założenia:
Postać: Ostatni Lapończyk na świecie
Zdarzenie: Poranek w Las Vegas
Efekt: 99. Twój bohater dokonuje odkrycia, które niszczy naszą cywilizację.
Noc rozdziobana mokrym śniegiem na miliardy okruchów - skrzących,
zimnych i topniejących. Jak rtęć zbierały się potem okruchy, łącząc w kałuże,
rozlewiska, mroczne lustra zimno łypiące na świat. Wszedłem pomiędzy i
wdychałem wilgoć skostniałą patrząc, jak dęby wyrzynają się z mroku, słuchając
kraczących, nagich drzew, skacząc po kocich łbach ostrożnie, jakbym chodził po
spękanej krze. Jakiś pies przeklinał swój los nieszczęsny, który kazał mu wyjść
w pluchę, zamiast cieszyć się flanelowym kojcem i snami o kościach większych i
obrośniętych żółtym tłuszczem. Latarnie zachłyśnięte, na wpół utopione w mgle
przedświtu wysilały się, by trawnikom nadać choć cień koloru. Miasto zdławione,
milczące, rozstrzelane ciszą. Gdzieniegdzie okno pulsujące życiem mrugało
prostokątem żółtego rozedrgania, kryjącego poranną, niepewną codzienność.
Gdzieś daleko domniemane życie, ruch przyszły, pokraczny, mdły dopiero ma
nadejść, albo i nie, bo nawet przez sen knuje myśli strzykające jadem bezruchu
w odrętwiałe kręgosłupy. Chodniki sfalowane, skrępowane, nieżyczliwie ukrywają
się pomiędzy żywopłotami, dziko rosnący topinambur samobójczo liże śnieg. A przecież
dzień nadejdzie, bo gdzie miałby się schować? Nadejdzie. Ale teraz czeka, aż
przestanę mu stać na drodze.
Konkurs
drabble#5 pt: Cyberprzestrzeń opublikowany na portalu T3kstura pod adresem https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=5813
Analogowo - paskudny jestem. Urodziłem się pod
niewłaściwym adresem, pozbawiony najszczuplejszego dekalogu zalet. W trójwymiarowym
świecie, nękanym monotonią czasu, wzbudzam uczucia niskie. Komentarz otoczenia natchniony
widokiem mojej żałosnej powłoki potrafi trwale zanieczyścić atmosferę jadem
werbalnego smogu.
Jestem zbyt… gruby na rzeczywistość tak ubogą w
wymiary. Żebym choć grzeszył ekwiwalentem materialnego dobrobytu – staczających
się za widnokrąg nieruchomości, względnie tłustym mieszkiem gotowizny, urósłbym
do miana ekscentryka, o nietuzinkowej urodzie.
Tymczasem, zawstydzony własną niedoskonałością, znikam
w tajemnym labiryncie ścieżek wirtualnego uniwersum.
Tam… potrafię być pięknym. Domniemaniem, z jakim można
popełnić dowolnie stworzoną przyszłość. Zuchwale pozostawiam szczyptę
szczerości - resztę dobieram z sieciowej otchłani.
Czyżby? A może mnie w ogóle nie ma? Może jestem mrzonką, jaka przyśniła się w oczach, których słońce nie zdążyło pokarać bezwidzeniem? Może jestem prowokacją reżimu, jaki jest, albo jawnie, albo całkiem schowany w szarościach każdego listopada? Sam nie wiem, więc nie pomogę. A nawet gdyby - czy będę wiarygodnym świadkiem? Wątpię...
Nim świt się sfioleci, nim zróżowieje,
kiedy wyrzucony z ciepłego gniazda ptak odfruwa bez nadziei na jakikolwiek
latający łup i kwili żałośnie, bo zimno, bo to bestialstwo wygnać w noc
skrzących się demonów osiadających niepostrzeżenie na źdźbłach traw, na
liściach, które nie zdążyły spaść przytłoczone zmierzchem listopada, na
owocach, które wisieć mają na chwałę życia gdzieś pośród żywopłotów, zbyt niesmaczne,
żeby schylił się po nie ktokolwiek, kto nie umiera z głodu - jestem. Gdzieś
tam, gdzie horyzont łączy smród Miasta z rzadkim niebem, dzieją się światła. Sparowane,
bezduszne, mdłe, albo ostre. Chwytają powieki i zarażają wirusem bezwidzenia.
Żółta zaraza, kalecząca mrok ranami, zamalowywana niezmordowanymi dłońmi tajemniczego
malarza. Szadź trzyma się kurczowo stromych dachów, albo oddycha z ulgą na
karoseriach. Chce się przytulić, czyniąc ze mnie granitowy sarkofag. A ja
przecież ciągle mam uczucia. Pragnienia. Marzenia… Zatrzymałbym dłonią ciąg
dalszy - jak Bóg, który palcem wskazując łaja niepokornych i dzieli morza na fragmenty,
ale przecież… nie jestem Bogiem. Boję się, że pokruszę dłoń na skrawki zbyt
małe, by ktokolwiek ułożył z nich taflę. Żeby… Szyby zmatowiały jak mój wzrok.
Ludzie ukryci pod mnisimi kapturami czynią rytuały niepojęte – trwają, stoją,
wirują. Nikt nie tańczy. Tylko noc…
Właśnie przypomniałem sobie, że był taki
czas, kiedy uczyłem się „myśleć zdaniami”. Zabawa prosta, polegająca na tym, żeby
mijając psa nie krzyczeć w myślach lapidarnym: „O! Pies!”, tylko ubrać widziane
w pełne zdanie i nauczyć głowę myślenia (przykładowo) w tej postaci: "Łaciaty, niczym krowa, pies, popatrzył spod oka, czy nie zamierzam kpić z niego, kiedy
unosząc karykaturalnie nogę namaścił pień smutnie nagiego klonu ciepłym złotem”.
