piątek, 29 kwietnia 2022

Prasówka cd.

 

Zwyczajowo, bladym świtem, rozglądam się po świecie w towarzystwie „kawy z gruntem”, na ogół sceptycznie korzystając z sensacyjnych wieści na WP. Otóż połów dzisiejszego poranka!

 

1. „Rosjanie przerzucają sprzęt”…

- Jak to? To nie wszystko zostało zestrzelone, albo ukradzione przez ukraińskich rolników, czy cyganów?

 

2. „Ukraina by ich zgniotła”

- Czyżby? Naprawdę tak szybko zapomnieli o punkcie trzecim?

 

3. „Australia przygotowała sprzęt. Pomoc przyszła z niespodziewanej strony”

- Australia nie była pierwsza. Pomagają niemal wszyscy. Trwa, tak naprawdę, trzecia W. światowa, rozgrywająca się tuż obok nas. (wystraszyłem się widząc tytuł o pomocy z Hiszpanii, na tle zdjęcia okrętu wojennego, który zawitał właśnie do Gdyni – czyżby Polska myśl logistyczna miała ukradkiem go dostarczyć transportem kołowym gdzieś pod Lwów? Albo pod odeskie katakumby?

 

4. „Szantaż energetyczny”

- Na Europę znienacka spadło ostrzeżenie od prezydenta-który-już-wie. Gaz, to nie wszystko, czym Rosja handluje. Jest też ropa, oraz metale ziem rzadkich. Bać się nie trzeba, bo mamy super-koncern energetyczny, który buńczucznie ogłasza:

 

5. „Spodziewamy się dwukrotnego wzrostu cen”!

- Zaledwie. Bo Niemcy trzęsą portkami, gdyż olej napędowy to nie wszystko. Jest (a raczej był do niedawna) również olej słonecznikowy! Obecnie reglamentowany, niczym czekolada, mięso i papierosy za kadencji Jaruzelskiego.

 

6. Tylko Gazprom wie kto się wyłamał”

- Naprawdę? Ostatecznie każdy polityk kupi ją gdzieś, najwyżej dwa razy drożej i uwolnimy się od globalnej tyranii raz na zawsze. Jedni dostaną medale, inni wezwania do zapłaty.

 

7. „Świat na chwilę wstrzymał oddech. Rosja zagroziła atakami na ośrodki decyzyjne Kijowa”

- Od razu zobaczyłem oczami pełnymi lęku dywanowy nalot Iliuszynów, Szatanów Drugich i innego bezeceństwa na Pentagon, Pałac Buckingham, siedzibę UE, ONZ, albo szalet miejski w wioseczce pod Łomżą, w którym załatwiać się miał prominentny grubas w przerwie na ukradkową randkę, że o swojskiej Wiejskiej podczas kuluarowych przytyków zaledwie wspomnę.

 

8. „W Charkowie odkryto magazyn”

- A w nim części przeznaczone do rosyjskich czołgów przygotowane przez lokalnych barbarzyńców, gdyby najeźdźcom zabrakło silników. Więc kto tak naprawdę i z kim walczy zaciekle trzeci miesiąc rzędem? Przypominam sobie, że dotychczas obie strony konfliktu korzystały z uzbrojenia pochodzącego z jednego zakładu. Szczęśliwie pan Stoltenberg gotów jest wesprzeć natowskim błogosławieństwem Dawida w walce z Goliatem, choćby to miało potrwać całe lata, a co bardziej wyrywne (o krótszej historii, bądź rozumku) państwa już wysyłają zimnowojenny szrot gdzieś, gdzie nie trzeba płacić za utylizację toksyn.

 

9. „Wyjeżdżajcie natychmiast”!

Alarmuje administracja rządowa połowy świata zachodniego, zachęcając swoich obywateli do opuszczenia głównego celu ataku globalnego mocarstwa z siedzibą w Moskwie – Kijowa. Po sześćdziesięciu czterech dniach bezpardonowej i barbarzyńskiej agresji, oraz zeszłotygodniowym bodajże, bohaterskim odparciu plugawych napastników. Któż więc dotychczas w masowej panice i stresie wojennej traumy opuszczał bezlitośnie okupowany kraj, szukając schronienia w naszej ojczyźnie trawionej od lat niżem demograficznym, bo mądrość polskich kobiet skłoniła je do starannie przemyślanych decyzji świadomego macierzyństwa?

 

10. „Moskale wpadli w panikę”

Ukraińska armia skutecznie zniszczyła własny most. Zapewne niedługo zaczną się domagać kontrybucji od Wielkiego Brata z którym łączy ich nieco więcej niż alfabet. Jeśli jednak Kopciuszek realnie sądzi, że militarne mocarstwo uklęknie przed nim z powodu zniszczonej przeprawy przez mizerny ciek wodny, to czas najwyższy zmierzyć temperaturę całemu sztabowi i ich zwierzchnikom.

 

11. ?

Nie cierpię propagandy a tym bardziej prania mózgów. Nie zgadzam się na jednostronną wiarę – od początku dramatu, świat bezkrytycznie wierzy we WSZYSTKIE słowa jednej strony, drugiej konsekwentnie odmawiając racji bytu. Jak wyglądają fakty – zapewne nie dowiemy się nigdy. Tajemnice leżą w sejfach dłużej, niż potrafią przeżyć Warszawscy Powstańcy, czy rodacy ocaleni z rzezi wołyńskiej. Wiara w słowa polityków, to podróż przez toksyczną mgłę, jednak czasem nawet im wymknie się słówko prawdy:

 

– „Jest wojna. A na wojnie nie wierzę nikomu, bo każdy mówi jedynie to, co pomoże ją wygrać”. I nieistotnym jest, jak bardzo kontrowersyjny polityk wygłosił tę opinię.

 

PS Wczoraj, w autobusie, reklama wizualna o twarzach z rodzimej TV przypomniała mi, że w Polsce obchodzimy obecnie „Rok dobrych relacji” – sprawdź proszę, jakiego patrona wybrali na bieżący rok nasi nowoprzybyli milionami „bracia i siostry”. Internet (jeszcze) nie zakazuje dostępu do informacji niewygodnych. Boję się chwili, kiedy na sztandarze sejmowym, w towarzystwie czerwieni zamiast bieli wystąpi czerń.

czwartek, 28 kwietnia 2022

Mistrz i nauczyciel (wschodnią przypowieścią natchniony i nie tylko).

 

        Od dziecka wiedziałem, że gdzieś poza zasięgiem nieporadnych rączek znajduje się coś, co konsekwentnie wymyka się logice. Pytałem do znudzenia, aż dorośli zaczęli mnie unikać, nie mogąc znieść nieustającej ciekawości planktonu.

 

        W szkole dowiedziałem się, że ludzie podzielili wielki świat na drobne kawałki, zazdrośnie strzeżone przez zbrojnych i gorliwie pilnowali, aby nikt obcy nie wybrał się na drugą stronę, gotowi raczej zastrzelić zuchwalca, niż pozwolić mu przejść. Linię, której dotknięcie kosztowało życie nazwali murem berlińskim, żelazną kurtyną, albo zwyczajnie granicą – jak kto woli.

 

        Jako chłopiec w miarę rozsądny wydedukowałem sobie, że świat który znam oddziela mnie od magicznego czymś równie absurdalnym co byli zdolni wymyślić jedynie starzy, zgorzkniali ludzie, usiłujący wymusić na młodych umysłach pokorę – granicą. A skoro takowa istnieje - wystarczyło ją odnaleźć, uśpić czujność strażników i śmiało wkroczyć TAM. Dedukcja zdeterminowała mój los. Stałem się poszukiwaczem. Nomadem, wędrownym ptakiem głodnym wiedzy. Sprawdzałem każdą plotkę, rzucałem się w wir zawieruch, byle tylko własnymi zmysłami zbliżyć się do poszukiwanej granicy.

 

        Opowieść byłaby mrzonką, bełkotem pijanego marzyciela, gdyby nie skończyła się choć częściowym sukcesem. Ale ja znalazłem. Czyli nie byłem głupcem lecz najwyżej ekscentrykiem, dociekliwym badaczem istoty rzeczy. Granica była i nikt jej nie pilnował. Szkoda że dopiero u kresu życia zdołałem sięgnąć celu. Krawędź była trochę gumowa – rozciągliwa, lepka i pachnąca syropem truskawkowym, chemicznie zabarwionym dożywotnio w karnacji dla małoletnich księżniczek. Za nią mogło czaić się z siedem nieznanych wymiarów, wymarłe, albo niewymyślone dotąd zwierzęta, a preferowanym językiem mogło być na przykład esperanto kaligrafowane wspak.

 

        Zapewne miałem zbyt wiele fizyczności na grzbiecie, bo przejść było ciężko – guma z newtonowskim zacięciem, typowym dla tej strony istnienia, wypychała mnie tym mocniej, im bardziej napierałem. Po tamtej stronie trwały inne stany skupienia, możliwości i konieczności mi niedostępne. Siadłem na zadzie, na kamieniu jakowymś, na granicy, której melodia gumową struną jęczała niechęć do mojej-tu-obecności, ale zawziąłem się. Sekatorem urzezać? Czołganiem omamić? Skruszyć tę wiotką sprężystość siłą woli? Chceniem samym? Pomysły mnożyły się lecz wciąż były trójwymiarowe, płaskie i bez polotu. Gołąbek pokoju zapewne pokonałby kreskę lekkoatletycznym flopem, względnie wzniósłby się ponad zasięg radarów i bez tchu spadłby, grawitacją pochłonięty po szczyt kłębuszków nerwowych gdzieś w głębinach po drugiej stronie, za sprawą prądów powietrznych, jakie zwykle wykrywa nosem, czy czymś co go zastępuje gołębiom.

 

        Trwałem i popadałem w letarg, a stare rany goiły się na mnie opieszale. Muchy zwęszyły moją słabość i spijały co tylko się dało, zanim ciepło się zmarnuje, albo komarzyce się zwiedzą i skolonizują moją skórę, przystępując do rabunkowej gospodarki dóbr naturalnych ukrytych w trzewiach dziewiczych lądów. Nieopodal szumiała rzeka filozofów, nade mną niebo rodziło gwiazdy, robiące co im było pisane, a bliżej cień drzewa trwającego w TUTAJ chwilę dłużej, niż moje myśli pochopne. Za to guma zdawała się trwać w międzyczasiu, albo kompletnie poza nim, gdyż nieustająco była elastyczna i bezwzględna dla śmiałków.

