem język i skosztowałem. Pobieżnie, krawędzią zmysłów.

 

Byłaś pyszna, co mogło oznaczać tylko jedno – oszalałem, uczuciem silniejszym od woli. Przytulałem się do stóp zbyt drobnych, by mogły nosić cię całymi dniami, lecz podskórnie słyszałem, jak oddech ci się szarpie i nie masz siły, by go poskromić. Jęknęłaś, nim utonąłem w otchłaniach pożądania.

 

Zapach piżma sączył się spod twojej bielizny. Zegar zastygł w zdumieniu. Ja zastygłem otulony zachwytem. Teraźniejszość wstrzymała oddech. Byłem twój. Do cna.

Zuchwałe wyznanie posiadacza.

 Poddałaś się - zostałaś marionetką, laleczką nadzianą na wykałaczkę, trzymaną ręką głodomora. Moją!

 

Nie mogę dostać więcej, uprzednio biorąc wszystko. Sama pozwoliłaś… Uczepiona cumy dostatku, porażającej twoją wątłą wolę - trwasz. Jak pajęczyca - modliszka czekająca dogodnej chwili, by ukąsić rękę, zapładniającą jej przyszłość, by natura zakwitła kolejnym interwałem życia.

 

Usiadłaś, nieprzekonująco krzycząc ból utraconego dziewictwa. Jednak zostałaś, krwią krzepnąc na bukowej włóczni. Musiało boleć. Potem ból był już tylko przydawką. Pokutą za dostatek, podatkiem od pozornej beztroski otulonej pluszem złudzeń.

 

Sprawdzam lojalność - uderzając. Zapłakałaś. Oczyszczający płacz, genetycznie wbudowany wszystkim. Pozwoliłaś uderzyć ponownie.

 

Olśniło mnie - byłaś moja. Bezgranicznie!


Imperatyw.

 

Autobusy wiją się wstęgą asfaltu jak elektryczne węgorze. Łypią światłami, łuną, pustymi trzewiami, w których resztki jakby niedojedzone wczoraj. Samotny pan uczepiony kurczowo wnętrza - siedzi w czapce, bo przecież nim słońce wstanie, to jednak para z ust idzie nieco tylko mniej rozpasanie, jak smoku chcącemu wzbudzić szacunek tłumu gapiów. Ciemność otula, kołysze, daje odwagę myślom pędzącym poza granice cywilizacji. Niebo wysprzątane z gwiazd zdaje się być smarowidłem kupionym na zapas, na czarną godzinę. Czekoladowym masłem które nieszczęśliwie wypadło na mokrą z wysiłku, asfaltową ulicę. Czy dlatego boję się uszczknąć odrobinę? Sklepik w opakowaniu z blachy żre bez zastanowienia – na zaplecze wędrują kolejne skrzynki i paczki. Muszą się zmieścić, bo lada chwila obudzą się detaliści i rozdrapią. Wszystko. Bez względu na markę, rasę, czy logo. Bo jeść trzeba. Żeby żyć.

środa, 24 lutego 2021

Jeśli nie on, to kto?

 

Powiedziałaś:

 

- Zatańczmy!

 

A potem zdjęłaś plastik przyciemnianej osłony mebla, z koperty wyjęłaś winylową płytę i nadziałaś ją na ostrą igłę gramofonu. Armstrong… Somertime… Tego nie zatańczyłaby nawet Isadora Duncan, ale ty zdejmowałaś właśnie ramiączka stanika, więc przyszedłem. Jak kretyn – w skarpetkach i marynarce. Zdejmowałaś ze mnie jedwabny krawat, który kosztował więcej niż produkcja pierwszego wydania płyty z muzyką Louisa.

 

Bosą stopą zaczepiałaś kanty na moich spodniach, z przymrużonymi oczyma, z ustami pełnymi niezrozumiałych, obcobrzmiących słów. Oblizałaś wargi językiem, a ja poczułem, jakbyś nim przeciągnęła wzdłuż mojego kręgosłupa. Zadrżałem. Twoje pośladki wymykały się moim drżącym, spoconym dłoniom w rytmie zbyt trudnym, żebym dogonił go słowami. Nie nadążałem, albo byłem zbyt pochopny. Kochałem. Niepewność, ciebie całą, w której oczach zatonął rozsądek i przeszłość.

 

Rozpinałaś guziki koszuli – mojej, bo przecież ty już dawno kusiłaś nagością. Żaden utwór nie mógł trwać aż tyle, a jednak Armstrong chrypiał na peryferiach pojmowania, kiedy guziki szły w twoją niewolę ochoczo, niemal żwawo. Żebrałem jęcząc słowa bez artykulacji, lecz stary Arms odbierał mi znaczenie. Nie słyszałaś nic. Albo udawałaś doskonale. Nie potrafiłem zgadnąć – Jęczałem w twoich objęciach, które stawały się zaborcze, bezwstydne i pogrążone poza wszystkim, czego tknęła dotąd cywilizacja.

 

Gdzieś między twoimi biodrami zamykała się nieskończoność. Wszechświat grawitował ku tobie i zanikał, nim zdążył wydobyć z siebie westchnienie. Rozum poszybował, jak chiński lampion i stałem się bezrozumną małpą. Orbity wszystkiego, co posiadało masę skupiły się wokół ciebie i dążyły do źródła, nawet, kiedy ze śmiechem opędzałaś się jak od szczeniaków z tegorocznego miotu, a ja patrzyłem pogrążony w niebycie, w tobie, w tęsknocie za więcej-mocniej-bardziej, jakby mogło istnieć cokolwiek bardziej…

 

Położyłaś na mnie dłoń i zniknąłem w tobie. Przestałem istnieć. Tak samo, jak przestały istnieć okoliczne miejscowości, układ słoneczny, czy Droga Mleczna. Byłaś celem ostatecznym, jedynym słusznym drogowskazem. Jutrem, które bez ciebie zdarzyć się nie ma prawa. Bezczasową kulminacją. Erupcją i jej odwrotnością naraz. Moje geny w trzech niekontrolowanych paroksyzmach zaatakowały twoją radość i runęły lawiną jak wataha wilków na przednówku. Odpowiedziałaś echem niezmierzonej kulminacji.

 

Czułem, że dogorywam. Nie można istnieć z drugiej strony spełnienia, jakie granic nie znało. Spłynąłem z lustra twojego zauważenia jak nieżywy. Potrzebowałem wieczności, żeby się odrodzić, żeby powrócić. Niby nigdzie nie wybierałem się, ale wciąż byłem poza zasięgiem własnego pojmowania. To tylko moje opakowanie leżało i w konwulsjach gasnących więdło daremnie mnie wypatrując.