Ćwiczyłem wytrwale, aż się okazało, że
potrafię unieść w pamięci obrazy i trzymać je na peryferiach świadomości do
chwili, kiedy wreszcie przeleję je na (wirtualny) papier. Zdarzało się, że
bywałem zaatakowany potokiem słów sprzed miesiąca, ale trzy dni, to często była
już norma. Zabawne w tym wszystkim jest to, że natychmiast po zapisaniu głowa
uwalniała się od terroru zdań, zupełnie tak, jakby wyemigrowały. I właśnie dziś
przypomniałem sobie poniedziałkowe widzenie, jakiego nie zdążyłem zapisać
nigdzie, poza głową. Brzmiało to – dość frywolne odtworzenie – tak:
Pan siedział nieopodal. W tramwaju. Wzrok
miał nieobecny, jakby zanurzony w przyszłości, co mniej dziwiło, kiedy patrzyło
się na jego twarz, starannie okrytą maseczką XXII wieku! Czarna, pełna zębatych
kół, rur łączących część nozdrzową z podbródkową, zbudowana najwyraźniej z tworzyw
przyszłości, o tak długim łańcuchu polimerów, że musiał on zakotwiczyć kraniec
nieskończoności w zatokach siedzącego. Choć jeden, ale musiał… Pan studiował
zawartość wyświetlacza, pogrążony w cyfrowych dylematach współczesności i nie
skłamałbym zanadto, gdybym powiedział, że po zmęczonej długotrwałym
użytkowaniem twarzy błąkał się nieśmiało uśmieszek politowania. Niedostatek spopielałych
włosów nadrabiał ich długością, spinając resztki gumką w koński ogonek –
wyliniały i zabiedzony. Czego jednak wymagać w tak niepewnych czasach? Mijały
mnie dziewczęta długonogie, wychudzone. W czarnych rajstopach (może
pończochach?), mijały przystanki zapowiadane komunikatem i żegnane dzwonkiem.
Pan trwał, zupełnie jak świat. Niewzruszony, milczący. Trwałem i ja, jednak nie
byłem wytrwały na tyle, żeby dogonić tę zadumę godną stuletniej zimy, a może i
epoki lodowej? Umknąłem w codzienność pełną niepokoju. Do spraw, które
wymagają, zmuszają i chcą być załatwione na chwałę nie-wiadomo-kogo.
Zapomnieć mogłem sarnie kroki i
rozkołysane biodra zabiedzonych nastolatek, obchodzących kolejne dekady
nastoletniości. Tatuaże namalowane na udzie tak wysoko, że aby odczytać pełen przekaz
musiałbym popełnić dużą niedyskrecję. Ale zapomnieć Wiecznego? W adidasach
siedział, w kurtce pełnej kolorów i logotypem firmowanej. W dżinsach, które nie
zdążyły się jeszcze przetrzeć na wzór tych, które noszą dwunastolatki. Zapomnieć
mogłem panią przeżywającą kolejną nastoletnią młodość w czerni i srebrze. Wysmaczonej,
wyrafinowanej, spatynowanej tak, że tylko skrzenie cekinów wklejonych w
pelerynę i lampas spodni mógł być bardziej dosadny. „Fashion”… „New Style”… sypało
iskrami po gabarycie czarnym, ukrytym w wielowarstwowej jakości kryjącej zmierzch
świetności wciąż grubszą warstwą makijażu. Ech! Chciałoby się wzorem Bułhakowa
napisać:
- A fizys, proszę zauważyć, miał
szyderczą…
Miał?
Łatwy jestem. Zapewne zbyt łatwy, bo
wyrafinowanym już nie imponuje, kiedy uda się mnie naciągnąć, więc przestali
dawno temu. A ja wciąż daję się naciągnąć i poszedłem w tę noc aksamitną, głęboką – bez celu, bez
sensu i bez namysłu. Zabiedzona wrona dzieliła niebo na prawą i lewą stronę,
latarnia mrugnęła do mnie i zgasła bezgłośnie, jakby zasnęła, brzozowe witki,
niczym włosy smętnie falowały w niewyczuwalnym wietrze, szron skrzył dachy
porzuconych samochodów. Ptaki obracały się dopiero na drugi bok, bo cisza w
powietrzu wytrwała była, jakby zaraziła się milczeniem od pustki kosmosu. Nieodległym
asfaltem sunęło powtarzające się mruczenie silników – to Miasto połykało swój
codzienny posiłek, by zwrócić go wieczorem zmęczony i wymemłany. Odarty z chęci
i nadziei. Trawniki przymierzały diamentowo białe obrusy i cieszyły się
dziewiczą czystością, nim poranek zapędzi armię piesków, by ku własnej uldze ozłociły je produktami
ręcznej… hmmm... jelitowej roboty.
Wieszałem na nitce złudzenia. Jedno po drugim, bez końca, jakbym zamierzał wysuszyć je niczym grzyby, albo liście tytoniu. Jak pierwszą różę, która miała powiedzieć wszystkie słowa, które przez młode gardło przejść nie umiały. Zawisły żałośnie, beznadziejnie, tępo. Chciałem… Czy można chcieć, mieszkając pośród złudzeń? Ja chciałem. Albo mi się zdawało…
Mrok trzymał jeszcze Miasto za gardło i tylko anteny na
dachach wieżowców usiłowały wynurzyć się z bezmiaru, kiedy wyszedłem. Na
spacer, choć nie posiadam rozmerdanego alibi. Asfalt nawilżony był na tyle, że
świecił, pośród drzew otrząsających się niechętnie z nocnych marzeń coś drobnego
ćwiczyło miłosną serenadę. Szyszki, skulone od nocnego chłodu kuliły się pośród
igieł sosnowych. Wiatr niósł zapach butwiejących liści i uwodził mnie, kiedy
stawiałem spłoszone kroki na kocich łbach, które straciły nadzieję na
jakikolwiek remont już dawno i bez złudzeń szczerzą się licznymi szczerbami.
Wstęga drogi wytyczona koralikami świateł latarni wyznaczała jakąś ideę.
Posłuszna jej, w bladej czapeczce, szła senna pani ciągnięta przez futrzastego
malucha, ruchliwym ogonkiem sprzątającego jej sprzed nóg muchy. Gdzieś z daleka mruczało Miasto szumem samochodów i turkotem tramwajów. Mijały mnie dźwięki, lecz nie porwały. Ot - ulotna niedogodność.