 

        Widziałem jak odbijały się od niej Moby Dicki, Awatary wymyślone przez pryszczate dusze czające się po drugich stronach monitorów, modlitwy grzesznych, chorych i nawiedzonych. Guma załatwiała ich wszystkich odmownie. Cieszyłem się, że mam siedzącą miejscówkę, bo nie każdemu było to dane i wracając, mimo woli, emigranci trafiali nosami w kałuże błotniste, gęstwinę ostrokrzewów, bądź jeszcze większe gówno. Trwałem w dojrzewającej zadumie, szukając możliwie nierozsądnej metody przekroczenia, bo te bliższe realiom zrealizowali już masowo napływający straceńcy, kamikadze…

 

        - Zauważyłaś/eś, że mięsem armatnim ZAWSZE SĄ MŁODZI? Starzy wyjadacze (miast wzorować się na populacji szczurów) cynicznie wysyłają przodem tych, którym krew wciąż goreje i dają się zapłodnić grubymi nićmi szytą, toksyczną myślą sączoną ze zdeprawowanych ust starców. Ba! Erudyci wymagają, aby czcić ich mądrość, która pozwoliła im dotrwać siwizny na skroniach. Co mądrzejsi nastolatkowie ukradkiem farbują włosy na spopielałe barwy, by uniknąć losu przewidzianego młodym przez zgrzybiałych, spróchniałych ludzi. Wiekowy wzrok tęgim nie jest i łatwo wywieźć go w pole, choć rezygnacja z prawdy idealistom nie przychodzi lekko.

 

        A jednak granica była nieosiągalna dla nikogo. Każdy farbowany lis, prześmiewca, ignorant, cynik, czy logik trafiał na opór, rosnący z każdym krokiem. Za granicą trwała (chyba) wiosna. Po tej stronie – jesień. Więc może światy trwają w przeciwfazie? Znoszą się wzajemnie? Jeśli… Jeśli to prawda, wystarczyłoby sublimować… unicestwić tutejsze ciało, by dszę przedostać tam. Podciąć żyły? Sznur zawiesić na suchej gałęzi jesionu? Ech! Buki wszak wyglądają szlachetniej. Dęby schną arogancko, a topole łamią się na samo brzmienie słowa „wiatr”. Robinie są chwastami, lecz przecież żylaste chwasty potrafią przetrwać tam, gdzie… szkoda słów! Popadłem w dywagacje płoche i niegodne kogoś, kto zamierzał dokonać niemożliwego.

 

        Nie potrafię myśleć obarczony większą liczbą wymiarów. Dedukować i ciągnąć wątek, w którym przestrzeń niezbędna fizjologii życia przekracza siódemkę – po parze lokalizacji istnienia: przód-tył, góra-dół, prawo-lewo, wystarczy dodać punkt zaczepienia (również zawarty w sześcianie wieczności) żeby w końcu matematyka i fizyka zaczęły działać z grubsza zgodnie z twierdzeniami geniuszy rodzaju ludzkiego. Najzuchwalsi krzykną jeszcze:

 

        - Ale, ale! Uwzględnij czas, bo ten potrafi pokarać nawet dzisiejszych zwycięzców!

 

        Ulegam. Wbrew sobie, ale jednak. Guma kołysze się współczująco, może nawet kpiąco. Wie, jak słabym jestem umysłem? A może chce mi przekazać słowa otuchy:

 

        - Biedaku. Zostań, gdzie jesteś i ciesz się chwilą. Po drugiej (innej? obcej?) stronie nie ma dla ciebie życia. Nie dorosłeś, aby przekroczyć Rubikon!

 

        Przyznać się do słabości? Przed tym, czego świadomie nikt nie opisał? Bo może trzeba życie powiesić na sztachetach, nim furtkę do tam się uchylić uda?

 

        - Zerknę pokornie na słabszych i zdesperowanych. Może to właśnie oni dostąpią Królestwa? Czas puszczę przed siebie, bo on nie znosi bezruchu i woli gnać z tymi, których niepokój trawi. Ja? Posiedzę. Popatrzę, albo i nie… Zaczekam, aż się pojawi idea.

 

        - Głupcze! Ryczę z nagła – Cóżeś uczynił! Te przynajmniej były nażarte!

środa, 27 kwietnia 2022

Wydłubane z tłumu.

 

        Kawki najzwyczajniej w świecie przeszły na dietę wegetariańską i pośród młodej zieleni trawnika pasą się troskliwie pielęgnując boczki i poziom cholesterolu. Zaraz potem zaszarżował Zorro z papierosem ustach na rączej hulajnodze i mijał kobiety odziane w spodnie, czy spódnice pełne wielobarwnych kwiatów, by skłonić wiosnę do większego zuchwalstwa. Bez zauważenia minął nawet pancerną, fałszywą blondynkę idącą w butach o bardzo grubych i pękniętych w pół podeszwach oraz staruszkę o twarzy wypłowiałej, pomarszczonej niegodziwością świata czekającą na łaskawość sygnalizacji ulicznej. Na przystanku prowokacyjnie zatrzymało się dziewczę o nogach nagich aż poza granice pośladków, a naprawdę krótkie spodenki usiłowały sam-nie-wiem-co. I taką która absolutnie koniecznie chciała się podzielić z otoczeniem wizją nowego kolczyka, pilnującego żeby się jej pępek nie rozwiązał podczas spaceru.

 

        Im bliżej Rynku tym pośpiech mocniej kłuł w oczy. Paradoksalnie bo przecież tam można pozwolić sobie na lekkomyślne gapienie się na attyki i frontony kamienic bez obawy uszkodzenia ciała o karoserię maszyny prowadzonej ręką śpiocha, bądź oszołoma. Cieleśnie bogate kobiety gnały do swoich tajemnic, jakby świat się właśnie kończył, czy zaczynać miał, a one z niedoskonale namalowanymi brwiami nawet zdziwić się nie będą umiały. Na krawędzi rynkowej pierzei zastygł w swoich wypukłościach tajemniczy strażnik przestrzeni i niczym kobra pozwalał się uwodzić rzewnej melodii saksofonu.

 

        A z tymi telefonami, to jawny obłęd Panie! Chłopiec wiódł wybrankę, trzymając za rękę, żeby mu się nie zapodziała, a ta zatopiona w rozmowie telefonicznej nawet tramwaju dostrzec nie umiała, ledwie wspominając o miłości wstydliwie ukrytej pod nastoletnimi powiekami i czarną czuprynką. Tuż obok ręcznie malowany rudzielec wdzięczył się do monitora i uśmiechał tak rozkosznie, że gdyby telefon miał duszę – rozpuściłby się z zachwytu.

wtorek, 26 kwietnia 2022

Tymczasem.

 

Gołąb pracowicie znosił do gniazda jakieś badylki, a stojący nieopodal wróbel darł się, jakby go ze skóry obdzierali. Szczęśliwie wróciła małżonka i ucichł obłaskawiony puchatym szczęściem. Dołem zaróżowiona dzika wiśnia zerkała na wystrzyżoną jabłonkę zapewne z obrzydzeniem, bo kto to widział na jeża się strzyc, kiedy można było pozwolić sobie na niegrzeczne afro. Wiosna w natarciu. Zielenieją bez złych myśli parkowe trawniki, krzewy obrzucone kwieciem bardziej niż nastoletnie buzie pryszczami, drzewa powoli usiłują ukryć ptasie gniazda wetknięte niby plomby głęboko w korony. Ludzi dopiero mam zobaczyć za czas jakiś, więc chwilowo kontempluję kwitnące magnolie i głogi, podglądany przez wścibską wronę.

poniedziałek, 25 kwietnia 2022

Śmierć jedwabiu.

Zapłakała w języku obcym, więc oczywiście nie zrozumiałem. Jej zapewne także nie zależało na zrozumieniu. Niczym pijany koala - wtuliła się w ciepło mojej koszuli, powyżej dziewiczej kieszeni predestynowanej do wieszania medali. Pozwoliła sobie na szczyptę intymności. Jak dziecko, które naiwnie domniemywa, że nie podglądając świata, skłoni go do wzajemności.

 

Kontynuowała szloch, lecz wątpliwości nie zdołała rozproszyć - zbyt zawiła kwestia dla osobnika, któremu empatia zwiędła, przed pierwszym wzwodem.

 

Krwawiła. Włoską koszulę mi zszargała. Wczoraj kupioną w Mediolanie. A przecież wciąż nie potrafiłem się rozgniewać. Chciałem natychmiast  obrać ją ze złudzeń, lecz konwulsyjnie zaprotestowała szepcząc:

 

- Przepraszam… Nagość… jest okropna!

 


Płyń, albo toń (chyba, że zaopatrzyłeś/aś się w skrzela).

 

Deszcz zmiażdżył perspektywę. Stłamsił ją uporczywą mżawką i skrócił widzenie do czubka stopy wyciągniętej ponad miarę, by minąć puchnąca z sytości kałużę. Tłum obcojęzycznie komentował zjawiska atmosferyczne na bogato, w nosie mając zagryzione w pięściach milczenie tubylców o twarzach poszarzałych na wzór błotnych kałuż. Na świat wypłynęły kobiety o biodrach szerokich, dostatnio wypornych, może nawet rozpustnie? Te chudsze, kryły grzywki pod zimowymi czapkami, zsuwającymi się bezkarnie aż po granice namalowanych w zaciszu sypialni brwi i dreptały w miejscu, jakby miesiły glinę na betonowym trotuarze. A jeśli deptały wirtualną kapustę? Wszak uwielbiam kiszoną…. Kto wie, czy nie merlota, który absolutnie wymaga dziewczęcych stóp, by nabrać głębi smaku, któremu nie oprze się nawet podstarzały koneser. Natura wreszcie chłonie beznamiętnie – ile tylko udźwignie. Ludzie? Skuleni w sobie, błąkający się pomiędzy pazernymi rozlewiskami, ze źrenicami pełnymi świeżo skroplonych łez zdają się być zaledwie paprochami dryfującymi na powierzchni. W taki dzień aż się prosi o pikantną golonkę, jaja na boczku, węgierską zupkę, czy coś jeszcze bardziej dosadnego. Syntetyczne ubranie, szczególnie dla jednostek niezrzeszonych w związki „na śmierć i życie” – to jednak odrobinę za mało.

piątek, 22 kwietnia 2022

Poważna rozmowa.

 

Dziecię mnie nawiedziło, gdym sączył leniwie poranek, a że wciąż nie potrafiło dłońmi płci ogrzać – niewinnie objęło bioderka, sprawdzając mimochodem, czy tuszy nie przytyło podczas minionej nocy.