 

Leżałaś obok. Ociekająca solą, jaką z ciebie wysysałem, której nie zdążyłem zebrać ze skóry ustami, bo oddawałaś mi się tak, że cóż jedne, niewprawne usta mogły? Gramofon czkał ostateczne, powtarzalne tętno – Armstrong? On przecież dawno już nie żyje… 33 i 1/3 obrotu na minutę. Jedna, czarna tarcza udająca fenomen zbawiciela. Może Loui nie zasłużył na wieczność? Więc kto?

Uczucie.

 

Miało być słodkie. Kuszące, wnoszące rozczulenie w serca wrażliwych niewiast i pogrążające mężczyzn w melancholii, jakiej nie chcą ujawniać w trakcie „wieczorków półliterackich”, kiedy jedyną samicą jest sztuczna lala tańcząca nieudaczne wygibasy, wciąż skromniej odziana i nosząca w sobie ekonomicznie uzasadnioną zgodę na ciąg dalszy, a nawet apogeum bezwstydu zaplanowanego w zaciszu kosmetycznego salonu.

 

Miało być tchnieniem nadziei. Boskim uniesieniem, o jakim marzą dziewczęta, nim ból istnienia wedrze się we wnętrze wciąż uboższej bielizny. Zanim pokusa kobiecości zdominuje woń markowych perfum, a pożądanie ogłupi nawet najtęższe mózgi.

 

Miało być. Wnieść w życie to, czego opowiedzieć się nie da.

 

Nie przyszło.

Znachor marzyciel.

 

Włosy. To one sprawiły, że zauważyłem raz i kolejny był już tylko kwestią czasu. Fryzurę miała skomplikowaną, wielopłaszczyznową, szykowną niczym szkocki zamek sprawiony na okoliczność nieuchronnej inwazji Brytów. Splot gęsty, pancerny, pełen wieżyczek warownych, wrzosowisk, lecz pod nimi skrzyło się spojrzenie dziewczynki, drżące niczym serduszko zająca. Może kobiety, która szczęśliwie jeszcze nie doświadczyła niegodziwości życia. Beztroska i szczęście, które nie umie liczyć i nie zna stopni wyższych, czy skali czasu. Widzenie zajęło mi chwilę, lecz pochłonęło zmysły na całe tygodnie. Nie do końca świadomie wracałem, żeby raz jeszcze nacieszyć się owym spojrzeniem, gejzerem dyskretnie gorejącym pod fasadą.

 

Cała była jak rewolucja klująca się na trupie skostniałej tradycji, powielanej już tak bezmyślnie, mechanicznie, jak mimośrody lokomotywy parowej napędzające koła w sposób magicznie, zachwycająco prymitywny. We mnie żyły te włosy, żar spojrzenia i tęsknota, by jeszcze raz... Czekałem. Nie chciałem przyznać, ale czekałem. Szukałem, wybierałem ścieżki, jakie moim zdaniem powinna przemierzać tak wyrafinowana fryzura. Widać – mój świat był za ciasny i drugi raz chwycić boskie nogawki, to nadmiar szczęścia, gdyż zegar spieszył w przód, niepomny wczorajszych uniesień, kalendarz zrzucał zużyte skóry, nadzieje gasły, jak wypalone w ogniu szczapy.

 

Bluźnić zacząłem, byle tylko doznać raz jeszcze, kiedy się zjawiła ponownie. Z zachwytu niemal zapomniałem, że płuca potrzebują powietrza, żeby wzrok mógł chłonąć bez przeszkód widzenia. A przecież żyłem dla tej chwili. Wróciła! Do mnie! Nie wiedząc co prawda, że czekałem, bo nić łącząca nas była zbyt wątła, aby ktokolwiek ją dostrzegł. Ktokolwiek, prócz mnie. Przecież nie powiedziałem jej wcale, jak wielką nadzieją płonę. Jakie plany roję, mrzonki i światy, w których mogłaby… Nie wiedziała. Nie widziała. Nic.

 

Wiem, że obsesje są domeną szaleńców, ale patrzyłem otwierając nie tylko oczy, ale i usta, jakby dwóch szczelin było mi mało, by nasycić się widzeniem. A przecież ledwie poznałem. Tę, która miała być niezapomnianą. Moją. Jej oczy szkliły się, lecz już nie gorączką szczęścia, a łzami, zdającymi się być twardsze od górskich kryształów, mimo, że równie przeźroczyste i idealne.

 

Włosy? Dziś po architektonicznym cudzie nie zostało nic, co dałoby się rozpoznać. Istna ruina. Teraz wyglądały, jak splątana gęstwina trzcin pośród bagnisk Everglades, a za każdym kosmykiem ociekającym wodą czaił się niewidzialny krokodyl gotów urwać głowę każdemu turyście podróżującemu wynajętym poduszkowcem, wygryźć mu trzewia, nim zdumiony organizm pojmie, że zakończył egzystencję.

 

Zrobiło mi się zimno. Chciałem się przytulić, jednak przytulanie zimnych, gadzich szczęk wypełnionych głodem po dno ślinianek nie wydawało się już życiowym marzeniem. Patrzyłem, a z włosów ciekła woda, jak krew, jak wapienny naciek, który dopiero ma przybrać kształt i rosnąć ze stropu tak, jak mu nakaże grawitacja. Twarz marmurowo biała, niemal święta od bólu i szlachetności… Głos we mnie zamarzł. Wdychałem powietrze, jakbym chciał pobić rekord świata, albo wstrzymywałem go zbyt długo. Żadnej reguły. Dopiero, kiedy upiłem się własną nieodpowiedzialnością, zataczając się podszedłem. W tym stanie ducha krokodyl zda się być ledwie moskitem.

 

- Przepraszam… - zdobyłem się na CAŁE słowo – Czy mogę…

 

- Nie! – przerwała mi, zanim zdążyłem sam nie wiem co powiedzieć – Tylko gadać umiecie! A ja potrzebuję…

 

Rozpłakała się tak żałośnie, jak płakać potrafią dziewczynki mające ledwie pięć lat. Woda ciekła z oczu i włosów, a może i z duszy? Zapewne z niej też. Najwyraźniej był ktoś tak głupi, że skaleczył i teraz przecieka. Patrzyłem, a krokodyle zęby czające się w matni, w plątaninie, w gąszczu niedopowiedzeń powoli zaczynały próchnieć. Niemal czułem już smród zgnilizny. Nie należę do szczególnie odważnych, ale rozkładające się krokodyle wreszcie przestały prześladować moją wątłą odwagę. Wyciągnąłem dłoń pobladłą wraz z resztą ciała i przyciągnąłem do siebie.