Przeszłość jak plastelina. Czas rozgrzewa jej krawędzie,
czekając aż soki zaczną kipieć, rozgrzewając jądro. Modeluję kształt, jakby został
nakreślony zręcznymi dłońmi pani, lepiącej dzban z gliny. Tak łatwo spłukać z
dłoni kurz egoizmu, fascynacji głupotą i blichtrem. Zmyć smak autoerotycznej
rozkoszy, gdy głowa nurza się wyżej, niż sięga ciało.
Odwagi
myślom nie brakowało, kiedy skroń znienacka ozdobił pierwszy włos siwy. Potem?
Stonowały, choć i tak pragnienia gnały ciało poza zasięg wciąż skromniejszych możliwości.
Najwyraźniej ludzie muszą patrzeć poza szlabany granic i pożądać niemożliwego.
Prometejska legenda, albo herkulesowe wysiłki. Tylko starość nie może uwierzyć,
że gwiazdy zawsze były poza chciwością wzroku.
Bo mi wciąż chce się zadzierać głowę i zachwycać tym, czego dotknąć
nie mogę. Niebo, nim świt nastał już zaczęło spektakl i przymierzało fatałaszki
nie mogąc się zdecydować, w czym dzień rozpocząć. Chmury o kształtach
wymyślniejszych niż zwykle stroiły się we wszystkie odmiany czerwieni – od pomarańczu
po fiolet. Patrzyłem zachwytem wypełniony po brzegi i nie wiedziałem, ile
jeszcze zmieści się we mnie obrazów. Ile spokoju napłynie, kiedy chmury
przekomarzały się ze sobą leniwie i stroiły we wciąż nowe błyskotki. Jakieś psy
wybielone genami ciągały na krótkich uwięziach swoje bogato uposażone cieleśnie
właścicielki, jakby chciały je skłonić do minimum wysiłku, ale te wolały gaworzyć,
jak przejść od stępa do kłusa. Noc wytrwale lizała chodniki i reszta wilgoci
lśni nadaremnie, bo nikt nie chce podziwiać. Brzozowe włosy pozbawione girlandy
liści żałośnie falują niesione niewyczuwalnym oddechem wiatru, czereśnie i
klony rozbierają się dla towarzystwa – cóż, jak przysłowiowy cygan porzucił
niepewny życiorys dla godziwego towarzystwa.
Wir
tornada odsunął ciekawski świat na odległość wystarczającą, żeby Wielcy mogli
zasiąść. Niebo groźnie marszczyło wszystkie swoje wymiary, wypełniając je
przeszywającymi błyskawicami i siekąc zimnym, ulewnym deszczem to, czego
sięgnęło w promieniu paru kilometrów od oka.
Wewnątrz?
Było lato, nieco tylko zubożone i wysprzątane wirem ze śmieci i smrodu płochego
życia.
Wielcy
schodzili niespiesznie, z godnością, na jaką stać Tych, Którzy Wiedzą. Oni
wiedzieli wystarczająco i zaglądali do tego świata od tak dawna, że gdyby nie
ludzka głupota, dawno znudziłby się im. A kiedy wreszcie dotknęli szlachetnymi
stopami ziemi – rozeszli się kontemplując przyrodę – cel mieli ważki – każdemu chciało się srać!
Pierwsze zdziczały żywopłoty. Zapomniane
przez miejskich ogrodników wyciągały spragnione ciepła macki ku słońcu tak
niesubordynowanie, że stały się nieprzebytym gąszczem, zamiast geometryczną
ozdobą. Drzewa nigdy nie są tak pochopne. One mają czas, ale młodsze i
odważniejsze zaczęły rozpychać się korzeniami, aż popękały asfaltowe jezdnie, a
chodnikom wykruszały się zęby puzzli. Anarchię widać było i słychać wszędzie.
Ptaki ośmielone przykładem gromadziły się w wielkich stadach i zbiorowym
wysiłkiem szukały żerowisk. Psy, początkowo patrzące na nie raczej w
kategoriach rozrywkowych, teraz nerwowo przełykały ślinę, śniąc, że uda się
dopaść któregoś i rozszarpać mu kręgosłup, by pożreć drżące w agonii ciało.
Psom był już wszystko jedno. Polowały na
krety i ludzi. Na inne psy. Snuły się po mieście z obnażonymi kłami i
poświęcały całą czujność na polowania, miłosne pieśni zostawiając na późne
wieczory, kiedy księżyc snuł się po niebie w zamyśleniu. Szczury przemykały
coraz zuchwalej, jednak wciąż trzymając się wilgotnego cienia starych kamienic
i martwych, piwnicznych okienek, którym szkło zmętniało, albo wypadło. Nie
niepokojone oponami mrówki wiły gargantuiczne gniazda na skrzyżowaniach, albo
na zapleczach sklepów ze spleśniałą, jadalną wyłącznie dla bakterii żywnością.
Deszcz przegryzł już wszystkie metalowe skoble, uszy kłódek i zamki w drzwiach
chwiejących się na wietrze budynków. Beton próchniał szybciej, niż dębowe
gałęzie, a lokalne katastrofy zdawały się wypełniać dni, odmierzając czas
ostatecznego upadku. Potężne, niegdyś wieczne bloki spadały stękając z wysiłku,
by runąć ciemną, tłustą chmurą kurzu. Czasem zabiły nieostrożnego dzika, albo
oszpeciły kark łosia, który zapędził się tu szukając dzikich marchewek w kępach
bujnych pokrzyw i łopianów.
Dni zakłócały dźwięki miłosnej ekstazy
odradzającej się przyrody. Tej niegdyś
hodowanej w klatkach, by po pieczołowitej obróbce godne były awansować
do roli ludzkiego obiadu. Dziś przyroda stroszyła piórka i ogony rozmnażając
się bez pamięci i chwaląc się wszem i wobec, że znów się udało, a długość jej
życia wyraźnie przybrała na wadze. Koty patrzyły pobłażliwie, pozwalając
dojrzeć ptactwu i drobnicy o stępionych instynktach i zbyt wątłej wytrwałości,
by umknąć przed ostrymi szponami/ Oblizywały się, notując w uszach melodię,
żeby zapamiętać lokalizację. Szopy pracze wykradały jaja i nieważne, czy
składane były na szczytach butwiejącego wieżowca, czy w koronach drzew, które
przestało chodzić do fryzjera i czuprynkę miało niesforną.