 

- Tatko? – zagaiło pchane nieśmiałością nastoletnią, jednak natychmiast ruszyło do ofensywy – Co byś powiedział gdybym od dziś postanowiła zostać chłopcem?

 

- Łatwo powiedzieć… – strategicznie zagrałem na czas, ripostując – Zdradzisz więcej szczegółów?

 

- Kląć potrafię, na drzewo się wespnę, pluć, albo szczypać laski po pupach potrafię. Więc w czym problem?

 

Miała rację – potrafiła wszystko - zakląć czy napluć, nie ośliniając nawet materializującego się z ubogiej diety dekoltu.

 

- Co mi tam! – odparłem spolegliwie – Niech będzie!


Łatwowierny.

Jeszcze wczoraj…

 

Stanowiłem okaz zdrowia. Jak skończony głupiec uległem podszeptom zawodowca, który bezzwłocznie odarł moje mniemania ze złudzeń. Fachowym slangiem wytrzebił wszelkie amatorskie argumenty, a diagnozę otynkował srogo zmarszczoną brwią, podpartą wstępnie rusztowaniem palca wskazującego niebyt, artykułując półgębkiem to, co wytrawniejsi koneserzy codzienności jednoznacznie przekazują centralnym palcem w znienawidzonym przeze mnie języku.

 

Z racji wieku – pozwoliłem sobie na dojrzałą pobłażliwość, choć swojskie „pieprz się” waniliowo łaskotało moje kubki smakowe. Fachowiec tymczasem dryfował ku apokalipsie – oferując atrakcje rodem z zaawansowanych filmów dla dorosłych, skłaniających się ku specyficznym rozrywkom BDSM. Z przekąsem zauważył przy tym, że za rozrywkę trzeba będzie zapłacić. Niewąsko.


Hmmm...

 

        Drzewo uginało się pod ciężarem udających martwe pnączy a przecież kwitło kwiatami – ważkami drżącymi na wietrze – tym samym który kolarzowi zdarł skalp z głowy i wygładził czaszkę na wysoki połysk. Pod włoskim orzechem trwa przypięta łańcuchem do tutejszości ławka sklecona z europalet. Niewiasta w biodrach bogata osłania mnie od przeciągów więc nie przyspieszam pozwalając jej torować drogę, nim nadejdzie mój czas. Lawendowa puszcza rozglądała się łakomym wzrokiem po otoczeniu i szykowała atak na każdy ogryzek nowych ziem dotąd nie skolonizowanych, aż sfioletowiał młodziutki, nienawykły do podobnej zaborczości bez. Rozpłakana, wonna magnolia uwodziła co bardziej wiotkie istoty i kusiła kompletnie bez wstydu słodką, duszną obietnicą grzechu. Pani o sportowych pośladkach bardzo zaawansowana w treningach objętościowych bez kropli potu dźwigała do domu ekologiczną siatę pełną nieodnawialnych kiełbas czy innych boczków. Aż dziw że nie oświadczył się jej żaden pies czy suczka. Feromony nieprzyjazne? Czy kwitnące sakury stłumiły zew krwi?

Modlitwa na dobry dzień.

 

        Dyżurny kos, z wysokości anteny kukurykał właśnie trzynastozgłoskowcem piękno poranka, chcąc zbudzić tych, których nie poderwał na nogi budzik. Wróbel przeciągał się dyskretnie pośród nagich łodyg winorośli i zerkał na zasiedziałą brzozę zieleniejącą delikatnie. Pani umaszczona na rudo w partiach widzialnych dla osób postronnych negocjowała coś telefonicznie i chyba zapomniała wsiąść do autobusu który odjechał w nieutulonym żalu bez niej. Świeże bułeczki wracały właśnie z zakupów, by zdrzemnąć się chwilę nim je dopadnie apetyt mieszkańców. Psy zliczały szpaki pogwizdujące w koronach drzew. Nie dzieje się nic – i niechby już tak zostało.

czwartek, 21 kwietnia 2022

Ekstrakty cz.56

 

Rozpiętość horyzontów.

        Nieprawdziwym jest mniemanie, jakoby faceci tylko o jednym. Zdecydowana większość woli myśleć o jednej, czasem zgoła o dwóch. Najzuchwalsi potrafią w rozpasanych marzeniach sięgnąć nawet trzech…

 

Teoretyk.

        Pośród tytoniowych, kawiarnianych chmur wytrwale udowadniał słuchaczom, że nosicielami plotek są wyłącznie one. Aby nie pozostawić cienia wątpliwości przytaczał przykłady, nie szczędząc pikantnych szczegółów aby ożywić monotonię wykładu. Wszak faktów w ustach mówcy nie godzi się nazywać plotką!

 

Polemika.

        Sile argumentów potrafił przeciwstawić jedynie niebagatelny argument siły. Brutalnie i bezwzględnie stłamsił mizerną pewność siebie oponenta, zmieniając nadchodzącą rzeczywistość na sobie przychylną. Kto przejmowałby się, że adwersarz tymczasem zakrwawił dywan?

 

Utracjusz.

        Dysponował instynktem każącym mu wydać najdrobniejszy nawet grosz. Radził sobie doskonale popadając w gorączkę jedynie wówczas, gdy w kieszeni coś zabrzęczało, czy szeleściło. Przykre było jedynie to, że ignorował informacje, z czyjej kieszeni dochodziły nienawistne dźwięki.

 

Nieufny.

        Do postu odnosił się z wielkim szacunkiem lekko podszytym obawami, dlatego wolał przetestować jego zalety na obiektach bardziej odpornych. Najpierw z fascynacją obserwował śmierć sukulentów dożywotnio pozbawionych wody. Potem ćwiczył na wielbłądzie, aż ten ogryzł tynk stajni, nim wreszcie padł.

Nieco dłuższa wizyta w Mieście.

 

        Młode listki cierpliwie okrywały nagie korony drzew żeby ukryć przed wzrokiem przechodniów ptasie harce. Kosy niecierpliwie dreptały po zmarzniętych gałęziach czekając chwili, by oddać się gruchaniu we dwoje. Wróbel opity jak bąk podskakiwał na betonowym chodniku żwawiej niż piłeczka pingpongowa. Minąłem go z daleka, nie chcąc nadwyrężać jego sił i ruszyłem w Miasto. Malutki chłopczyk tłumaczył rozbawionej mamie, że piąta rano, to już dzień i warto wstawać, zamiast marnować czas na sen.

 

        Na początek trafiam karampuka o twarzy rażonej trądzikiem więc zapewne  był to chłopczyk. Stał obok dziewczęcia o buzi zaskoczonej brakiem okularów na nosie. Tuż za tą parką początkujący Rumcajs negocjował warunki obiadu z Hanką, racząc szczegółami dziewczynę o bujnej czuprynce wyglądającą tak, jakby potrafiła przesadzić płot i wspiąć się na gruszę nie zważając na długość spódnicy. Autobus kończył właśnie kurs, gdy beżowa pani uzbrojona w naturalnego pluszowego jeża moszczącego się powyżej uszu wytrysnęła z wnętrza i pognała gdzieś haniebnie spóźniona. Bez zauważenia minęła inną, bardziej stateczną o łydkach tak okazałych że dałoby się z nich wykroić całkiem eleganckie pośladki i jeszcze zostałoby co nieco na pokrycie bioder.

 

        Szedłem wskroś nieczynnej jeszcze galerii gdy poranna kawa zaczęła drążyć moje skrupuły wolnościowymi hasłami. Poszedłem ją uwolnić w publicznej toalecie – najwyraźniej po to, żeby spotkać szpakowatego gościa z podartym nosem, kiedy zdjął z grzbietu kapotę, rozłożył ze trzy kosmetyczki i beztrosko golił się korzystając z wielkich, świeżo umytych luster nad umywalkami. Minąłem granitowy plac na którym drzewa pasły się w metalowych kagańcach, zerknąłem na Rzekę oddzieloną od ludzi ceglanym murem, by bezpiecznie mogła łaskotać miejskie nieużytki. Mijałem mnichów skrywających bardzo zaawansowane brody pod jeszcze większymi kapturami. Nastolatka rozdartego płciowymi dylematami niemal na pół gdy stał i kusił to łydka to biustem ubożuchnym – kolorowe włosy i podarte portki jakoś słabo mi się kojarzą z kobiecą subtelnością.

środa, 20 kwietnia 2022

Krótka historia miłosna.

 

Wprowadziłaś się, kiedy ja… byłem już trwale związany ze sterylnym pokojem, który opuszczałem jedynie na skomplikowane badania, względnie na pięć godzin cotygodniowej dezynfekcji. Te pięć godzin spędzałem w namiocie tlenowym i było to najgorsze pięć godzin każdego tygodnia. W trakcie sprzątania mojego więzienia bez końca zastanawiałem się, czy diagnoza była mi potrzebna, czy nie lepiej byłoby się pomęczyć, ale jednak żyć pełną piersią. Łapiąc wszelkie choroby i uczulenia. Za to między ludźmi. Przymykałem oczy, choć i bez tego pierwsze piętnaście lat życia miałem przed oczami – rower, lekcje w szkole, wycieczka z mamą na lody, odrabianie lekcji z Magdą… Ciekawe, z kim dzisiaj je odrabia.

 

Mniej więcej rok temu wprowadziła się piętro wyżej nowa lokatorka. Zaintrygowała mnie natychmiast, a ciekawość jeszcze mnie nie opuściła. Po mieszkaniu chodziła w butach na obcasie. Zupełnie, jakby nie znała kapci. Jedynie na czas kąpieli zdejmowała je i szła boso do łazienki, by wrócić wprost do łóżka. Moja nastoletnia wyobraźnia widziała ją nagą, skazując na wieczne seanse masturbacji. Nie minęły trzy miesiące, a ja, po krokach potrafiłem rozpoznać jej nastrój. Poznawałem, czy wstała zbyt późno i spieszy się dokądś – nigdy nie wstawała przed południem, lecz czasami wyraźnie się spieszyła. Z jej kroków rozpoznawałem, że klnie i wścieka się strojąc dziwaczne miny przed lusterkiem, a potem zatrzaskiwała drzwi i niemal zbiegała po schodach w najwyższych z możliwych szpilkach.