 

Nasączała mi koszulę ze dwie i pół nieskończoności. Bez słów, tylko spazmy nieregularne, podgrzewające kryształy diamentów rosnących nieskończenie wolno gdzieś na mojej piersi. Kiedy wreszcie uniosła głowę włosy miała zwiędnięte, jak zaniedbany bukiet chryzantem miesiąc po Wszystkich Świętych. Strąki przyklejały się do policzków szukając pożywki. Oczy po erupcji ziały czernią bezdenną, cała zdawała się być wyzutą z wilgoci po sam kręgosłup. Podałem szklankę z czymkolwiek, byle tylko dostarczyć brakującej wilgoci. Przechyliła, jakby przechylała kieliszek wódki podany skazanemu na rozstrzelanie.

 

Popatrzyła na mnie. Wzrok zaczął się jej wygładzać, gdzieś głęboko rodziły się myśli o powrocie do świata żywych. Pierwsza iskra, która odważyła się wypłynąć na wierzch schowała się lękliwie, ale za nią napłynęły młodsze, odważniejsze. Oddech poszarpany w interwałach również wracał do życia.

 

- Wiesz… - szepnęła – Nie! Nie wiesz, bo skąd. A ja? Straciłam wiarę. Naiwność. Myślałam, że mogę, ale okradł mnie z nadziei. Sama nie wiem, czy jeszcze będę umiała zaufać.

 

Wzrok miała już metaliczny. Niedziecięcy. We włosy wplątywały się kłębuszki wątpliwości. Znaki zapytania, tłuste bąble wątpliwości. Próbowałem rękami unieść włosy – nie dałem rady! Nie miałem wystarczająco dużo siły. Zacisnąłem zęby.

 

- Będę ćwiczył. Postaram się znaleźć w sobie pokłady, żeby znów… Niech się zaśmieją jej oczy, niech włosy… dla mnie… może odnajdziemy razem to, co umarło? Damy radę? Spróbujmy. Proszę.

Niemal bezludnie.

 

Wstałem, choć wokół trwał mroczny, gęsty budyń. Sterroryzował latarnie, aż zamarły ze strachu i zamknęły żółte oczy. Równie dobrze mógłbym płynąć Pacyfikiem, albo pieszo zmierzać w kierunku pierścieni Saturna. I szanse na sukces miałbym podobne. Jednak szedłem, bo to zdawało się czymś lepszym od stania. Nie cierpię stać. Bez względu na otoczenie. Szedłem więc w beznadziei, mijając porozumiewawcze skinienie ognika zaczepionego końca papierosa kogoś, kto zapewne stał, wsparty zapleczem o stojak na rowery przed sklepem. Samochody ignorowały mnie, prześlizgując się reflektorami przez mój nikczemny kadłub, nie znajdując na nim nic godnego uwagi, czy choć wykpienia. Wzrok kobiet omijał mnie – może nieświadomie nauczyłem się, jak stać się niewidzialnym? A może ich myśli zatopione w ekstazie pościeli nie zamierzały ingerować w teraźniejszość, kiedy wspomnienia wciąż gorące od westchnień, od braku rozumu, szczęścia, albo przepisu na menu, które sprawi, że…


Szedłem. Patrzyłem. Wczoraj budowane osiedle dziś zdaje się być odrobinę dojrzalsze, a to drugie, które zdążyło dojrzeć wcześniej – dziś się postarzało. Jakiś ptak zdobył się na odwagę, by zagwizdać, a robił to wyśmienicie. Żeby się jednak zachwycić, zaciągnąć po wierzch sumienia – trzeba się było zatrzymać. Może nie potrafię? Już, czy jeszcze?

wtorek, 23 lutego 2021

Dzień bogaty w zauważenia. I dygresje.

 

Kobieta ze starannie zamaskowaną makijażem historią przetrwania, uśmiechała się sponad okularów stanowiących raczej biżuterię, niż zdrowotną protezę. Nie – nie do mnie; każdy facet przegra z monitorem, który niesie w sobie rozmaitość i wszechstronność niedostępną nawet boskiej jednostce. Inna, której w ramach diety udało się zrzucić pośladki (oba), pałała irytacją do swojego ekranu i uznała, że czekanie na cokolwiek jest poniżej jej godności, więc wolała udawać, że spieszy dokądś. Wsiadła w SUVa w jedynie słusznym kolorze i pojechała szukać szczęścia gdzie indziej. I zapewne dłużej – szukanie jednak jest tak szlachetnym zajęciem, że nie znalazłem w sobie lekceważącego uśmiechu. Czekanie, jako stan nie wnoszący nic dla przyszłości musi stać niżej w hierarchii, od pełnego aktywności i zapału działania, jakim niewątpliwie jest szukanie. Trawa mięknie z obrzydzeniem, pełna psich bobków, trocin po wyciętej wierzbie, kapsli, papierków po batonach. Tylko przebiśniegów wciąż nie widać. Krokusów, stokrotek, czy choćby mleczy. Mijam panią pachnącą apteką, przepuszczam staruszkę wolną od zapachu. Słuch drażnią pojedyncze samochody i kłapanie drzwiami dostawczaka uzupełniającego zasoby grzybowej i makaronu do pobliskiego sklepu spożywczego. W gałęziach ćwierkało coś tak małego i dobrze ukrytego, że choć wytężałem resztki wzroku wspomagane dziennym światłem, nie udźwignąłem. Szkoda, bo śpiew wart był zauważenia.

Przyroda.

 

Rudy wyżeł szedł na paluszkach nie dlatego, że skradał się za sroką mozolnie wspinająca się na górkę, ale dlatego, że kocie łby były bardzo zmarznięte po nocy. Noc ustępowała lekko się różowiąc, a kominy elektrociepłowni usiłowały przedłużyć jej agonię wydychając gęste kłęby dymu przesłaniając rodzące się słońce. Kobiety wytrwale ogrzewały wnętrza czarnych legginsów, udając, że zajęte są odkrywaniem wielkiego świata w sieci. Dwa żurawie wychynęły z mroku i dzióbkami ku sobie się zwracając wyznawały sobie żurawie tajemnice, czy nadzieje. Pan wyglądający raczej poważnie poświęcał czas niepoważnej rozrywce, grając w coś, w co grywają zapewne dzieci w początkowych latach szkoły. Patrzyłem, jak na tle nieba wyrzynają się dendryty koron drzew, udając korzenie pijące dobro wprost z nieba. Gdybym umiał, pewnie sfotografowałbym niejeden okaz. Z braku talentu musiałem zadowolić się zachwytem odczuwania. I to patrząc niemal pod nogi, bo trawniki zryte tak, jakby wataha dzików urządziła sobie nocną ucztę. Gdyby trawa umiała krwawić, zapewne uczyniłaby to, gdy tylko słońce zmiękczy ziemię. Skoro kretom się udaje, to słońcu na pewno też…

sobota, 20 lutego 2021

Otucha.