Ludzie, odwykli od otwartych przestrzeni,
zmęczeni własną nieporadnością skryli się pod ziemią i tylko nieliczni
śmiałkowie wychylali się na powierzchnię szukając czegoś jadalnego, często przy
tym gubiąc rolę łowcy i stając się ofiarą. Wciąż zapominali o adaptacji.
Najwyraźniej wciąż było ich zbyt wielu i mrocznieli w katakumbach prześcigając
się w niezwykłych pomysłach jak zagospodarować podziemia, by rodziły obiady i
dostatek. Żeby rodziły cokolwiek. Niechby ochłapy pozwalające przetrwać. Śmiech
był arogancją. Zakazaną kpiną, tolerowana u małych dzieci, których usta szybko
krzepły w grymas, wypełnione piaskiem rygorów dorosłych. Dorastali do roli
dżdżownic i marli tam, na ogół nigdy nie wychodząc na zewnętrzną powłokę. Czas
ludzi minął. Pora na zmianę warty.
Dron
patrolował przestrzenie pchnięty na zwiady wprawną ręką operatora. Lasy…
Wszędzie. Po horyzont. Zasnute mgłą ukrywającą mimo czujności kamery krajobraz,
pokłuty sterczącymi szczytami najzuchwalszych sosen.
Mglisty
ocean falował, unosił się, leniwie osiadał w dolinach, aby w chwili przyboju,
przy sprzyjającym wietrze przeskoczyć niewidzialne turnie, albo prześliznąć się
przełęczą w sąsiednie doliny, jakby tam mieszkać miał raj, którego tutaj
zabrakło.
Dron
mielił wytrwale rzadkie powietrze miniaturowymi śmigłami, a operator patrzył
jak urzeczony w magiczny pejzaż pełen niedopowiedzeń, sterczący wierzchołkami
śpiących od stu lat daglezji, może jodeł. Zachwyt trwał okamgnienie zbyt długo
– maszyna osiągnęła krawędź radiowego zasięgu i bezpowrotnie runęła w toń.
Kobiety o mlecznych
twarzach i kostkach wystających z wciąż letnich butów. Wyglądają, jakby słońce
było zapomnianą ideą, a lato zjawiskiem, jakie zdarza się wybrańcom. Twarze
gejsz grubo umalowane, żeby zmienić je w nieczytelną maskę. Włosy rzadkie,
zniszczone nadmiarem odważnie dobranych farb skutecznie zanieczyszczają obraz,
dopełniając wizerunku klauna żyjącego głęboko pod makijażem – chyba żyjącego,
bo pewności niewiele. Idą, czasem jadą, wpatrzone w miniaturowe monitory i
podłączone do nich przewodami wetkniętymi w uszy. Nieobecne, martwe dusze,
żyjące tam, gdzie natura nie ma wstępu. Tylko stopa podwieszona do nogi
założonej na drugą taktuje puls rytmicznego przekazu, jaki nie jest zsynchronizowany
z serdeczną melodią.
- Trudno nie usłyszeć o cmentarzysku słoni – podsiwiały gość zdawał się
mówić bardziej do siebie, jak do mnie, chociaż mierzył mnie wzrokiem trzeźwym
nad podziw – pan zapewne też słyszał, że słonie potrafią przejść tysiące
kilometrów bezdroży, żeby wyzionąć ducha gdzieś, gdzie nikt nie odnajdzie ich
zwłok?
Kiwnąłem głową, że owszem, słyszeć, słyszałem, ale jakoś ta informacja
nie pozbawiła mnie wewnętrznego spokoju.
- A spadające znienacka ptaki? – Zaatakował – Proszę przypomnieć sobie
wieści z Ameryki, czy południa Europy. Ptaki spadające całymi chmarami. Jak
wygłodniała szarańcza. I co? Nic panu nie świta?
Wciąż nie udało mu się wybić mnie z monotonii zegara kiwającego się nad
barem smętnie i równomiernie, ale nie ustawał w wysiłkach. Widać, że jego
wzburzenie rośnie w miarę własnych słów – taka samonapędzająca się maszyna.
Ponoć, to się nazywa perpetuum mobile…
- Albo wieloryby! Tak! – Wydawał się uszczęśliwiony przypomnieniem – Walenie,
które samobójczo wypływają na plaże, z której nie mogły już zawrócić na głęboką
wodę i masowo mrące na piasku… Pamięta pan? Telewizja w wiadomościach trąbiła
głośno, nauka wypowiadała się, snuła hipotezy…
Patrzyłem na jego emocje i coś we mnie poczęło się kotłować, chociaż
miałem apetyt na kolejnego drinka nie niepokojony zamętem wszechświata.
- I pszczoły! – dobił mnie kompletnie – Potrafią wyroić się, po czym uciekają,
mrąc całymi pasiekami, razem z dzikimi i tylko patrzeć, jak znikną z atlasu
żyjących stworzeń. Czterdzieści procent! Przecież to koniec świata. Apokalipsa,
jak się patrzy!
Wypiłem szybciej, niż zamierzałem. Dlaczego mnie torturuje swoimi…
znaczy zwierzęcymi problemami? Mało mu swoich własnych? I zamiast cieszyć się
smakiem drinka, ja nurzam się w gównie śmierci obcych, niemal nigdy nie
widywanych stworzeń. I po co mi to? Czemu musi zatruć mi wieczór, kiedy
wreszcie mogę bezmyślnie, może wręcz głupio zasiąść i konsumować raczej
wyszukane trunki, bo jutro święto i nie trzeba nic, za to można niemal
wszystko?
- I te… no… nietoperze – dobił mnie – Nietoperze ponoć też…
Wygiąłem się w paragraf i otrząsałem się, jak po zimnym prysznicu.