 

Zwykle czekała na nią taksówka na wprost bramy wejściowej. Wiem, bo podglądałem ją jawnie, z niegasnącym zachwytem. Modliłem się tylko, żeby w takiej chwili nie weszła do pokoju mama, zastając mnie z ręką wetkniętą głęboko w piżamę. Ręka… wskakiwała tam samodzielnie, nie pytając głowy o zdanie i bez zbędnych ceregieli wprawiała mój umysł w stan euforii. Nie miewałem dylematów, czy wątpliwości. To, co było dobre dla mojego umysłu – każdy mógł nazwać samogwałtem, grzechem i wyszydzić, jednak ja wiedziałem swoje.

 

Mniej więcej miesiąc temu sąsiadka wsiadając do taryfy dostrzegła mnie stojącego poza firaną. Uśmiechnęła się i pomachała mi ręką, a moją twarz okrył rumieniec, który nie chciał zejść do wieczora. Zaniepokojona matka wezwała pielęgniarkę, żeby zbadała mi puls i sprawdziła, czy przypadkiem nie przypałętała mi się jakaś niezdefiniowana infekcja. Pielęgniarka była niską kobietą o szerokich biodrach i dużych, zapewne ciepłych piersiach. Mimo, że była starsza od mojej mamy, potrafiłem sobie wyobrazić ją w bardzo jednoznacznej sytuacji. Głupio mi było rozpinać przed nią górę piżamy, czując, jak dołem zaczynam się prężyć. Tym bardziej teraz, gdy nasza nowa sąsiadka pomachała mi ręką, a ja uświadomiłem sobie, że zakochałem się w niej beznadziejnie. Nocami przepraszałem ją w myślach, za moje spojrzenia na siostrę, której uroda zaczynała przygasać, albo na dziewczęta przechodzące chodnikiem na wprost mojego okna. Modliłem się, żeby wybaczyła mi te małe zdrady, albo nigdy się o nich nie dowiedziała. Byłem podły. Młody i podły.

 

Nauczyłem się podsłuchiwać sąsiadkę, której bezczelnie nadałem imię Magda – tak, imię tej koleżanki, z którą straciłem kontakt raczej bezpowrotnie. Od chwili przymusowego zamknięcia w pokoju zerwałem wszelkie znajomości. Wolałem stać się cyfrowym Avatarem samego siebie. Przypisałem sobie taki pakiet zalet i jakości, że ośmielałem się na bardzo wiele. Minęło sporo czasu, nim uświadomiłem sobie, że wirtualne przeżycia, to zdecydowanie za mało. Mniej nawet, niż onanizm, który przynosił fizyczną ulgę. Podsłuchiwałem Magdę i słyszałem, jej poszarpany orgazmem oddech. Zazdrość dławiła mnie, chciałem zabić tego, który ośmielił się zająć miejsce przy jej boku i snułem plany tak perfidne, że gdybym wprowadził je w życie – stałbym się bestią.

 

Potem płakałem i przepraszałem ją za swoje zachowanie. Nie była mi nic winna. Normalna, zdrowa kobieta ma prawo kochać się z kim zechce. A że była piękna, nie musiała upokarzać siebie, fundując sobie seanse palcami wetkniętymi w bieliznę, czy manewry słuchawką prysznicową, by rozładować napięcie. Wiedziałbym, gdyby korzystała z samoobsługi. Za to ja… Pytanie brzmiało kiedy wpadnę, bo wątpliwości nie miałem, że musi nadejść ten dzień, gdy mama zorientuje się. Od dwóch lat zużywałem chusteczki higieniczne w takich ilościach, że mama patrzyła podejrzliwie i podejrzewała o ukrywaną alergię. Nie zawsze zdążyłem je wszystkie powyrzucać do muszli. Były poutykane wszędzie - za łóżkiem, między żeberkami grzejnika, pod poduszkami, a nawet w książkach. Czwartkową noc poświęcałem na gruntowne sprzątanie i wyrzucanie. Przecież co piątek… moja prywatność i intymność była regularnie gwałcona. Tratowana i wyrzucana na śmieci. Cały pokój był przeszukiwany pod kątem roztoczy, kurzu, czy magazynów bakterii. Brudne, poklejone chustki, to byłaby katastrofa wizerunkowa.

 

Romans z nieświadomą niczego sąsiadką kwitł i osiągnęliśmy ten poziom zrozumienia, że bez udziału rozumu szczytowaliśmy każdego dnia i każdej nocy. A potem odprowadzałem ją do taksówki, albo witałem wracającą. Wściekałem się na gacha, któremu jakoś udawało się umknąć przed moimi klątwami. Dzisiaj, jak zawsze stanąłem blisko okna, gdy usłyszałem pospieszne kroki na klatce schodowej. Magda nie spieszyła się dzisiaj. Może znów na mnie spojrzy? Specjalnie dla niej założyłem czystą koszulę. I zdjąłem majtki, żeby nie przeszkadzały. Ona nie zauważy, a ja w kilku fachowych ruchach doznam spełnienia, zanim zniknie wewnątrz samochodu.

 

Wyszła! Była piękna, jak każdego dnia. I każdego dnia inna. Moja Magda. Nawet nie udawałem, że zapanuję nad dłonią. Ścisnąłem mocno i zacząłem. Magda podniosła oczy i uśmiechnęła się. Wiedziała? Kierowca właśnie wysiadał zza kółka, żeby otworzyć jej drzwi, mi do spełnienia brakowało pojedynczych sekund, gdy Magda pomachała do kogoś – do mamy! Wyraźnie ją zaczepiała! Czyli stało się! Magda wiedziona instynktem zauważyła to, czego wzrokiem sięgnąć nie mogła. Rumieniec nie mieścił mi się na twarzy. Teraz powie mamie i wstyd stanie się moją niekończącą się dodatkową udręką.

 

Dwie najbliższe mojemu światu kobiety rozmawiały raptem pięć minut, a kierowca grzecznie czekał, aż skończą. Mama podniosła wzrok i chyba też widziała mnie stojącego za firanką. Pożegnały się z lekkimi uśmiechami, obie podniosły wzrok na okno, za którym trwałem jak posąg obejmując więdnącego członka sztywną z emocji dłonią. Zapomniałem o wytrysku. Musiałem się ubrać, zanim mama wejdzie na schody i przyjdzie żądając wyjaśnień. Spodnie od piżamy? Do eleganckiej koszuli? Założyłem dżinsy na gołe ciało. Nie miałem czasu na szukanie bielizny. Ledwie zdążyłem, a już mama delikatnie zaskrobała paznokciem w drzwi. Zawsze skrobała, nie wiedząc, czy pukaniem nie zbudzi mnie. I nigdy nie wchodziła bez tego dyskretnego pukania.

 

- Wiesz? – zaczęła rozmowę najwyraźniej speszona – Rozmawiałam z naszą nową sąsiadką…

 

- Z Magdą? – wyrwało mi się – Widziałem.

 

- Wiesz, jak ma na imię? A skąd? – zainteresowała się, jednak za chwilę zrezygnowała z indagacji i spuściła wzrok – A wiesz… Nie wiem, jak ci to powiedzieć… ona pytała o ciebie. Mówiła, że widziała cię kilka razy w oknie, lecz nigdy na zewnątrz. I pytała, czy nie jesteś chory. Trochę jej opowiedziałam, bo to w końcu nie tajemnica. Miła kobieta. Magda, mówiłeś? Zaproponowała, że może przyjść do nas… hmm… do ciebie. Dojrzewanie, to trudny czas dla chłopca, który nie ma towarzystwa. Zgodziła się nawet na wszelkie obostrzenia i restrykcje, żeby nie osłabić twojej odporności. Nawet niedrogo bierze. Będzie nas stać ze dwa razy w miesiącu…

Krwiście.

    Przyszedł do mnie. Nie wiem, czy świadomie, czy przypadkowo, jednak bez pytania otworzył zamknięte na trzy zamki drzwi kluczami, których mieć nie mógł, a ściągając buty w przedpokoju oświadczył:

    - Jestem Głównym Bohaterem! – przedstawił się arogancko i nie czekając na ripostę oddalił się w czeluściach apartamentu (raptem sześćdziesiąt metrów kwadrat) tonąc w niepojętych kazamatach niezbyt wypielęgnowanej łazienki, celem doprowadzenia gabarytu do perfekcji wystarczającej na przegląd wojsk zaprzyjaźnionych.

    Dzwonek powtórnie zerwał mnie z siodła i gdy tylko uchyliłem wierzeje – pojawiła się ONA. Piękna, nienaganna i tak eteryczna, jak ostatni z cumulusów omdlewających w obliczu słonecznej zachłanności. Zaskakująco – bezsłownie wybrała toaletę, chcąc najwyraźniej skroplić uczucia tętniące tak mocno, że burząc krzywiznę łuków sukni więdły w krzyku układu wydalniczego.

    Wtedy… Och! Wyleciały drzwi! Kopnięte przez Troglodytę, King-Konga, zagłodzonego Rambo działającego pod wpływem psychotropów…

    - Ty! – pionierski Agresor zbombardował moje bębenki uszne, wątrobę, a nawet szóste zmysły, których dotychczas nie podejrzewałem w sobie – siad!

    Przekaz wzmocnił słowem wulgarnym, a choć podobno sikają w przysiadzie jedynie kobiety, to jednak (pod wpływem woli zewnętrznej) poczułem przynależność do płci niewieściej i nim ukląkłem, już miałem uda parujące wrzątkiem moczu, malującego na posadzce mapę nieznanych krain. Eldorado? Klondike? Sezam zaczynał się fantasmagorzyć przed moją niespełnioną uległością, gdy z kuchni wychynął Agresor.

    - Siad - jakiś taki mało wyrafinowany był, wsobny i przewidywalny – masz kieliszki?

    - Gdzie one? – Główny Bohater zapytał zbyt lakonicznie, żebym zrozumiał, mimochodem uruchamiając we mnie przedostatnią czynną myśl – Wiesz? Bo jeśli nie, pistolero przesunie twą głowicę, ku nieskończoności.

    Zaprzeczyłem karkiem, nie mając już sił na werbalną interakcję, ani nawet na fizjologiczną eskalację – wyszczałem z siebie już wszystko.

    Główny Bohater stroił właśnie Kolta, albo innego Webstera, Magnuma, czy co on tam trzymał pomiędzy kciukiem, a palcem wskazującym na wysokie „ała” trafionego celu płci dowolnej – i bynajmniej nie był to odbezpieczony, obrzmiały członek, rozmiarem aspirującym ku teatralnym achom i echom rasowych kurtyzan.

    - Odpuść – poprosiła niespodziewana odsiecz poprawiająca pas i stringi jednocześnie. Ona, dryfująca z łazienki – Byłam pierwsza!