 

Pies, który już za szczeniaka sięga pępka dorosłego opiekuna, natychmiast może stanowić wierzchowca dla ludzkiego narybku, jaki snuł się wokół niego, gdy niezbyt rączo zwiedzał osiedlowe chodniki otoczony zachwytem. Jałowce otrząsnęły się ze śniegu i pysznią się świeżo umytymi grzywkami. Rowery zastąpiły sanki, słońce odważniej zwiedza okolicę. Znów zabawy w berka i chowanego, rolki. Rwetes. Radość.

 

I błoto. Wszędzie tam, gdzie ziemia rozmiękła z braku trawy. Mamusie noszą dzieci w chustach, albo kołyszą w głębokich wózkach. Na spacerówki przyjdzie dopiero czas, chociaż blade, pozimowe kostki świecą już tu i ówdzie między krawędzią spodni i butów. Tatuś, w rozpiętej kurtce mierzy krokami czas dopijając kawę z kubka zabranego przezornie z domu, żeby dać podzielić czas z córką, która  buja się na huśtawce z iskrami szczęścia w oczach, przy wtórze wspólnie śpiewanej piosenki.

 

Zmierzch przychodzi niechętnie, mniej napastliwie, niż miesiąc wcześniej. I już nie zaprzecza tak rygorystycznie idei, że jutro jednak będzie dzień.

piątek, 19 lutego 2021

Słoneczna kąpiel.

 

Przedszkole, ze śpiewem na ustach migrowało z jednego placu zabaw na drugi – dla tych więcej doświadczonych i wyrafinowanych Bawiaczy. Pan, wyglądający jak bohater wieczoru z meczu bokserskiego w kategorii wagowej no limit cofnął się, żeby czule pogłaskać błotnik (jak sama nazwa wskazuje – rzecz brudną) swojego samochodu. Wiem że jestem nieznośny i zwyczajowo nadinterpretowuję, ale co począć, kiedy naprawdę pomyślałem pod wpływem obrazka, że jego wybranka zapewne rozpieszczana jest niemożebnie, a każdy wieczór gotów płonąć pożądaniem aż do południa dnia następnego. Samoloty nad głową mają mnóstwo do opowiedzenia, kiedy śnieg stopniał niemal całkiem. I nie ma już tej ciszy, co była niemal poezją. Ostatnie, zetlałe zaspy odsłaniają łupiny włoskich orzechów wypreparowane przez wrony i tak czyste jakby to mrówki wygryzły nasienie, a nie one. Cień wyprzedzał mnie przez pół drogi, ale kiedy wracałem osłabł i snuł się za mną jak kulawy. A wejść do bramy nie chciał już zupełnie – chyba tam dogorywa, nie mogąc zdobyć się na odwagę, by wspiąć się po schodach.

Modlitwa (chyba) zbyt zuchwała.

 

Chcę uwierzyć, że potrafię być niemierzalną. Żyjącą poza zasięgiem centymetra, wagi i natarczywością komentarzy, spuentowanych sentencją nieodwołalnego wyroku. Próbuję dyskretnie zafałszować rzeczywistość niedoskonałymi danymi.

 

- Błagam!- Nie pytaj o szczegóły. Nigdy.

 

Byłam dotychczas wystarczająco ostrożna, by unikać zasadzek – wszystkich, oprócz  we wzroku bezdusznych luster. Oszukuję gorączkę męskich nadziei bezzasadnie zaczepionych o szyby autobusów, rozcieńczam pogardę we wzroku koleżanek z pracy…

 

Rozdrażnienie sięga żołądka, aż, szczęśliwie, wymiotuję! Wolę przed tłumem stanąć nagą, niż prawdziwą. Boże! Pobłogosław spełnienie i ekshibicjonizm. Zrobię wszystko, w zamian za pobłażliwość. Płaczę, kiedy nikt nie dostrzega. Marzę, bo tak mnie wychowano… Na głupią, której wiecznie się zdaje…

czwartek, 18 lutego 2021

Niedowiarek.

 

Tułam się, obijam o wszystko, czego dostrzec nie potrafię. Ręka zanurzona w mrok marznie do nieczucia. Chciałbym zawyć, ale nie znajduję w sobie odwagi. Nocne demony krążą wokół, a strach odbiera mi oddech. Idę, lecz to bez znaczenia. Bo bez wiary idę, więc nie dotrę. Nigdzie. Wspieram się wytrwałością. Mozołem, chwilą, w której jak dotąd nic złego nie chwyciło mnie za gardło, by wypić ze mnie duszę. Tchórzliwą, w obesłanych bokserkach, ale jedyną, jaką mam.

 

Podnoszę wzrok, chociaż przeświadczenie, gdzie jest góra wynoszę z niezachwianej wiary w grawitację, która czai się pode mną.

 

- Kochasz mnie? Nawet w obesranych gaciach?

Ekstrakty cd 5

 

Intymność na sprzedaż.

Podejrzewałem, że zechcesz wreszcie się przyznać, jednak nie sądziłem, że zrobisz to przez posły. Przez sieć, gdzie każden, nawet skończony matoł, gotów mi udzielić rozgrzeszenia, albo podzielić się mądrością płynącą spomiędzy spróchniałych zębów. Aż tak zależy ci na followersach?

 

Niedoceniana.

Oczyszczam plażę z piasku - z mozołem, krok za krokiem, zmiatam piach i wrzucam na taczki wytrwalej od Syzyfa. Ludzie są okropni, potrafią naśmiecić tak, że bez wsparcia Tytanów ciężko posprzątać taki bajzel. A już zapowiadają się kolejni; nonszalancko rezerwują kwatery na długi majowy weekend.

 

Depilacja.