Niezbyt inteligentnie, albo po prostu głupio. Ciało przybrało kształt znaku
zapytania i teraz już pilnowałem wzrokiem i uszami ust jegomościa, który jak na
złość zaczął się nawilżać, przerywając smętne pytania i nie udzielając żadnej,
choćby najpodlejszej odpowiedzi. Czekając kiwnąłem na kelnera, żeby powielił
poprzedni ruch. Moja łaskawość napotkała pytający wzrok obsługi, czy visa-vis
stojącą szklaneczkę również powielić, a ja skromnie przytaknąłem. Niech ma! Nie
zbiednieję stawiając drinka malkontentowi, a może dzięki temu gambitowi wyjaśni
swoje wzburzenie.
- Wiesz? – Drink najwyraźniej go ośmielił – Zastanów się. Natura chroni
życie i robi co zdoła, żeby przetrwać. Darwin doskonale zgadł, że w walce o
przetrwanie każde życie gotowe jest do skrajnych poświęceń i przemian, żeby
tylko wzmocnić życiowe procesy i pozwolić mu na reinkarnację; tę
najprymitywniejszą, poprzez prokreację. Wszystko dla życia. A tu co mamy?
Autodestrukcję i samozagładę. Samobójcze nie tylko myśli, ale i czyny. I to nie
pojedyncze, lecz zmasowane. Nienaturalne…
- Dotychczas to ludzkość poświęcała mnóstwo czasu i energii, żeby
zniszczyć nie tylko świat przyrody, ale i siebie nawzajem. Wojny z byle powodu,
zakusy międzysąsiedzkie, eskalujące do globalnych konfliktów. Wszystkie możliwe
wady koncentrują się na jednym. Zniszczyć, unicestwić i przejąć kontrolę. Ambicje
sięgające absurdu, a czasami i dalej. Nie dziwi cię to?
Zaniepokojenie rosło we mnie, bo wreszcie dotarło, co do mnie mówi.
Zwierzęta, to nie ludzie, którzy potrafią się samookaleczać, albo unicestwiać.
One mają zdrowy rozsądek i niepohamowaną żądzę życia.
- Cały ten galimatias nie może być przypadkowy. To starannie
zaprojektowana historia, która zdarzała się już i zdarzać się będzie znów.
Pomyśl tylko. Świat się rozwija i rozwija, korzysta coraz zuchwalej z zasobów i
pragnie więcej, niż potrzebuje. Zaczyna pogrążać się w działaniach nie mających
nic wspólnego z chęcią przetrwania. Ludzie zaczynają bawić się w Boga. Decydować
o życiu innych. A jeśli Bóg nie życzy sobie podkradania jego kompetencji?
- A może… - Człowiek najwyraźniej dawkował własne podejrzenia, żebym za
nimi nadążył – Może mamy wszytą instrukcję? Może nasze organizmy zawierają
zapis, sprowadzający nas ku autodestrukcji, kiedy przekroczymy pewien poziom
zuchwalstwa? Kiedy zniszczymy Ziemię tak bardzo, że wymagać będzie odpoczynku
od ludzi? Może wszystko, co żyje gdzieś w spiralach DNA ma kod autodestrukcji?
Gen zagłady uruchamiany boskim skinieniem, kiedy życie przekroczy granice i
zacznie pragnąć więcej, niż powinna?
Przerażająca wizja wysuszyła mi gardło. Gestem przywołałem kelnera,
żeby uzupełnił nasze szklaneczki i patrzyłem na mojego rozmówcę z szeroko
otwartymi oczami. Jednym haustem opróżniłem szklankę i zamówiłem kolejną.
- Widzisz… - Westchnął – Już się zaczęło. Nawet tu i teraz zabijamy się
nawzajem pijąc tę truciznę. Na pewno nie Bóg ją wymyślił… Na pewno… Ziemia zaczęła się już czyścić z pasożytów.
Mgła dusząca poranki przywyka do otoczenia. Wierci się, kokosi, usiłuje
spacyfikować śmietniki i więdnące żywopłoty. Rozpacza na nagich gałęziach
drzew. Mruczy coś niespiesznie, dławiąc przy tym miarowe sapanie silnika
samochodu, który na gumowych paluszkach chciał stąd umknąć. Dusi krzyk śpiącego
w zaroślu ptaka. Jest. Nachalna, namolna, wszędobylska. I zejść nie chce. Liże
betonowe chodniki, jakby chciała zetrzeć odciski. Spotwarza kolory. Sugeruje
najodważniejszym promyczkom słońca błędne drogi. Wiedzie na manowce i czeka, aż
roztrzaskają się na przeciwległej ścianie i spłyną, niczym żółtko rozbitego jajka.
Porzucony rower upięty latarni nawet nie kwili. Posiadł stoicką odporność i
wie, ze nic, tylko rdza i niebyt. Że nie jemu pisane pośladki pięknej pani, która
teraz, odziana w gubiące kształt stroje znika, pożarta nienasyconą mgłą. Słowa
grzęzną, zanim osiągną ucho odbiorcy. Szkoda mówić nadaremnie. Lepiej milczeć,
pozwalając oczom nasiąknąć świeżo pozyskanymi łzami. Za darmo!
Tekst napisany na konkurs drabble #4 - Czas Apokalipsy i opublikowany
na portalu T3 pod adresem:
Ostatni lot trzmiela
Pranie jak raz robiłam, kiedy nadleciał. Tyłek miałam wypięty; niby do
słońca, żeby sięgnąć pościeli w mydlinach. A ten przysiadł na zadzie, jakbym
lotniskiem była!
Na dodatek stary się napatoczył, a on lubi popatrzeć zbereźnik jeden. W
życiu mu nie powiem, ale mięknę w nogach, kiedy się na mnie gapi taki wyposzczony,
a nocą… ech!
Podlazł bliżej. Ino ciut zakasałam spódnicę - niech się pogapi na
własnym podwórku, a nie gdzie w gospodzie. Skaranie Boskie! Jak mi klapsa
strzelił, tom do balii wdepła, ręcami cembrowiny się chwytając, aż kamienie do
studni się posypali. Podobnież bąka tłukł! I zatłukł. Koniec świata!