    Obawiałem się, że to dopiero początek licytacji, jednak trójkąt niewoli oplatał mnie bez litości. Bardziej skłonny byłem poddać się wizji Amazonki najwyraźniej niezaspokojonej mimo dłuższego pobytu w toalecie.

    - Dość – Główny Bohater nie tolerował miękkich uczuć, czy uległości. Skłaniał się raczej ku brutalnym rozwiązaniom ostatecznym. Chętnie ze Śmiercią wypijał kielicha (na koszt Śmierci) każdego wieczora, nim księżyc zdążył ściąć łeb słoneczny z więdnącego firmamentu, na jego pohybel - Będzie mój!

    - Hola, hola – zaoponował Agresor, jednak poczuł na grzbiecie nieubłagalny, zmasowany ciężar wzroku tych-co-przybyli-wcześniej!

    Czułem się zawilgotniałym pudlem, zbesztanym wzrokiem bezwzględnego pana, rannym jagnięciem w kłach głodnego stada wilków, niewolnicą przypartą do ściany wzwiedzionym wieloczłonkiem gangu… bezpłciowym strachem, nad którym raczył zagórować Majestat.

    - Dość! – niespodziewanie zawtórowała Samica chyba jednak oswobodzona z jarzma fizjologii. W tanecznym pląsie, z bojowym image v853, gorsecie w panterkę i boskiej powierzchowności, namaszczonej oliwą z zimnego tłoczenia, choć (jako laik) nie wykluczam oleju kujawskiego, stanowiącego antidotum na ocierki, ukąszenia, czy też pomniejsze rany delikatesów cielesnych ruszyła lekko w moją stronę

    - Dość – mój głos nie mógł być niczym więcej, jak tłem. Echem ryku wielkich.

    Największy Bohater Pośród Wilków zerknął ku Najdorodniejszej z Samic i chwycił ją za rękę. Obcy lustrował oboje, czując się wykluczonym niedoparkiem. Tylko ja mógłbym uprzyjemnić jego samotność… Ale przecież on, Agresor, był ponoć zaprzedanym hetero…

    Wzrok Wielkich przenikał wzrok Równie Wielkich, gdy w milczącym starciu prężyli muskuły i niewysłowione groźby, od których padały pchły jeszcze nienarodzone. Gwiazda mojego odbytu już na starcie była przegrana. Na kolanach poszukiwałem wybawienia, z oczami pełnymi łez rezygnacji, gdy nade mną furia rozkołysała niebo. Drżałem i łkałem bez końca. A potem z nieba spadła maczeta gorejąca posoką tych, którzy przyszli pierwsi. Uciekałem nieznacznie gdzieś za miedzę, kiedy sparaliżował mnie krzyk zwycięzcy.

    - Hola, hola!

    Zwinąłem się w kłąb przetrwania, obnażając przenoszone dziewictwo. Agresor właśnie rozpinał rozporek, gdy dogorywająca Samica przecięła mu rdzeń kręgowy. Zanim zrozumiał, że nie żyje dostrzegł jeszcze, jak Główny Bohater własnymi jelitami dodusza Samicę. Wszyscy polegli w stygnącej kałuży splątanego DNA, a ja… trwałem z wypiętymi pośladkami…

    I wszystko mogłoby się już zakończyć szczęśliwie, jeśli szczęściem jest klęczeć z wypiętą golizną wycelowaną w kierunku wszystkich bez wyjątku lokatorów i lokatorek największego bloku na osiedlu, gdyby nie pętla czasowa, która jakoś nie sięgnęła mnie, lecz skwapliwie podniosła z ziemi moich niechcianych gości.

    I tak – ja trwałem w wypięciu, lokatorzy w zachwycie czekali na kolejną jatkę, a mimo tłoku, w cudowny sposób przedostał się do wnętrza Główny Bohater. I nie czekając na Samicę, ani Agresora wszedł. We mnie.

ola, hola… - Agresor jawnie kpił z wypiętych pośladków, a sąsiedzi zwabieni rychłą sensacją napływali rosnącą falą, chcąc ujrzeć moje ostateczne upokorzenie.

 

Zwinąłem się w kłąb przetrwania, obnażając przenoszone dziewictwo. Agresor właśnie rozpinał rozporek, gdy dogorywająca Samica przecięła mu rdzeń kręgowy. Zanim zrozumiał, że nie żyje dostrzegł jeszcze, jak Główny Bohater własnymi jelitami dodusza Samicę. Wszyscy polegli w stygnącej kałuży splątanego DNA, a ja… trwałem z wypiętymi pośladkami…

 

I wszystko mogłoby się już zakończyć szczęśliwie, jeśli szczęściem jest klęczeć z wypiętą golizna w kierunku wszystkich bez wyjątku lokatorów i lokatorek największego bloku na osiedlu, gdyby  nie pętla czasowa, która jakoś nie sięgnęła mnie, lecz skwapliwie podniosła z ziemi moich niechcianych gości.

 

I tak – ja trwałem w wypięciu, lokatorzy w zachwycie czekali na jatkę a mimo tłoku, w cudowny sposób przedostał się do środka Główny Bohater. I wszedł. We mnie.

wtorek, 19 kwietnia 2022

Bezwzględna.

    Kradłaś. Moje piegi, senne marzenia, nawet niedojrzałe mniemania. Mówiłaś:

    - Głupi… to dla twojego dobra…

    Ale przecież pozbawiałaś mnie każdej krzyny intymności, byłaś zawsze i wszędzie. Często wcześniej ode mnie. Mówiłaś:

    - Skarbie – tuląc do własnego nienasycenia, do ciepło-miękkiej nadziei, do instynktów, z jakich nie wyspowiadałaś się nigdy.

    Przychodziłaś, gdy spałem, rozkosznie wykopany z kołderki zdobionej w żółwie, czy ważki. Usiłowałaś być moją wodą. Morzem, w którym czekałem na matczyną dłoń. Udawałaś dziewicę, ledwie starszą ode mnie i kwilącą nad kołyską niczym echo odbite od ośnieżonych gór, otchłanią, w którą zrzuciłaś wszystkie, toksyczne przeszłości. Mówiłaś:

    - Mój! – tak żarliwie, jakbym ostatni raz pozwalał tobie całować nieświadomą przeznaczania pomarszczoną mosznę. Uwielbiałaś to… Czuliśmy to we dwoje. Chociaż dorastałem, a ty się starzałaś… twoje usta ogrzewające moje jądra nie znające dotąd spełnienia…

    - Aaaaach! – nie uniosłem pieszczoty mizernym ciałem i oddałem się tobie nie znając dotąd smaku innej kobiety. Ba! Nie poznałem dotąd własnych reakcji na ciepło i delikatność języka. Oddawałem się tobie bezwiednie i lepiej ode mnie zapamiętałaś chwilę, gdy przestałem być niewinnym i krzyknąłem pierwszy raz w moim niedorosłym życiu:

    - Aaaach!

    - Potem? Czułem tak wiele, że nie stać mnie było na rozsądek. Na niedoświadczone pytania stawające czystość twoich intencji przed ołtarzem PANA. Mimo to ciągle - kwiliłaś, zapłodniona moją zgodą na twoją bliskość…

    W końcu nadszedł dzień, gdy z właściwą tobie nonszalancją zauważyłaś:

    - Czas już najwyższy. Stygnę wobec twoich dygresji i dziś jest mi mało! Potrzebuję więcej, wszystkiego, ciebie we mnie uwikłanego bez kresu!

    Ślina pociekła ze mnie na takie dictum, jednak pozostałe zmysły czuwały na chwałę przyszłości…

    - Znam? – zapytałem lakonicznie

    - Ależ ty jesteś małostkowy – odparłaś zuchwale – mało który zna, jednak popatrz, jak pięknie dzieciątko się uśmiecha…

Kutwa.

Skrupulatnie zaplanowałem wyjazd, zuchwale przekraczając gabaryt portfela. Absolutnie nie było mnie stać na nadbagaż, czy opłaty dodatkowe. Pakowałem się, ważąc sztukę odzieży, zapoznając się z miejscowymi cenami i kursami wymiany. Pokornie zrezygnowałem z kaprysów na rzecz użyteczności.

 

Seks pozostawał najdroższą koniecznością. Egzotyczne kobiety ofiarowały intymność w zaporowych cenach. Kupować, czy zafundować wyjazd zdeterminowanej, miejscowej studentce?

 

Podczas upojnej nocy moją głowę znietrzeźwił szatański pomysł:

 

- Człowiek składa się głównie z wody… Gdyby PRZED wyprawą odsączyć niewiastę z wilgoci i zwinąć w rulon, pakując w walizkę jak modlitewny dywanik? W hotelowej sypialni… na miejscu wystarczyłoby napełnić ją wodą z kranu… by korzystać!

 

 

Pionierski spacer.

 

Dziewczęta chudsze od wygłodniałych pajęczyc snuły nić losu wewnątrz bieżącego, zapewne wątłego poranka. W czarnych rajstopach, brodząc pośród sennych tubylców, wymieniały się leniwie uwagami, rzucanymi beztrosko w czarną dziurę sieci ssącej cyfrowe dane z mikroskopijnych mikrofonów. Staruszka zminiaturyzowana przez czas i geny powiodła na popas psa wielkości kuca i chyba porozumienie pozazmysłowe pozwoliło im zachować łączność przewodową po obu stronach rzemiennej smyczy pośród osiedlowych alejek. Kwitły tajemne krzewy o wiśniowym kwieciu, magnolie ośmiecały nogi własnej genealogii, płowiały fiołki i narcyzy. W parkach niepostrzeżenie dojrzewały wonne zioła, o zaprogramowanym odgórnie, medycznym przeznaczeniu, dostępnym wyłącznie jednostkom wtajemniczonym, lecz wkrótce i one wyzioną aromatycznego ducha, pod ciosami zmasowanej agresji kosiarek spalinowych. Patrzyłem na zalążek wąsa osobnika, skazanego zapewne przewlekłą chorobą, na cielesne dążenie ku ideałowi kuli, lecz ten beztrosko uśmiechał się do treści sączących się na żądanie z dowolnego paluszka łechcącego monitor. Zerkam-widzę-zauważam-ignoruję. Dostrzegam jedno, o innym nie mając pojęcia.

 

- Ach! – Znów udało się nie dostrzec skisłego smrodu kloszardów i ich oślinionych od nędzy pożądań!

