Włosy. To one sprawiły, że zauważyłem raz i kolejny
był już tylko kwestią czasu. Fryzurę miała skomplikowaną, wielopłaszczyznową,
szykowną niczym szkocki zamek sprawiony na okoliczność nieuchronnej inwazji
Brytów. Splot gęsty, pancerny, pełen wieżyczek warownych, wrzosowisk, lecz pod nimi skrzyło
się spojrzenie dziewczynki, drżące niczym serduszko zająca. Może kobiety, która szczęśliwie jeszcze nie
doświadczyła niegodziwości życia. Beztroska i szczęście, które nie umie liczyć
i nie zna stopni wyższych, czy skali czasu. Widzenie zajęło mi chwilę, lecz
pochłonęło zmysły na całe tygodnie. Nie do końca świadomie wracałem, żeby raz
jeszcze nacieszyć się owym spojrzeniem, gejzerem dyskretnie gorejącym pod fasadą.
Cała była jak rewolucja klująca się na trupie skostniałej
tradycji, powielanej już tak bezmyślnie, mechanicznie, jak mimośrody lokomotywy
parowej napędzające koła w sposób magicznie, zachwycająco prymitywny. We mnie
żyły te włosy, żar spojrzenia i tęsknota, by jeszcze raz... Czekałem. Nie
chciałem przyznać, ale czekałem. Szukałem, wybierałem ścieżki, jakie moim
zdaniem powinna przemierzać tak wyrafinowana fryzura. Widać – mój świat był za
ciasny i drugi raz chwycić boskie nogawki, to nadmiar szczęścia, gdyż zegar
spieszył w przód, niepomny wczorajszych uniesień, kalendarz zrzucał zużyte skóry, nadzieje gasły, jak wypalone w ogniu szczapy.
Bluźnić zacząłem, byle tylko doznać raz jeszcze,
kiedy się zjawiła ponownie. Z zachwytu niemal zapomniałem, że płuca potrzebują
powietrza, żeby wzrok mógł chłonąć bez przeszkód widzenia. A przecież żyłem dla
tej chwili. Wróciła! Do mnie! Nie wiedząc co prawda, że czekałem, bo nić
łącząca nas była zbyt wątła, aby ktokolwiek ją dostrzegł. Ktokolwiek, prócz
mnie. Przecież nie powiedziałem jej wcale, jak wielką nadzieją płonę. Jakie
plany roję, mrzonki i światy, w których mogłaby… Nie wiedziała. Nie widziała.
Nic.
Wiem, że obsesje są domeną szaleńców, ale patrzyłem
otwierając nie tylko oczy, ale i usta, jakby dwóch szczelin było mi mało, by
nasycić się widzeniem. A przecież ledwie poznałem. Tę, która miała być
niezapomnianą. Moją. Jej oczy szkliły się, lecz już nie gorączką szczęścia, a
łzami, zdającymi się być twardsze od górskich kryształów, mimo, że równie
przeźroczyste i idealne.
Włosy? Dziś po architektonicznym cudzie nie zostało
nic, co dałoby się rozpoznać. Istna ruina. Teraz wyglądały, jak splątana gęstwina trzcin
pośród bagnisk Everglades, a za każdym kosmykiem ociekającym wodą czaił się niewidzialny
krokodyl gotów urwać głowę każdemu turyście podróżującemu wynajętym
poduszkowcem, wygryźć mu trzewia, nim zdumiony organizm pojmie, że zakończył
egzystencję.
Zrobiło mi się zimno. Chciałem się przytulić, jednak
przytulanie zimnych, gadzich szczęk wypełnionych głodem po dno ślinianek nie
wydawało się już życiowym marzeniem. Patrzyłem, a z włosów ciekła woda, jak
krew, jak wapienny naciek, który dopiero ma przybrać kształt i rosnąć ze stropu
tak, jak mu nakaże grawitacja. Twarz marmurowo biała, niemal święta od bólu i
szlachetności… Głos we mnie zamarzł. Wdychałem powietrze, jakbym chciał pobić
rekord świata, albo wstrzymywałem go zbyt długo. Żadnej reguły. Dopiero, kiedy
upiłem się własną nieodpowiedzialnością, zataczając się podszedłem. W tym
stanie ducha krokodyl zda się być ledwie moskitem.
- Przepraszam… - zdobyłem się na CAŁE słowo – Czy
mogę…
- Nie! – przerwała mi, zanim zdążyłem sam nie wiem co
powiedzieć – Tylko gadać umiecie! A ja potrzebuję…
Rozpłakała się tak żałośnie, jak płakać potrafią
dziewczynki mające ledwie pięć lat. Woda ciekła z oczu i włosów, a może i z
duszy? Zapewne z niej też. Najwyraźniej był ktoś tak głupi, że skaleczył i
teraz przecieka. Patrzyłem, a krokodyle zęby czające się w matni, w plątaninie,
w gąszczu niedopowiedzeń powoli zaczynały próchnieć. Niemal czułem już smród
zgnilizny. Nie należę do szczególnie odważnych, ale rozkładające się krokodyle
wreszcie przestały prześladować moją wątłą odwagę. Wyciągnąłem dłoń pobladłą
wraz z resztą ciała i przyciągnąłem do siebie.
Nasączała mi koszulę ze dwie i pół nieskończoności.
Bez słów, tylko spazmy nieregularne, podgrzewające kryształy diamentów rosnących
nieskończenie wolno gdzieś na mojej piersi. Kiedy wreszcie uniosła głowę włosy
miała zwiędnięte, jak zaniedbany bukiet chryzantem miesiąc po Wszystkich
Świętych. Strąki przyklejały się do policzków szukając pożywki. Oczy po erupcji
ziały czernią bezdenną, cała zdawała się być wyzutą z wilgoci po sam kręgosłup.
Podałem szklankę z czymkolwiek, byle tylko dostarczyć brakującej wilgoci.
Przechyliła, jakby przechylała kieliszek wódki podany skazanemu na
rozstrzelanie.
Popatrzyła na mnie. Wzrok zaczął się jej wygładzać,
gdzieś głęboko rodziły się myśli o powrocie do świata żywych. Pierwsza iskra,
która odważyła się wypłynąć na wierzch schowała się lękliwie, ale za nią
napłynęły młodsze, odważniejsze. Oddech poszarpany w interwałach również wracał
do życia.
- Wiesz… - szepnęła – Nie! Nie wiesz, bo skąd. A ja?
Straciłam wiarę. Naiwność. Myślałam, że mogę, ale okradł mnie z nadziei. Sama
nie wiem, czy jeszcze będę umiała zaufać.
Wzrok miała już metaliczny. Niedziecięcy. We włosy
wplątywały się kłębuszki wątpliwości. Znaki zapytania, tłuste bąble
wątpliwości. Próbowałem rękami unieść włosy – nie dałem rady! Nie miałem
wystarczająco dużo siły. Zacisnąłem zęby.
- Będę ćwiczył. Postaram się znaleźć w sobie pokłady,
żeby znów… Niech się zaśmieją jej oczy, niech włosy… dla mnie… może odnajdziemy
razem to, co umarło? Damy radę? Spróbujmy. Proszę.