Muszę. Po prostu muszę. Wiadomość jest takiej wagi, że determinuje moje
działania. MUSZĘ! Po prostu, muszę przekazać wiadomość, którą posiadłem. Tak mnie
szkolono. Obowiązek, potem życie. Ci, którym nie w smak było – odeszli. Wygnano
ich, jako pasożytów, nieudaczników. Zabrakło miejsca na Ego. Są inne sektory,
gdzie można się zmieścić, nawet, gdy ma się samosąd rozbuchany do rozmiarów
cyklonu najwyższej kategorii. Ale nie w FIRMIE.
Ja… chciałem zostać. A teraz trzeba przekazać do centrali pilną
wiadomość. Elektronika popiskując umarła dopiero co. Papier… niektórzy
zapomnieli już, co to takiego. Przechodzący obok indyk… chyba indyk, choć może
pelikan – nie znam się na drobiu, a na talerzu wolę oskórowane czterokopytne…
Skręciłem mu kark nie wnikając w rodowód. Z kupra wyrwałem garść sierści…
znaczy piór. Krew… Czy indyki, albo pelikany mogą mieć jej aż tyle?
Zachłysnąłem się, kiedy trysnęła mi w usta. Ręka, po łokieć krwista dzierżyła krzepnące
pióra. Gasnącym umysłem wydłubałem jedno – indyki bywają czerwone? Pióro było
przesiąknięte barwą, dosadniej niż nasza zmieszana krew – moja i indycza…
Oddech mi gasł, ale jednak wytrwale skrobałem wiadomość w tynku kurnika. Krwią,
Moją, indyczą. Naszą, choć zoofilem nie byłem nigdy. Los i obowiązek połączył
nas w ostatniej misji.
- Rozpoznaj, znajdź, przekaż. Zajmiemy się tym! Rozwiążemy problem!
Znalazłem. Usiłuję przekazać.
- Sorry indyk… Wróg był szybszy
ode mnie, a ty… zbyt ciekawy… To dlatego zostałeś moim piórem i atramentem…
Czerwonym od krwi.
Chmury omotały widnokrąg tak dokładnie, że ptaki pociemniały i krążą
bezładnie, nie znając granic. Psy witają się ogonami, jednak mielą między
zębami jakieś szpetne myśli. Chryzantemy wreszcie dla wszystkich świętych.
Poutykane po klombach i trawnikach, stojące na parapetach i wprost na
chodnikach. I pomyśleć, że zwykle musiały zmieścić się wszystkie w cmentarnych
murach. Samochody pomrukują, kobiety kryją się w czerń, słońce krwawi zduszone
tłustą chmurą. I tylko kubły na śmieci szczerzą się pod niebiosa, jakby nie
działo się nic. Kto wie, czy nie mają racji. Dzieje się?
Rowery przytroczone do latarni czekają na właścicieli wiernie, jak psy
wypatrujące pana robiącego poranne zakupy w pobliskiej piekarni. Piłka oparta
smętnie o krawężnik kuli się chyba z zimna, a może z przyzwyczajenia? Klon
rozbiera się, przeciągając chwilę, gdy stanie kompletnie nagi przed całym
światem. Wstydzi się jeszcze. Rumieni. Wróble omijają go, woląc swawolne życie
pośród tui, które nie stają się przeźroczyste w listopadowej szarudze. Jakieś
okno maluje drżącego, żółtego zajączka na elewacji sąsiedniego bloku. Puszcza
oczko do sąsiada? Sąsiadki? Zaprasza na figle, czy może na całe życie? Chmury
marszczą się, a wilgoć rozsypała się drobinami po okolicznych chodnikach.
Patrzę, jak życie zastyga powoli, lecz nieubłaganie.
Cień palmowego liścia malował na pośladkach, na łuku kręgosłupa, na
łopatkach wstęgi, jakie natura maluje na sierści młodych zebr. Pani leżała
kusząc brzeg basenu, żeby wyciągnął po nię swoją chłodną, ale jednak
namiętność. Gdybym to ja był basenem rozgorzałbym gejzerem gorących źródeł,
wytrąciłbym z siebie każdy minerał, nawet ten, jakiego w organizmie nie
podejrzewam.
Ona leżała daremnie wtulając piersi w kosmaty ręcznik i poprzez
materiał usiłowała odcisnąć w glazurze nabrzeża ślad pestek wieńczących jej
nagie piersi. Wzdycham. Satyr nie marnowałby czasu, tylko postukując kopytkami
realizowałby już spełnienie, pośród ochów i achów, pochrząkiwań lubieżnych, południa
przemijającego wraz z urodą skóry napiętej, ogrzanej jęzorem podzwrotnikowej
rozpusty.
Gdybym po deskach maszerował, mógłbym mieć nadzieję, że nie będę
zaskoczeniem w prężącej się bezwstydnie erekcji, ale kafle mlaskały cicho liżąc
dno stóp wysuszonych, wypitych z ostatnich drobin wilgoci. Nadciągałem ciszej,
niż tsunami - wciąż odległe, ale już wiszące strachem nad lądem. Pani grzała
wytrwale marmur, znać, nie wiedziała, że kamień nigdy ciepłym nie będzie…
Dotarłem i serwetą krochmaloną zamaskowałem potencję. Pani nie
podniosła wzroku. W taki upał… Zrozumiałem. Między schnącymi niespiesznie
pośladkami jakaś spłoszona kropelka usiłowała wcisnąć się w gorejącą intymność.
Powstrzymałem emocje gryząc wargi niemal do krwi. Pani mogła pozwolić sobie na
więcej, więc zakwiliła, karcąc jednocześnie moje wyuzdanie. Tak chciałbym być
mustangiem, a byłem wałachem w stajni, jednym, pośród wielu zastraszonych
nieodległą profesjonalną maszynką do mielenia…
- Trzy kostki lodu przynieś mi młodzieńcze. Niech leżą na kolejnych
sześciu, albo nawet dwunastu, bo upał straszny…
Nie chciałem dumać nad hipotezą, nad ścieżką wytopionej jej ciepłem
wody, ale czułem zazdrość i nienawiść. Czułem sól płynącego potu, gdy kwaśny,
grejpfrutowy aromat połaskotał moją niesforność. Byłem gotów obiecać lodowiec,
górę większą od tej, która rozorała trzewia Titanica, byle tylko skinęła głową,
ale ona… wachlowała się już dłonią, sugerując, że czeka nieznośnie długo i
krnąbrny jestem nad miarę. Bałem się westchnąć, bo przecież urodziłbym erupcję
wulkanu, który kipiał we mnie i spaliłbym na popiół skórę pieszczoną cieniem
palmowego liścia… Odszedłem. W niesmaku.