Wsuwam rękę pod wrzącą perwersją bieliznę, na czucie, bo wzrok straciłem z pożądania. Świat pachnie piżmem i obietnicą spełnienia, więc sięgam odważniej. Ześlizguję się w kipiącą pożądaniem otchłań, a myśl wypluwa ostatnią tlącą się wątpliwość – za gładko poszło, czyżbym sięgnął po dziecko? Okropne!


Nieudolność.

Przeplatam słoneczne promienie przez pierścienie Saturna. Miałem nadzieję uwić naszyjnik dla Andromedy, lecz natura pokazała rogi – zamiast kolii ogrzewanej piersiami, powstał niewolny kantar na byki, od wieków ciągnące Wielki Wóz. Za nozdrza.

 

Ekstaza.

Na szklanym blacie roztrząsam Drogę Mleczną i poboczne galaktyki. Skupiska zakrzepłej w próżni energii, jaka za chwilę stanie się moim paliwem. Wyciągam szklaną rurkę i zaciągam się po dna kłębełków płucnych bąbli.

E-sport.

 

Przesuwam palcem Afrykę – całą, bez wyjątków. Kieruję na kurs kolizyjny z Australią. A co! Niech ma za swoje. Czarny ląd wiecznie utyskuje na upał, niech skosztuje australijskiego kurzu!

 

Same dygresje. Wkurzam się, co niewątpliwie jest to pochodną kurzu. Pomyślałem, że skoro tchnąłem ruch w Afrykę, to czemu reszta ma gnić na posterunkach, jak pies łańcuchowy, który już nie pamięta za jakie grzechy zesłano go na katorgę, ale wciąż merda oprawcom między oczy, za miskę kaszy…

 

Trąciłem Europę, bo tam osadziłem najwięcej malkontentów. Rwetes! Tego było mi trzeba. Rozsiadłem się i podkręcam zoom.

 

– Będzie się działo! Teraz obudzą się prawdziwe potwory!

Podsłuchane-wymyślone.

 

Śnieżne pola, leżące beztrosko na grzbietach jałowców, kurczą się. Zewsząd ciurka i ciecze. Zima rozpływa się, lecz nie z zachwytu. Śnieg znika, bałwanki przewracają się, kulawieją. Spod śniegu wychylają się śmieci, a nawet zagubione w ferworze zabawy sztuczne paznokcie. Oby nie wynurzyli się zapomniani ludzie. Idę bez pośpiechu, ignorując czas. Może dlatego, że przezornie zostawiłem zegar i nie muszę stawiać kroków w rytm upływających sekund. Jakiś rudy pies zainteresował się moją łydką. Nie wiedziałem, czy zmartwić się, czy ucieszyć, lecz pies nie był sam, a jego pani stanowczo odciągała go, jakby chciała powiedzieć:

 

– Nie przesadzaj! Nie jest aż taka ładna!

 

Poszedłem, bo co miałem robić? Kolejna pani i kolejny pies. Pani była równie młoda, lecz o minimum trzy szczeble okazalsza, za to pies (najwyraźniej dla równowagi) kompletnie skarlał. Nagusieńki, trząsł się po czubki białej sierści pod wyłysiałym żywopłotem, wysłuchując lekceważącej mowy:

 

– Weź przestań! Wcale nie jest zimno!

 

I faktycznie nie było. Słońce zlizywało topniejące śniegi i chyba dojrzewało pod wpływem zaspokojonego pragnienia. Kosy pochowały się, jakby do fruwania potrzebowały wysokiego kontrastu w otoczeniu, a ten ubożał w oczach. Pod śmietnikowym murem wciąż dogorywają świąteczne drzewka w doniczkach zbyt małych, by życie miało szansę, jak choćby ta szczepiona najwyraźniej czereśnia, której ktoś zapomniał zdjąć kaganiec plastikowej donicy, więc drzewo rozsadziło ją i rośnie pomimo pierwotnych ograniczeń.

Kruchość pamięci.

 

Wystarczy powiedzieć „kamienica”, by przenieść się sto lat wstecz. Po lewej, wilgotniejąca elewacja zawierająca kilka powtarzających się, drobnych ozdób, małych okien dzielonych na jeszcze mniejsze fragmenty, owal bramy zdobionej tak, jakby czas zatrzymał się po to, by kamieniarz zdążył z detalami. Dębowe drzwi skrzypiące od stu lat i małe okienka piwniczne, z których zerkają z nadzieją pająki czekające na deszcz skłaniający muchy i komary do poszukiwania dachu nad głową.

 

Po prawej – druga. Lepiej zachowana, pewnie restaurowana z trzydzieści lat temu, pełna architektonicznych drobiazgów, jakie odróżniać miały jeden budynek od kolejnego. Nad portalem herb sugerujący, że mieszkali w niej kamieniarze Cyrkiel i węgielnica nie zawsze były masońskim symbolem.

 

Między nimi kocie łby prężące grzbiety do słońca przedzierającego się między fasadami, by odpocząć, leżąc na środku jezdni żółtym kleksem. Cicho, pusto, tylko kurz tańczy w promieniach słońca. Witryny wyposażone w ozdobne litery kuszą ciepłym chlebem, antykami, czy książkami, płowiejącymi w zapomnieniu. Gdzieś daleko wiatr ściga jakieś poszarpane na strzępy odgłosy, ktoś trzepie dywan w oficynie, gdzieś skrzypi uchylane okno, żeby wypuścić ponocny zaduch. Firanki przeciągają się leniwie, trącając czasem ogon spasionego kota, albo więdnące ze stoickim spokojem geranium.

 

Ktoś zaklaskał, inny przeklął, nie działo się nic, co mogłoby wytrącić z rutyny starszego pana, sypiącego na parapet resztki połamanej, przedwczorajszej bułki dla gołębi bezwstydnie siadających mu na ramionach i głowie. Najwyraźniej znają się od dawna. Ciepły granit zadzwonił metalicznym drobiazgiem, a z podcieni przechodniej bramy wynurzyła się kobieta okutana taką ilością materiału, że nie dało się rozpoznać wieku, ani koloru skóry. Chusty czepiały się jej tułowia, jak rzepy skarpetek. Schyliła się i jak co dzień uniosła znaleźną monetę – całując na szczęście, a potem uwolniła zapach z piekarni na jeden, krótki oddech, by wejść i drugi, by powrócić, z wciąż ciepłą weką, którą jadła zachłannie krusząc dookoła.