 

- I Rzeka płynie, jak wczoraj płynęła, choć dziś więcej mętna, zmarszczona, szperająca zachłannie między szuwarem młodszym od tegorocznego szczypioru.

 

- Miasto dźwięczało obcą mową, nachalnie wciskającą się pomiędzy swojskie przekleństwa, sarkaniem na drożyznę, czy rosło plotkami zrodzonymi podczas upojnej nocy.

czwartek, 14 kwietnia 2022

Jawna nadinterpretacja zdarzeń błahych.

 

        Skoro bocian krąży od świtu nad marketem, to pewnie dziś żaby w promocyjnej ofercie. A jeśli nad osiedlem kołują mewy – znak to niechybny, że potop się zbliża i czas najwyższy arkę budować. Kiedy kobieta uśmiecha się do własnych, sennych jeszcze myśli… no, no… nie posuwaj się zbyt daleko. Jeśli drobne (sądząc po rozmiarze) dziewczę (mam nadzieję że nie chłop) zrzuca bojowe szpony, być może zamierza pertraktować warunki kapitulacji. Nie pokuszę się o zgadnięcie, kto wywiesił białą flagę. Strach dalej patrzeć bo kos siedzący na szczycie anteny przebiera nóżkami i odtwarza program RTV dla wszystkich stacji naraz… Wychodzi mu lepiej, niż ludziom, chociaż walczy z kakofonią pomieszanych sygnałów.

środa, 13 kwietnia 2022

Tępak.

 

        Blondwłosy warkocz, obleczony był więcej niż dostatnio w urodę – nosicielka po prostu szła, bezwiednie, we własnym widnokręgu, wygaszając rozkojarzonym młodzieńcom spragnionym dojrzałej kobiecości blask niedogrzanego słońca. Niosła ciężkie, przedświąteczne siatki zniechęcając przypadkowych adoratorów do zaczepek, sugerując raczej wykrycie obiektów mniej obciążających ciągi dalsze (bądź wątłe bicepsy) do wiosennych amorów. Pisklęta pieszo i na trójkołowych rowerkach eksplorowały otoczenie, podświadomością ledwie zauważając aromat magnolii, bądź kwitnące alergicznie leszczyny. W czubkach nadal nieskromnie odzianych drzew przeplatają się miłosne pieśni na zgubę co bardziej romantycznych duszyczek. Bo na chodnikach bezwstydnie wygrzewają się psie gówna i tylko czekają okazji, by uczepić się podeszwy trwalej od psiego rzepa, czy gumy do żucia. Tymczasem, psy starsze od właścicieli powłóczyły nogami i wzrokiem, drepcząc chybotliwie wzdłuż rowu, w którym ani krzty wody na ugaszenie pragnienia.

 

        Może to klątwa za grzechy przodków, jednak bezwolnie spotykam osoby płciowo niezdecydowane. Wystarczy parę kroków, a już KARAMPUK (istota pierwotna, peerelowska, płciowo zdezorientowana trwale i dożywotnio, archetyp fioletowego teletubisia) raczy kusić mnie nagim ramieniem, dekoltem odważnym, a nawet nóżką wdzięczącą się pośród granitowych kostek. Poszkodowana płciowo niewiasta z bródką starannie wypielęgnowaną, cierpiąca anoreksję wmówioną sobie osobiście, wdzięczy się do kamery telefonu pośród starówki (m. powiedziała w ubiegłym stuleciu, że jestem jedynym znanym jej człowiekiem, który potrafi wykryć w Mieście starówkę. Wyjechała hen, więc już nie powtarza). Przypominam sobie obraz wczorajszy, pełen straumatyzowanych, masowo i radośnie okupujących każdą, co bardziej renomowaną miejscówkę pośród rynkowych ogródków przyklejonych do wiekowych drzwi restauracji, gdzie szklanka wody kosztuje więcej, niż pełnowymiarowy obiad w mlecznym barze. Roześmianych królowych życia opakowanych markową odzieżą z której metki jeszcze nie zdążyły spaść, korzystających z łaskawości tutejszej, kwietniowej aury. Mijałem malarzy, grajków, żebraków i spatynowane spray’em pomniki udające spiżową niewzruszoność, by za grosz w dowolniej walucie pozwolić mięśniom na rozwiązłość. Każdemu wolno manifestować. Ja? Nie chcę. Uczę się powściągliwości, jednak wychodzi mi to żałośnie.

Czujny i podejrzliwy.

 

         W domu najwyraźniej zalągł się obcy. Chwilowo się nie ujawnia, jednak na każdym kroku odnajduję ślady skrywanego istnienia. Kupka żwiru spod cudzego buta w przedpokoju, zerwana pajęczyna na żyrandolu spokojnie kontemplującym widnokrąg, czy podeptana bielizna strącona z suszarki niezgrabnością wrażą. W lodówce odkrywam niedojedzone kiełbasy, albo sery otwarte pleśniejące spontanicznie, bo nikt ich nie zapakował w próżniowe pudełko. Nawet konfitury i kiszonki szczelnie zamknięte w słoikach ulegają tajemniczemu procesowi rozpadu i powierzchnia swobodnie osiada na dnie, niczym zwapniałe trylobity. Penetruję zakamarki. Odwracam się w drgnięciu podejrzeń, że za plecami znajdę intruza. Przecież to nie skleroza wypija kawę z mojej szklanki?

Hierarchia.

    - Zejdźże wreszcie! Wracajmy do domu!

    Głos Agaty był więcej niż pozbawiony cierpliwości. Krążąc nerwowo u podnóża drabiny żona zdradzała objawy wściekłości, która pozwalała jej ignorować nawet sypiące się z góry skalne okruchy. Przyszła, bo miała już serdecznie dość hałasu młotka, monotonnie tłukącego w przecinak do kamieni trzy metry powyżej rumoszu osuwiska, na ścianie kamieniołomu, w którego wnętrzu spokojnie utonęłaby Maracanã wraz z trybunami, parkingami i całą infrastrukturą handlową. Może rzeczywiście stanęła tam na dole po raz piąty wznosząc modły o szczęśliwy powrót do domu, lecz dopiero teraz ją usłyszałem, z powodu zaciekłej walki z opornym granitem.

    Agata nigdy wcześniej nie była ze mną na wyprawie po minerały. Owszem, spoglądała łaskawym okiem na trofea, jakie udało mi się znaleźć podczas weekendowych wypraw, jednak mimowolne wspomnienie, że mogłaby pojechać ze mną, śpiąc w namiocie z dala od łazienki, lodówki i stu trzydziestu kanałów telewizji wysokiej rozdzielczości, przerażało ją. Słuchając o mojej pasji, najczęściej znacząco stukała palcem w czoło, traktując hobby, jak niegroźne zboczenie, a przyjaciółkom tłumaczyła, że woli, abym fedrował na zapomnianych przez ludzi gołoborzach, niż spędzał wieczory w knajpie, na rogu ulicy, wraz z sąsiadami zajadle tokującymi o polityce, piłce nożnej, koniach mechanicznych, czy pośladkach córki dozorczyni spod szesnastki.

    Miałem jak zwykle pojechać w góry sam, jednak tym razem lipcowemu słońcu udało się wedrzeć do naszej sypialni wzbudzając w żonie plenerowe tęsknoty, nim zdążyłem spakować prowiant do plecaka i ukradkiem opuścić łono cywilizacji. Znienacka żona poczuła niepohamowaną potrzebę spędzenia czasu razem, brutalnie niwecząc moje ambicje - na starych mapach sztabowych wyszperałem zamknięty przed wojną malutki, lokalny kamieniołom i roiłem względem poszukiwań wielkie nadzieje, jako że przez przyległy teren przepływał wartki strumień, mogący podczas wiosennych roztopów uwalniać ze skalnej miazgi niezwykłe okazy. Wiedziałem, że okolica słynie ze złotych samorodków i znałem kilku zapaleńców spędzających tam wakacje w czasach, gdy złoto reglamentowane było przez państwo, niechętnie rozstające się z kruszcem. A przecież nie tylko z niego słynęła okolica. Agaty, jaspisy, malachity, ametysty… ech!

    Niestety - musiałem odłożyć ekspedycję o tydzień i liczyć, że początek sierpnia będzie równie ciepły jak dzisiejszy poranek. Pakowanie żony i dziecka nigdy nie było łatwym zajęciem, choćby wycieczka miała rozmiar spaceru osiedlowymi alejkami. Entuzjazm mojej partnerki nieco stłumił zawód spowodowany utraconą szansą na penetrację nurtu domniemanego Klondike. Wreszcie wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy w kierunku masywu leżącego najbliższej miasta, aby cieszyć się rodzinną atmosferą pośród natury napompowanej olejkami eterycznymi. Godzinę, czy dwie spacerowaliśmy pośród łąk i nieco przetrzebionego lasu. Jednak kiedy przed nami pojawił się kamieniołom Agatę ogarnęła przemożna chęć osobistego zaangażowania się w poszukiwania.

    - Boże! Jak ja kocham tę kobietę! – Nie chciałem się przyznać, że miałem już dość marnowania dnia na łażenie po lesie, w którym pierwsze grzyby miały pojawić się za miesiąc, czy dwa. Kamieniołom to zupełnie coś innego! Oczywiście byłem już tam wcześniej, o czym wolałem jednak nie wspominać małżonce.

    Podjechaliśmy pod stróżówkę. Dyskretnie wsunąłem banknot w kufajkę dozorcy, żeby uczynić jego służbę mniej uciążliwą i weszliśmy. Obecność dziecięcego wózka najwyraźniej uspokoiła starszego pana znudzonego sobotnią bezczynnością na posterunku, więc bez oporu pozwolił nam pozwiedzać wnętrze. Palcem pokazywałem żonie potężne kruszarki, żeliwny schron, z którego odpalane były ładunki wybuchowe, ścianę świeżego wyrobiska. Podnosiłem granitowe okruchy, pełne przerostów pismowych i skaleni, fragmenty gniazd skalnych z wyszczerbionymi szczotkami krystalicznymi, minerały uwięzione podczas stygnięcia gazów w pustkach magmy i krystalizujące przez całe wieki czekając, aż ktoś je odsłoni i zachwyci się nimi. W kwaśnych pegmatytach znaleźć można było bogactwa, o jakich nie śnili faraonowie. Korony królewskie zdobione szlachetnymi kamieniami wydobytymi przez Walonów, zawierały ledwie ułamek tego, co skały ukrywały przed wzrokiem zachłannych możnowładców. Dziś każdy mógł pójść w góry i odnaleźć Eldorado.