Nade mną niebo ściera się z samym
sobą. gęsto, tłusto i beznadziejnie, choć słońce usiłuje nadać burym,
bezmyślnym baranom odrobinę ciepła. Kto to widział, żeby słońce atakowało niebo
OD SPODU?! Pragnie przyziemnych emocji? Wciska się pod kusą kołdrę, krojoną na
miarę małych ludzi? Bo przecież chyba nie dla mojej satysfakcji robi takie
podchody? Chmury w porcjach zbyt dużych nawet dla głodnego sybaryty popychają
się brzuszkami i usiłują się wyprzedzać w kolejce do przyszłości. Może dzisiaj sugerują
jakąś promocję? Gdzie za pół ceny można kupić to, czego człowiek dotąd nie
potrzebował, dopóki nie przeczytał między wiadomościami, a prognozą pogody, że
powinien? Zarastam, choć nie bardzo potrzebuje, czy chcę. Tak sobie.
Beznadziejnie. Bezzasadnie, okropnie. Sztywno, twardo, jakbym chciał zarostem
wyrzeźbić bruzdę na wrażej piersi. Ale ja.., nie znam wrażej piersi. Nie wiem
nawet, czy jakąkolwiek znam. Daremny zarost przytulam dłonią. Łasi się
nieumiejętnie. Próbuje kąsać. Uciekam z czułościami poza zasięg. Można uciec
od siebie? Widocznie - tak.
Gdzieś daleko, cieńsza od włosa kreska odcinała ocean, od
nieskończoności kosmosu. Płynęliśmy. Pod pełnymi żaglami, choć żaglowiec zachłystywał
się falami i pocił się, zrzucając masy wody na boki, jak kundel, który właśnie
wyszedł z wody. Świat zbłękitniał do obłędu i szarogęsił się, ćmiąc oczy
mamidłem.
Sunęliśmy niepowstrzymanie – na zatracenie. Donikąd.
Pośród miliona nowych rozporządzeń zaintrygowało mnie jedno. Dla dobra
narodowej gospodarki recyklingowi poddane być miały pierwiastki śladowe metali
ciężkich, metali ziem rzadkich, gęstych i każdych innych gromadzone
nieświadomie przez obywateli. Myśliciel wykrył odnawialne źródło takowych i
przekonał administrację, że warto pochylić się nad niewysychającym źródełkiem i
kasować do bólu. Opornych obłożyć akcyzą, cłami, podatkiem, szykanami, tak
dotkliwymi, żeby im się odechciało choćby myśleć o eksporcie poza zasięg
chwytnych i wiecznie głodnych pazurów demokracji ludowej. Przykładowo – chcesz
paszport – podpisz zgodę. Notarialnie, żeby poczuł ciężar paragrafów. Inaczej
nici z wakacji na Dominikanie – żegnajcie śnieżnobiałe piaski, mątwy pląsające
pośród rusałek, manty podstawiające grzbiety do czochrania, kokosowe mleczko
wysysane przez rureczkę przez ludzkie komarzątka i elegancko wybarwione
tamziemki odziane wyłącznie w girlandę orchidei.
Powołano już właściwy urząd, nadano kompetencje, uzgodniono
plenipotencje, zgodzono się nawet na potencję i gratyfikację, zbudowano
zaplecze, w którym sekretarki potrafią już zaparzyć kawę w siedemnastu
językach, falując przy tym bioderkami jak ocean-nie-do-końca-spokojny odziane
kuso w spódniczki ledwie sięgające koronek na szwach stringów. Urzędnicy ostrzą
pióra i łkają, ze nie im dane było pobierać, z zazdrości nabierają koloru
atramentu do oficjalnych pieczęci, lecz mimo prężącej się armii członków nikt
nie mysli o rewolcie, tylko w pocie czoła uczestniczy w podziale dóbr i
selekcji.
Magazynier waży, marszcząc nos i kaprysząc jak dziewica sprzedająca
swoją niewinność pozorną na publicznej licytacji i czeka na kolejnych
„dobrowolnych darczyńców”. Niebaczni, kończący żywot, nim bliscy odzieją ich w
kir żałobny, popełniają post mortem hara-kiri i w zdezynfekowane zgodnie z
arkanami sztuki dłonie biorąc nędzę własnych płuc kładą je na wagę, a Temidę
trafia nagły szlag tak często, że do cna już wypłakała oczy i nie musi ich
zasłaniać mocno sfatygowaną chustą. Płuca, po wnikliwej kontroli wyżymane są
więcej niż ostrożnie – przecież o to chodzi, żeby nie uronić, a skoro
pierwiastki są śladowe, więc zatrudniono dobermany do ich tropienia. Ani kropla
nie skapnie na podłogę, wszystko przechwycą sita wyrafinowane, pożądliwe i
potrafiące przeliczyć wartość darowizny do siódmego miejsca po przecinku, a psy
skowycząc, skamlą żebrząc i pilnują koszerności podłogi pod sitami. Jeśli
zrządzeniem losu, bądź niezgrabnością magazyniera skapnie im coś – nie szkodzi.
Gdy nadejdzie czas, też trafią w oczka sit.
Więc teraz, ku chwale ojczyzny wynurzam się ze sterylnych niemal
pieleszy i idę w miasto. Wdychać uporczywie i wytrwale to, czym rozrzutna dotąd
gospodarka raczyła nasączyć atmosferę. Z każdym oddechem czuję bogactwo treści.
Dumny z siebie jestem. Łajam żonę, że śpi zbyt długo, ze za mało poświęcenia i
miłości do ojcowizny, że dzieciątka beztroskie pozwalają sobie na zbyt wiele.