 

Nic. Działo się nic, jakie dziać się miało jeszcze długo, jak działo się od dziesiątek lat. Dzieci dorastały, uciekały, by wrócić, kiedy czas zabrał włosom kolor. Klepsydry wieszane we łzach schły na dostojnych skrzydłach bram, żeby przypomnieć żyjącym, jak kruche jest istnienie. Cud codzienności roztaczał aromat, oszałamiał, postarzał. Tu wszystko błyskawicznie kryło się patyną. Nawet słońce wahało się, czy nie dostosować się i srebrnymi nićmi nie rozsiąść się na popękanej w gwiazdkę piwnicznej szybie. Pośpiech mieszkał parę przecznic dalej, a tu nie zaglądał. Po prostu – źle się tu czuł, trochę jak w antykwariacie, w fotoplastykonie, po którym zostały resztki gotyckich liter nad narożnym sklepikiem. Może bał się, że spokornieje? Albo osiwieje i usiądzie na schodkach, jak dzieci wymieniające się naklejkami, czy kapslami?

 

Patrzyłem. Wiatr zmierzwił mi myśli, a widząc, że przestaję reagować wypluł na mnie drobinę piasku z próchniejącej zaprawy, żeby zrobić tam miejsce dla mchu. Markiza ocieniała żałosną pustkę, więc poszedłem w jej stronę, żeby choć ona poczuła się potrzebną. Ostrożnie, jakbym szedł taflą lustra, stawiałem kroki po wyślizganych kostkach. Miałem ochotę zadzwonić butelkami pełnymi mleka, jak mleczarz, który od dawna tu nie zaglądał. Zapomniał? Zupełnie tak, jak zapomniał latarnik zapalający wieczorem trzy latarnie w zaułku, żeby wracający szerokim zygzakiem dorożkarz odnalazł bezpieczny port i wysłuchał przed snem nocnych utyskiwań żony, że znów się szlajał po nocach Bóg wie gdzie.

 

Nim doszedłem do rogu – zmęczyłem się. Musiałem przycupnąć na niskim parapecie zakładu szewskiego, z jakiegoś powodu zamkniętego. Kto i kiedy go zamknął? Dlaczego? Już chciałem podrapać się po głowie, gdy ręka wyciągnięta zbyt nerwowym gestem zaczepiła o połę marynarki, w której zadźwięczały klucze. Moje klucze… Od zakładu… Miałem go otworzyć godzinę temu. Szczęściem nikt nie czekał, bo spaliłbym się ze wstydu.

 

- Szkoda – westchnąłem – Dawno już nikt nie czekał…

 

środa, 17 lutego 2021

Szeptem.

 

 

Naród, z braku rozrywek być może, pozwolił sobie na odrobinę swawoli w zaciszu domowych sypialni. Miło teraz spoglądać na błogi spokój na twarzach ciężarnych kobiet i tkliwość, z jaką zerkają w czeluści głębokich wózków. I absolutnie nie zżymam się, kiedy pod oknami, na placu zabaw zgromadzi się ludzki narybek i szczebioce głośniej, niż pozwalam odbiornikom odtwarzać dźwięki muzyki, albo programów TV.

 

Zdarza się, że patrzę na tę radość, ignorując resztę świata. Podglądam niepewne, marynarskie kroki, ręce wyciągnięte w pragnieniu, by, jako pierwsze dopadły jednej z zabawek, które zameldowały się w piaskownicy i przez zasiedzenie nabyły praw, by twierdzić, że to ich dom. Drepczę śladami wyciętymi w mokrym śniegu przez sanki i wymyślam szczęście w oczach jadącego drobiazgu. Mijam bałwanki stężałe po nocy, nasiąkające wilgocią odwilży, lecz wciąż wyższe ode mnie. Przechodzę pomimo wielkiej, śnieżnej kuli, na której odbite są dłonie chyba wszystkich dzieci z okolicy, lecz teraz już żadne nie da rady przepchnąć jej ani o milimetr.

 

Kołacze we mnie myśl, że mądry po szkodzie, to nie Polak, a człowiek. Bo dopiero, kiedy minie, dostrzega wartość. I cieszy go, niechby tylko obserwacja, skoro nie udział, na jaki często jest już za późno. Zmagam się z przeświadczeniem, że rozum dany jest nam po to tylko, by zrozumieć, ile nas omija. I kurczowo trzymam się myśli, że dostanę następną szansę, a wtedy – to ja wam pokażę!

 

Chyba, że urodzę się równie tępy, jak obecnie i bez pamięci. Ale może nie?

 

- Hej Ty! Na górze! Powiedz, że nie! Proszę…

 

Dziś w ofercie.

 

Perfumowane charty prężą brak tłuszczu w niemal kompletnym negliżu i łaszą się cyfrowo, pachnąc poranną datą. Niemal wdycham udawaną erekcję, gdy nitka ażurowych majtek bezpardonowo wżyna się w srom, uwypuklając to, co winno zostać tajemnicą, czekającą na odkrywcę godnego zaszczytu. Czytam wątpliwości czarnych literek, czy wystarczająca liczba pikseli pokrywa zdjęcie nagością, jak gęsia skóra zmarznięte ciało.

 

Patrzę na modelowane w zaciszu gabinetów kosmetycznych pośladki, na kości policzkowe znaczone skalpelem, na pępki wiązane powtórnie, żeby stały się studnią bez dna, na intymność domniemaną, kryjącą się za perwersyjnie dobranym listkiem.

 

Tymczasem umysł skażony liczbami sprawdza rosnące zasięgi i stan konta. Zimno. Beznamiętnie.

Podejrzane.

 

Slalomem mijam nieżyczliwe spojrzenia. Wiję się pomiędzy pomówieniami, a beznadziejną plotką. Udaję, że nie dostrzegam wrogości i fałszu. Jadu kapiącego z powiek, albo spod paznokci. Fałszywe uśmiechy łaszą się koło nóg, pełne sprzecznych złudzeń. Jedne pragną, drugie pożądają, inne wymuszają. A żadne nie krwawi szczerością, lecz polukrowane jest mocniej, niż twarz podstarzałej dziwki pudrem.


Wreszcie dostrzegam obojętność i oddycham szerzej, odważniej. Brakowało mi, choć tego. Obojętność ciężko nazwać uczuciem - przecież to ich zaprzeczenie. Równie beznamiętnie patrzy się na mijany śmietnik, kiedy ów nie cuchnie jakoś powyżej przeciętnej i nie kłębi się od szperających tam padlinożerców.


Uśmiech? Najwyraźniej został zakazany!

Pierwsza, nieśmiała wątpliwość.