    Na twarzy Agaty kwitły wszelkie możliwe uczucia. Nigdy nie była osobą skrytą i zawsze widać było po niej aktualnie przeżywane stany. Teraz oczy świeciły się jej diamentowo, gdy pokazywałem kolorowy gruz nafaszerowany szlachetnymi kamieniami, jak sernik rodzynkami, choć były one zbyt małe, aby warto było zaśmiecać sobie nimi marzenia. Ale widziałem, jak rosły nadzieje, że za chwilę trafimy na Sezam! Gdybym tylko trafił na odpowiednie złoże, by spełnić rodzące się w jej duszy marzenie, już dawno zostałbym Alibabą! Szliśmy w bezpiecznej odległości od usypisk, ścian wznoszących się na trzydzieści metrów, skąd podglądał nas siedzący na skalnej półce jastrząb zmęczony polowaniem i poświęcający czas na pielęgnację płowego garnituru.

    Kiedy Kacper beztrosko zagulgotał w wózku i wyciągnął rączkę, pokazując coś nieokreślonego, odruchowo odwróciłem się. W ścianie, powyżej hałd świeżego, luźnego tłucznia czerniała wąska, długa na pięć metrów szczelina. W gardle wyrosła mi okazała brzoskwinia. Zapomniałem o oddychaniu, wlepiając wzrok w pęknięcie, aż zakręciło mi się w głowie.

    - To niemożliwe – szepnąłem w końcu. – Jeżeli Kacperkowe odkrycie stanowi krawędź geody, to musi ona być olbrzymia. Oby w środku, prócz zgorzeli gazowej znalazło się cokolwiek! Teraz nie odejdę stąd za żadne skarby świata. Wystarczy się wspiąć i…

    Agata coś mówiła, a kiedy wreszcie dostrzegła obłęd na mojej twarzy, przestała. Usiłowała chyba zrozumieć, czemu zachwycam się bezkresem granitowego amfiteatru, jednak nie potrafiła w nim zlokalizować niczego, co uzasadniałoby nagłe szaleństwo. Z powodu chwilowego zaniku talentów werbalnych, przyczynę utraty zmysłów wzorem dziecka wskazałem palcem, i już gnałem do stróżówki, żeby wyżebrać drabinę. W koszu wózka na wszelki wypadek ukryłem geologiczny młotek i dwa lżejsze dłuta. Nic więcej. Przecież dzisiaj mieliśmy beznadziejnie nudzić się w lesie, wdychając ciepłą woń żywicy, otuleni brzęczeniem pszczół, puchatymi chmurkami, wijąc wianki z chabrów, margerytek i polnych chwastów. Normalnie, miałbym ze sobą dużo bogatszy zestaw narzędzi.

    W telewizji akurat rozpoczęła się relacja z lekkoatletycznego mitingu, więc negocjacje w drzwiach baraku były krótkie. Kolejny banknot zasilił bezdenną kieszeń kufajki, a ja wracałem do rodziny, objuczony sześciometrową, drabiną teleskopową. W gorączce wciągałem ją po piargu skalnych odpadów, usypanych na pięć, może sześć metrów od podnóża, by na górze wyszukać stabilniejszej podstawy, pozwalającej pewnie oprzeć nogi drabiny. Sięgała wystarczająco wysoko, żebym mógł dłońmi sprawdzić krawędzie pęknięcia. Szorstkie granitowe i ostre jak diabli zęby kryły tajemne wnętrze. Oddychałem ostrożnie, bo ze środka niósł się kurz tak drobny, że niepostrzeżenie kaleczył gardło. Wsunąłem nagie ramię do dziury, znajdując szerszy fragment szczeliny. Weszło aż po pachę, nie sięgając drugiego końca. Nerwowo przeczesywałem palcami dno otworu, szukając kryształowego jeża, jednak dopiero powyżej dna trafiłem dłonią na gładką powierzchnię, pobrużdżoną równoległymi rysami, niczym świeżo zaorane pole. Jeszcze bardziej niż z wysiłku, spociłem się z wrażenia. Do twarzy przykleił się pył, osiadając również na włosach. Sięgałem najdalej, jak mogłem, sunąc spękanymi opuszkami po szklistej powierzchni w obie strony. Szczelina była zbyt wąska i nie pozwalała na swobodne badanie, jednak dłoń ślizgała się po ukrytej powierzchni najmarniej przez półtora metra, nie docierając do piramidalnego szczytu kryształu.

    - Ależ musi być wielki! Minimum dwa metry długości! – Zawyłem w euforii, a Kacperek z dołu mi zawtórował. Dumny byłem z niego!

    Zbiegłem z drabiny i mało nie połamałem Agacie żeber, gdy ją przytulałem. Będzie miała swojego prywatnego Alibabę! Nieważne, jaki kryształ kryje się wewnątrz dziury! Przy tym rozmiarze będzie miała swój pałac, domek z ogródkiem, czy basenem. Bylem tylko zdołał wydostać skarb z pustki. Agata patrzyła na mnie jak na wariata. Ostrożnie weszła na drabinę, jednak nie sięgnęła ręką wystarczająco głęboko i uznała, że uroiłem sobie coś, żeby zostać dłużej pośród swoich ukochanych kamieni. Zeszła naburmuszona, zabrała wózek z dzieckiem daleko ode mnie i usiadła w cieniu, pozwalając dziecku bawić się na kamienistej drodze.

    Nie miałem czasu na wyjaśnienia. Łatwiej było pokazać efekty. Musiałem tylko poszerzyć otwór, odszukać koniec kryształu i ostrożnie odłupać go ze skały w jednym kawałku. Pokruszony nie miałby nawet ułamka wartości, jaką osiągnie w całości. Byłem pewien, że będzie mój! Nie czułem głodu ani pragnienia. Spod wózka wyszarpnąłem narzędzia, aby jak najszybciej zacząć. Agata jawnie nadąsana, jadła naszykowane w domu kanapki i popijała wodą. Od ścian kamieniołomu zaczęło odbijać się echo uderzeń. Ledwie po godzinie przyszedł stróż zwabiony stukaniem i podniósł mi ciśnienie informacją, że w poniedziałek o piątej rano strzałowy zacznie rozkładać ładunki właśnie na tej ścianie. Wszystko zniknie w piroklastycznej chmurze eksplozji. Za Boga na to nie pozwolę! Zacisnąłem zęby i tłukłem godzinę za godziną. Niezmordowanie.

    Gdy gasł we mnie zapał, albo oddech kurczył się niebezpiecznie – wsuwałem dłoń w szczelinę i głaskałem powierzchnię porytą bruzdami. Kwarc? Może morion? Albo ametyst? Dłońmi, z których kurz spijał pot, starałem się oszacować niezbędne rozmiary otworu, oraz domniemany punkt, w którym kryształ wyrastał ze skalnej pustki. Słońce litościwie czmychnęło ponad ścianę, o którą oparta była drabina, więc upał zelżał. I wtedy właśnie dotarły do mnie słowa Agaty:

    - Dość! Wracamy!

    Może i mówiła coś wcześniej, jednak dopiero teraz ją usłyszałem syczącą jak kobra. Tylko rozdrażniona kobieta potrafi szeptać tak głośno, że słońce chowa się za chmurami, a dzikie koty podwijają ogony i uciekają na drugi koniec świata. U podnóża drabiny trwała jadowita tyrada na temat mojej niedoskonałości ojcowskiej, braku szacunku dla kobiecej odporności i niezrozumiałej miłości do galerniczej roboty w imię mrzonek, których i tak nie spełnię. Żaden rubin nie poczerwieniał tak, jak twarz mojej żony, gdy kończyła przemówienie. Gdyby znalazła drzwi roztrzaskałaby je o futrynę, lecz tu obróciła się tylko na pięcie i poszła po dziecko. Oparłem czoło o granitowy chłód ściany.

    - Kwarc dymny spod Jeleniej Góry miał zaledwie metr długości, lecz w Kazachstanie znaleziono siedmio i pół metrowy. A na Madagaskarze odkryto beryl, mający osiemnaście metrów długości. Więcej nie pamiętałem, ale pegmatyty na całym świecie kryły niespodzianki, do jakich ludzie jeszcze nie dorośli. Wsunąłem ramię kolejny raz. Żłobienia powierzchni mogły zdobić beryl. Sugerowały wszystko, ale miałem niezachwianą pewność - kryształ kryjący się w szczelinie jest bardzo duży, ma szklistą gładką powierzchnię żłobioną rowkami. I będzie mój! Trzeba się tylko pośpieszyć, bo do poniedziałkowego brzasku czasu zostało niewiele!

    Otarłem z czoła pot i obejrzałem się. Żona wyszarpała pożerany przez skalny rumosz wózek z ginących kolein i brnęła ku wyjściu. Chciałem krzyknąć, żeby ją powstrzymać, ale z dumnie wyprostowanej sylwetki odczytałem daremność nadziei. Pomimo wszystko zszedłem z drabiny i dogoniłem uciekinierów. Oczy Agaty transmitowały na żywo erupcję islandzkiego wulkanu Eyjafjallajökull. Drugi wykład był krótszy i bardziej zdawkowy.

    - Wracasz z nami, albo nie wracaj wcale!

    - Ale… – usiłowałem choć zacząć negocjować, pozostając bez szans na dokończenie myśli dłuższej niż trzy litery.

    - Nie!

    - Zostaw mi chociaż kocyk Kacpra, żebym mógł schować kryształ!

    - Świnia! Własnemu dziecku spod tyłka koc zabierze. Ty nie jesteś normalny. Powinieneś się leczyć! Gdzie ja miałam rozum, kiedy wychodziłam za mąż?

    Rzuciła mi w twarz koc i poszła rozjuszona jak rój os. Stałem patrząc, kiedy sztywno kłaniała się portierowi i mijała szlaban przy stróżówce zmierzając do samochodu. Wzruszyłem ramionami. Nie mogłem pójść z nimi i zostawić skarbu. Nie wybaczyłbym sobie tego nigdy - patrząc na własnego syna do końca świata wypominałbym mu własną słabość, a Agatę znienawidziłbym tak, że o wspólnym życiu musielibyśmy zapomnieć. O wiejskim domu, daliach czających się pod płotem, nasturcjach na parapecie i czereśniach osiadłych w starym sadzie, z daleka pachnącym miętą i lubczykiem. Stróż ruchem brody zapytał, co się dzieje, więc w odpowiedzi ponownie wzruszyłem ramionami. Wróciłem do pracy, nim ucichł warkot silnika.