Przecież spać mogą pod niebem bogato uposażonym, więc spacer i spacer bez
końca, bez narzekania na ból nóg i słabość kręgosłupa. Iść trzeba. Wdychać!
Zbierać rozsypane ziarenka zbyt małe dla zmęczonych oczu. Komu potrzebna
kopalnia jakiegoś kadmu, samaru, czy itru? Wdycham neodym z rozkoszą. Degustuję
wytrawny gadolin. Karmię się holmem przyprawionym skandowym lukrem. Koszerny
iterb wprawia mnie w zakłopotanie, w jakąś dziką ekstazę, więc wdycham
dyskretnie. Wstydliwie. Jestem odpowiedzialny. Toteż nie omijam izotopów, choć
nie przepadam za nimi, ale przecież… pamiętam czas, gdy na sklepowych półkach
musztarda przepychała się z octem nie mając alternatywy. Nie mogę zubażać
gospodarki własnym, egoistycznym kaprysem. Nie stać mnie na grymasy. Wdycham.
Filtruję. Działam na chwałę i pouczam innych. Teraz wreszcie świadomie!
Jest bezsilna. Widzę, jak spazmatycznie wpycha wypielęgnowane dostatkiem
dłonie pomiędzy guziki koszuli i pisze na mnie mantrę – chcę, pożądam, pragnę,
gotowa… jestem… na więcej…
Wiem. Jest gotowa. Nie na darmo uwodziłem ją przez całe wieki. Dałem
jej poczuć wyłączność, wyjątkowość, namiętność. Wystarczy! Roztopiła się w
moich słowach, kiedy kolejny degustowałem ją czubkiem języka, kiedy pisałem jej
wyznania na pośladkach i wściekałem się, gdy przyszła o minutę zbyt późno, by
zaspokoić mojej pragnienia. Wtedy… była jeszcze księżniczką. Wierzyła w to
bezgranicznie. Albo pragnęła wierzyć, a wiechcie świeżo ściętych kwiatów
utwierdzały ją w przeświadczeniu, że właśnie jej los na loterii objawił się
główną wygraną – mną…
Jej paznokcie, kupione przedwczoraj tuż za rogiem w taniej drogerii,
gdzie promocje bywają sprawniejsze od palców kasjerek inkasujących należność
jeszcze szybciej, niż bankomat wypłaca oszczędności, drapią mnie gdzieś powyżej
mostka. Gdyby umiały znaleźć drogę do anatomicznej śmierci, do serca
przetaczającego moją bezwzględność skrywaną dotąd wytrwale… Bałem się, że stać
ją na paroksyzm, drący mi twarz na fragmenty, gotowe rozpaść się pod
prysznicem, ale ona pogrążyła się we łzach. Jakie to przewidywalne – każda żeńska
wściekłość zaczyna się płaczem.
Jak łatwo jest płakać… Zwykle wystarcza, by zmiękczyć skałę, jednak ja
jestem niezatapialny. Tymi łzami posoliłbym kartofle, gdybym musiał je
osobiście gotować, ale przecież ona właśnie dla mnie gotowała je od kwadransa.
I posoliła wiedząc, że nie znoszę ziemniaków bez soli. Czyli płacze nadaremnie
i powinienem ją skarcić za rozrzutność. Wzruszam ramionami. Dziś chcę dać jej
poczuć pańską łaskę. Niech odchudza się dla mnie. Wszak ludzkie ciało, w
przeważającej części, to woda, więc wydalenie jej w dowolnej konfiguracji powinno
zmienić jej sylwetkę na podobieństwo stojaka na parasole.
Czy ja mógłbym kochać stojak na parasole? No… Nie! Teraz, to już chyba
przesadziła. Otwartą dłonią uderzam w twarz wilgotną od łez. Bez zawziętości. Z
premedytacją, i wyrachowaniem. Żeby krew zabarwiła smętnie-białe policzki. Raz,
potem siódmy. W końcu pęka jej warga. Trzeba było się nie ruszać, kiedy
malowałem rumieńce!
Wreszcie krew uderzyła jej do głowy i ciepła twarz zaczęła pachnieć
mężczyzną. Mną! Tym, który o poranku eksplorował jej gardło własnym pragnieniem
wzwiedzionym poza pojmowanie. Zburzyłem jej fryzurę w konwulsjach zmuszając powolną
głowę uległości, gdy lędźwiami napierałem na usta. Jej płacz był czystszy od
makijażu, ale i tak wyglądała żałośniej, niż głodny jamnik.
A teraz… żebrze o moją uwagę, kiedy ciało uwolniłem już od nadmiaru.
Niech żebrze. Jutro też jest dzień. Myśli dojrzewają szybciej od zbóż. Papież
rządzi tumanem. Miliardem ludzi, którym pretorianie nie pozwolą zbliżyć się
bardziej, niż na zasięg halabardy. Ja? Mam JĄ. Na własność. Na odległość, którą
mierzyć trzeba w ujemnej skali, bo wchodzę w nią po samą gardę… Rozchyla się
chętniej, niż stokrotka pieszczona słońcem. Niż jarzmo, smarowane z pietyzmem, zanim
wał się weń zagłębi dożywotnio. Spróbowałaby odmówić…
Czuję, że zaraz wychlipie jakieś załkane „proszę”, jednak nie zamierzam
na to pozwolić. Odpycham. Patrzę na upadek kruchości. Wietrzę podstęp – nie
może być tak słaba – walczy o litość? Na tym chce zbudować przyszłość? Ironią
burzę powstające mury. Jawnie szydzę i śmieję się scenicznie. Płacze.
Sponiewierana, uległa, wyblakła, jak dywan w domu dziadków. Chciałbym pozwolić
sobie na pogardę, ale to wymaga energii, jakiej nie chcę marnotrawić. Niech
klęczy. Niech płacze. Odwracam się wychodząc bez słowa.
Ciekawe, ile jej zajmie zrozumienie, że mogłem ją zabić. A ledwie
zignorowałem. Zapewne jestem zbyt pobłażliwy. Zastanowię się wieczorem, przy szklaneczce
czegoś wytrawnego. Może któryś z bywalców klubu mnie oświeci? Podeprze
mniemanie?