 

Myślałem, że będziesz moją Zuzanną, moją bezgraniczną, niedopowiedzianą ideą, drogą, w jakiej pogrążę się, zapominając o wszystkim, co mierzalne. Sądziłem, jak każdy nastolatek, że to właśnie mnie uda się chwycić Boga za nogi, spętać w arkana bolasów i zmusić do uległości. A nawet więcej – do współpracy, żeby nie poczuł się niewolnikiem moich marzeń, a stał się moim cieniem, przewodnikiem na chybotliwej ścieżce poznania. Wierzyłem? Nie! To było coś więcej. Ja byłem pewien, że kwestią chwili jest, by świat wypiął ku mnie różowe pośladki, śpiewając przy tym peany na moją cześć i oddał mi się w perwersji, do jakiej dopiero zamierzałem dorosnąć.

 

A potem byłaś ty, która miałaś się stać Zuzanną. Sam nie wiem dlaczego nie Małgorzatą, albo Fryderykiem. Nad własnymi ograniczeniami pochylać się wszak nie zamierzałem. To świat miał uklęknąć, dostosować się do potrzeb Super-VIPa! Do mnie. Stanęłaś przede mną, ubrana z nonszalancją, na jaką mnie wciąż nie było stać. Skrzywiłem się, bo wolałbym cię widzieć nagą…

 

Jednak przyszłaś. Wymyśliłem sobie ciebie tak doskonale, że słów mi zabrakło nie tylko w gębie, ale i kopuła czaszki odbijała od granicznych murów moje chcenie nie znajdujące dotąd zaspokojenia. Patrzyłaś na mnie z zachwytem, lecz tak być miało. Nie przez chwilę, ale na wieki wieków. Czekałem. Lata mijały, nim wreszcie przyszłaś, a teraz, zanim zdążyłem wyartykułować ową myśl – już byłaś Mą Zuzanną!

 

Udawałem, że rozumiem, że twoja nieśmiałość jest ofiarą, z jaką wkraczają śmiertelnicy do katedry Notre Dame, choć przez myśl mi przeszło, że boskim dziełom sznyt nadają wieki, a Ty - młódka, noszona jesteś na ziemskim łonie ledwie okamgnienie. Wreszcie się pojawiłaś, bo wiarę łatwo zmiażdżyć ironicznym słowem i pogardą otoczenia. Jesteś… Zuzanno moja.

 

Chciałem mieć lat naście, gdy cię spotkam, ale byłem zbyt nieudolny, żeby cię znaleźć. Może niedojrzały, może zbyt kategoryczny? Nie wiem sam, jednak czas wygładził wągry i oprószył trądzik siwizną. Teraz, kiedy nawet zęby mądrości rwą się na wolność – przyszłaś.

 

Przyszłaś i bez słów mówisz – jestem, dla ciebie. Wyciągam rękę. Po bliskość, po zauważenie. Czuję ciepło snujące się nad twoją piersią – zupełnie tak, jak snują się mgły przedświtu między drzewami. Mruczysz coś, chcę myśleć, że zawierasz w tych dźwiękach wszystko, co niewysłowione. Czuję się jak kamień pobudzony do życia, ale wraca ono tak opieszale, że zaczynam się obawiać, czy wytrwasz przy mnie aż tyle.

 

Jesteś tak nieznośnie młoda, gorączkowa, wielowątkowa i każdy kwark twojego jestestwa zajmuje się naraz kilkoma nieskończonościami, jakbyś była największą na świecie manufakturą, księgozbiorem, rozbieranym gorączkowo przez rzeszę bibliotekarzy spragnionych widma bieli kruków, woluminów dziewiczych i zakurzonych, zapomnianych przez przodków.

 

Ale ty tryskasz energią mocniej, niż mogłoby tryskać źródło życia. Budzę się z omszałego snu pełnego nadziei.

 

- Naprawdę jesteś Zuzanno? Moja?

Mrzonki i fantasmagorie.

Kiedy legginsy potrafią zatrzepotać na wysokości ud, to nie jest dobrze. Szczęśliwie wiatr łaskawy, ledwie zaznaczył własną obecność. Zaraz potem, starsza pani śmiejąca się w głos, skromnie ukrywa radość pod maseczką, ale nie potrafi powstrzymać się od komentarza, który rozbawia ją jeszcze bardziej. Psy ignorują mnie, zajmując się psimi sprawami, o których pojęcie mam najwyżej blade. Z góry kapie coś, czego nie umiem przydzielić ani do cieczy, ani ciał stałych. Zimne, nieprzyjemne, lepiące się do ciała. Brzask niechętnie wspina się ku garbatemu zenitowi, wymuszony przez łunę świateł bijących z krawędzi horyzontu, tam, gdzie cywilizacyjną pozłotą świecą szklarnie, które dziś znów zaoferują świeże pomidory i ogórki, nie znające słońca. One nigdy nie będą pachnieć tak, jak pachną dojrzewające na swobodzie. Można naśladować naturę. Można udawać. Można zaadaptować się do takich warunków, albo chociaż udawać, że jest inaczej, niż jest. Ale wciąż maliny rwane w lesie będą słodsze, choćby toczył je czerw, i były mniejsze od ogrodowych. Wystarczy raz skosztować, by z melancholią patrzeć na urodę owoców ze sklepowych półek. Sztuczne, owoce, warzywa, kwiaty. Sztuczni ludzie ubarwieni i wymodelowani na kształt preferowany przez autorytety świata mody. Czuję się trochę jak bonsai – ktoś wie lepiej, jak powinienem wyglądać, żebym spodobał się wystarczająco, żeby mnie sprzedać. CV? Oczywiście ze zdjęciem i 90x60x90? Kanon. Uwertura do ciągu dalszego, w którym dopiero trzeba wykazać się oryginalnością sprawnie zaaranżowaną i planem na siebie. Marketing tak bezpośredni, że aż namolny. Bolący.

Wracam. Zanurzyć się w domowość, w dres i wyświechtany t-shirt. A może i kompletną swawolę nagości? Zapomnieć, pozwolić sobie na luksus braku ograniczeń i nawet najbardziej pobłażliwego dekalogu.


wtorek, 16 lutego 2021

Diagnoza bardziej niż profesjonalna.

 

Wdepnąłem w runy, jak niegdyś, na wsiach można było wdepnąć w krowi placek. Bez trudu, bezmyślnie i jakoś tak, jakby czekał tam właśnie na mnie. Krąg kamieni, wytatuowanych niemal do jądra, do twardzieli, której czas dotąd nie zdołał naruszyć. Dotykałem ich nabożnie i z lękiem. Niedokończony krąg, sugerujący, że to tylko resztki, ale przecież w swoim pięknie zdawały się być całością.

 

- Bzdura – mówiłem samemu sobie – Kto powiedział, że idee muszą zawierać się w pełnych symetrii kręgach? Czemu nie taki właśnie łuk, w jaki wdepnąłem. Przecież tu… nie było chyba nikogo od wieków.

 

Nieopodal chrząkało i bulgotało bagnisko bezdenne. Tylko łosie miały odwagę tanecznym krokiem, kręcąc zadkami przebieżyć przez oczerety i zanurzyć się w olchy wyznaczające skaj niepewnego gruntu. Za nimi mdlały blade brzozy owrzodzone na pniach brodawkami, siejące nasienie na oślep, gdzie wiatr poniesie. Dopiero tam, gdzie rezydowały dęby i buki grunt był na tyle stabilny, że można było zamknąć oczy i wąchać zapach sierpniowej ściółki.

 

Raz, przypadkiem, albo losem uwiedziony dałem się porwać bezmyślności i wkroczyłem tu, by ocknąć się między kamieniami pogryzionymi ludzką działalnością. Przepisałem, przemalowałem najstaranniej, jak umiałem, jednak nikt nie poradził sobie ze starożytną kaligrafią. Egiptolodzy unieśli brwi ze zdumienia, jednak zgodnie uznali, że nie ich działka, epoka i lokalizacja, więc nie-kategorycznie-absolutnie-i-w-ogóle!

 

Pogrążyłem się w ludowych podaniach, szukałem wiedzy i zrozumienia pośród nestorów. Mężczyźni marli wcześniej, bo oni zwyczajowo prowadzą życie zbyt narażone na nieszczęścia, by dojrzeć do tego, czego nauczyły się kobiety. Więc i wiedzę na ogół czerpałem z kobiecych ust, trzymając dłonie pełne zmarszczek i wątrobowych plam. Słuchając słów, które wydostawały się z trudem spomiędzy nierówności zakamarków pamięci.


A teraz mieszam odpadki rzeczywistości i mamroczę zaklęcia. Musi się udać. Przecież noc nowiu, plus krew z czarnej kury, trochę pająków zebranych na uroczysku wraz z jakimiś pokręconymi badylami, ziemią znad bezimiennego grobu i śliną wściekłego lisa. Zachłystuję się własną głupotą, albo odwagą. Krąg kamienny, jakieś runy, których nikt w okolicy odczytać nie potrafił. Chyba się udało, bo kręci mi się w głowie i świat za chwilę otworzy się od tej strony, której zwykle nie widać. Zaczyna dziać się niemożebność, furtka ku bezczasiu szlocha nieoliwioną skargą.

 

Zimno. Niezwykle zimno. Otwieram oczy i dopiero zaczynam rozumieć, że zacisnąłem się najmocniej, jak potrafiłem. Nie tylko oczy miałem zwarte do granic możliwości. Wszystkie mięśnie, ze zwieraczem włącznie pracowały na dwieście procent wydolności. Może to paroksyzm? Skurcz całego ciała? Połykam powietrze, jakbym chwytał pierwszy życiodajny oddech. Nade mną nachyla się skrzydlaty diabeł! Czarny z pyska, lecz skrzydła szarpane wiatrem są bielusieńkie. Dziwny jakiś. Mamrocze jakieś czarodziejskie słowa, które przedzierają się przez moje przerażenie i w końcu chwytam myśl. Za nim krążą pachołkowie, nie śmiąc zbliżyć się nawet do majestatu.

 

Bies każe mi oddychać. Ognisko dogorywa, pożarło już cały zgromadzony przeze mnie zapas, noc zbladła. Potworną moc musi mieć ów diabeł. Oddycham, choć boję się, że z każdym oddechem głębiej wpadam w jego łapska. Drżącym palcem wskazuję na runy. Diabeł odwraca się posłusznie i spogląda na ryte w kamieniu znaki. Unosi górną wargę, odsłaniając nieskazitelną klawiaturę uzębienia. Oczy zaczynają mu iskrzyć. Strach rośnie. Znów czuję, jak napinają mi się mięśnie.

 

Diabeł patrzy mi w oczy, jakby chciał przez nie wejrzeć na dno żołądka i sprawdzić, co zjadłem na ostatnią wieczerzę. Kręci głową z niedowierzaniem i odzywa się kpiąc ze mnie w żywe oczy:

 

- Naprawdę zjadłeś na surowo ogony jaszczurcze i pokrzywę z krwią? To był fragment przepisu mojego plemienia na potrawkę, ale najważniejszego zabrakło – trzeba było to najpierw dusić na małym ogniu przez parę godzin, dopiero później pchać do gęby… Ej! Chłopaki! Posłuchajcie tylko…

Przepoczwarzanie.

 

Pani, cieleśnie cierpiąca na klęskę urodzaju, wytapiała w śniegu ślady stóp sugerujących wiekową niedojrzałość. Ślady - owszem, subtelne, jak mgła znosząca zaloty porannej mgły, zdawały się być skrojone na osobę o dużo skromniejszych gabarytach, jednak snuły się za tą właśnie niewiastą i o powidokach mowy być nie mogło. Każdego architekta zatchnęłoby, że można taki gmach postawić na tak mizernych podstawach. Tylko dzieci, z nieświadomości gotowe uczynić podobne zuchwalstwo. Pocieszyłem się myślą (żeby nie stracić resztek rozsądku), że pani była w trakcie metamorfozy i od stóp zaczęła zwalczać to wszystko, co w niej życie nagromadziło. Miałem podstawy! Pani niosła z pięć worów w kierunku śmietnika, co zdawało się oznaką, że zamierza odmienić życie i zacząć pisać nową, dziewiczą kartę.

Tatuś prowadził pisklę ku innym, już rozbawionym i ćwierkającym piękniej, niż wróble przekomarzające się z sikorkami, niż kosy poświstujące na kwiczoły, niż… ech! To trzeba usłyszeć, żeby zrozumieć. Nikt nie cieszy się aż tak, jak ludzki narybek!

Zmiatam śnieg z balkonu i wrzucam urobek do zlewu. Jedna komora nie wystarcza, więc napełniam kolejną. Prywatna zima kwitnie w kuchni, topniejąc wolniej, niż moje podejrzenia, że trwać jej przyszło w niegodziwych warunkach. I nie zmienił tego bałwanek ulepiony, nim resztki spłynęły do ścieków. I on - zostawił po sobie ledwie parę igieł, grudkę ziemi i trochę śmieci. Ale był!