    Noc nadeszła późno. Dozorca przyszedł pogadać i zapalić papierosa. Poczęstował kieliszkiem wódki, bo zapowiadał się chłód. Wreszcie zdobył się na odwagę i zapytał, czy skoro tu jestem, nie popilnowałbym obejścia. Chciał pojechać rowerem na wieś, by przywieźć ze dwie butelczyny, bo siedzi tu sam do poniedziałku, a paliwo szybko się kończyło. Noce niby ciepłe, ale wiek swoje robi, a lipcowa wilgoć wsiąka, przegryzając się przez korzonki błyskawicznie, ilekroć nie skropi się ich dostatecznie. Kiwnąłem głową i pojechał z maślanym uśmiechem drogą, na krańcu której zniknął mój samochód prowadzony przez żonę.

    Wrócił blisko północy, a z głowy kurzyło mu się tak, że położyłem go w stróżówce, żeby sobie krzywdy nie zrobił. Bezwstydnie zaparzyłem herbatę ze znalezionych w baraku zapasów, zjadłem kęs kiełbasy z lodówki i położyłem się spać obok chrapiącego pijaczyny. Wstałem z pierwszym brzaskiem, gdy tylko ptaki zaczęły zachwycać się świtem i na czczo wspiąłem się na drabinę. Wsunąłem rękę do wnętrza.

    - Nadal tam był! Nie śniło mi się. Był! Czekał, aż go zabiorę ze sobą!

    Niedzielne godziny mijały pracowicie. Stróż wytrzeźwiał nad podziw szybko, a potem przyniósł mi na śniadanie miskę grochówki. Jadłem, chlebem wycierając naczynie do czysta. Dobra rzecz taka zupa przy pracy. Dozorca odchodząc poklepał mnie po ramieniu i kręcąc głową powiedział:

    - Ależ masz zdrowie człowieku! Tu każdego roku zdychają profesjonalne maszyny, a ty ręcznie tyrasz jak wiertarka udarowa!

    Regularne wsuwanie ramienia w szczelinę stało się moim nowym nałogiem. Głaskałem ukrytą gładkość, aż kurz spłynął z kryształu. Wyjąłem rękę. Otwór był już wystarczająco szeroki, żeby poranne słońce weszło weń bez problemu. Przetartym przeze mnie szlakiem sięgało coraz głębiej, przeskakując nad skrajem otworu, aż sięgnęło odkurzonej powierzchni. Myślałem, że ćmi mi się w oczach, bo zauważyłem fragmentaryczne przebłyski koloru różowego i zielonego. Czyżby kąt padania światła determinował dostrzegalną barwę? Taki swoisty pleochroizm? Pod czaszką wędrowały mi stada mrówek we wszystkich możliwych kierunkach. Resztką rozsądku poświęciłem ostatnią chwilę, gdy słońce jeszcze sięgało do wnętrza, aby zlokalizować miejsce w którym kryształ tkwił w skale, wrażenia estetyczną zostawiając na później. Udało się. Wiedziałem już gdzie muszę mocniej zaatakować skałę. Chwilę później słońce wspięło się wyżej i skarb znów ukrył się w bezkresnym cieniu.

    Nim się zorientowałem niedziela zdryfowała już ku nocy. Portier obarczył mnie komunikatem, że powoli czas kończyć, bo on nie chce mieć kłopotów i wolałby, żeby nikt mnie nie zastał wewnątrz obiektu, którego tak dzielnie strzegł od sobotniego poranka. Obiecałem na wszystkie świętości, że za godzinę, góra dwie zniknę. Nie mogłem dłużej czekać. Poprosiłem jeszcze o latarkę, którą, gdy tylko odszedł dalej, bezzwłocznie wetknąłem w dziurę. Wszedłem dwa szczeble wyżej i wstrzymując oddech wsunąłem głowę wraz z ramionami w wykuty otwór. Kryształ miałem przed nosem. Czułem, jak delikatnie ciągnie mnie za włosy i wreszcie zrozumiałem:

    - Turmalin! Znalazłem turmalin!

    Prócz niego, chyba jeszcze bursztyny są piezoelektryczne, więc tylko turmalin mógł pokusić się o przyciągnięcie do swoich ścianek moich zakurzonych włosów. To dlatego kryształ tak chętnie zbierał kurz, choć przez dwa dni wycierałem go dłońmi nieskończoną ilość razy. Pod czaszką eksplodowały pijane euforie. I jeszcze te kolory dostrzeżone rankiem. Turmalin arbuzowy! Najpiękniejszy ze wszystkich ma właśnie takie barwy! Ugodziła mnie myśl, że żaden spośród znalezionych dotychczas turmalinów nie przekroczył metra. Więc ten mój… będzie niewątpliwie największym na świecie! Żebym tylko zdołał wydobyć go w całości. Czasu nie miałem już wcale. Teraz, albo nigdy. Wiedziałem, że popełniam świętokradztwo, ale rozpacz zdeterminowała barbarzyńskie działanie. Nie zdołałem wsunąć się wystarczająco głęboko, by podejść pod nasadę kryształu z młotkiem i dłutem, aby go odkuć. Dlatego objąłem skarb ramionami, zaparłem biodra o brzegi otworu i szarpnąłem. Raz. Potem drugi. Kołysałem rytmicznie, jak obluzowanym zębem, aż trzasnął z upiornym jękiem i opadł na dno pustki.

    - Udało się! Wielki był, lecz złamał się tak doskonale, że lepiej nie udałoby mi się tego zrobić nawet mając miesiąc czasu, więcej przestrzeni, czy narzędzi!

    Kamień był zbyt ciężki dla mnie, a portier tak pijany, że nie mógł mi pomóc. Szarpałem ułamaną końcówkę i po centymetrze wysuwałem na zewnątrz. Grawitacja przeważyła go wreszcie i poleciał w dół, uderzając złamaną podstawą w piarg. Wstrzymałem oddech. To był naprawdę krytyczny moment… Przeżył! W całości! Opadając ciężko, turmalin położył się na hałdzie rumoszu i bezpiecznie ześlizgnął się w dół. Grubo ponad dwa metry mojego zielono-różowego szaleństwa zasnęło u podnóża ściany. Dziecięcym kocykiem, mogłem sobie stopy owinąć, a nie tę zdobycz!

    Bez pytania, zza baraku stróżówki wyciągnąłem taczkę. Mordowałem się niemal godzinę, żeby ulokować łup na wierzchu, ale później jakoś już poszło. Cichutko wyjechałem poza szlaban, żeby zniknąć z pola widzenia prostokątnych, rozpalonych żarówkami okien baraku. Nie chciałem z nikim dzielić się skarbem. Toczyłem taczkę w mrok nocy, sapiąc i płacząc ze szczęścia. Ukryłem turmalin w rowie za znakiem ostrzegającym o mogących spadać z nieba kamieniach po eksplozjach i wróciłem do kamieniołomu. Odstawiłem taczkę i drabinę na miejsce, zabrałem narzędzia i koc Kacpra. Sprzątnąłem najdrobniejsze ślady mojej obecności na wyrobisku. Zerknąłem przez okno baraku – stróż spał z głową w talerzu z niedojedzonym bigosem. Poczułem wilczy głód. Wszedłem, po raz ostatni częstując się resztkami jego prowiantu. Bezczelnie skorzystałem z telefonu, dzwoniąc do domu, lecz nikt nie odbierał. Dziwne. Czyżby Agata nadal była tak wściekła, że nie zamierza ze mną rozmawiać? Szczęściem Piotr - przyjaciel z dzieciństwa nie spał jeszcze i za wiele nie pytając o powody, zgodził się przyjechać po mnie. Miał forda kombi, w którego trzewia na co dzień pakował materiały potrzebne do budowy domu, więc i moją zdobycz powinien zmieścić bez trudu. Odłożyłem słuchawkę i na odchodne poczęstowałem się kieliszkiem wódki. Strzemiennego najwyższy czas był wypić – po szlachecku!

    Poszedłem potem w noc, po skarb. Szczęście niosło mnie tak, że chciałem tańczyć i śpiewać. Droga była za wąska, a noc zbyt krótka dla euforii. Gigant w arbuzowym uniformie leżał w ukryciu i cichutko czekał na transport.

    - Był piękny! Może nie tak, jak błękitne Paraiby z Brazylii, albo słynne turmalinowe kocie oko, ale był od nich wszystkich zdecydowanie większy! Katarzyna Wielka dostała w prezencie od króla Szwecji rubinowy wisior, który po latach okazał się turmalinem, ale gdzie mu do mojego skarbu…

    Zaraziłem euforią Piotra, więc droga do domu trwała ledwie okamgnienie, nim kamień wylądował w małżeńskim łóżku, bo to było jedyne miejsce, gdzie mógł leżeć bezpiecznie. Ucieszyłem się z pustej sypialni, bo lepszego miejsca dla kryształu nie zdołałbym znaleźć, choć przez chwilę intrygowała mnie wszechobecna cisza w domu, podczas wnoszenia skarbu. Oczekiwałem powitania godnego Cezara, Napoleona, niechby współczesnego piłkarskiego bożka, któremu udało się trafić piłką w bramkę wielkości stodoły trzydziesty raz w roku. Gdy weszliśmy do kuchni, aby osuszyć lodówkę z płynów o dowolnym składzie chemicznym - sprawa się wyjaśniła. Na stole więdła poplamiona kartka z nabazgraną pospiesznie notatką (Agata nigdy nie grzeszyła pięknym pismem):

    „Twoje karłowate istnienie i zachowanie uwłacza dowolnie wyrozumiałej kobiecie. Uprzejmie informuję, że jakiekolwiek monologi o naszym związku małżeńskim w czasie teraźniejszym są od dzisiaj absolutnie nieuprawnione.

    Wyjeżdżam na zawsze. Zabieram Kacpra. Też na zawsze.

    PS. Zostawiam w lodówce otwarty karton mleka. Nie zmieściłam do bagażnika. Smacznego”

    Niepewnie podrapałem się po zakurzonej głowie. Miałem się martwić teraz, kiedy właśnie spełniło się wszystko, o czym nie śmiałem śnić? Szczęśliwy, jak tylko może być człowiek, chciałem się bawić, świętować! Potrzebowałem towarzystwa… W naszym małżeńskim łożu beztrosko spoczywał skarb, mający zapewnić Agacie te wszystkie firaneczki, maciejki, dzbanuszki, piwnicę pełną marmolady wiśniowej, albo kiszonych ogórków, warkocze z czosnku, czy co jeszcze chciałaby zaciągnąć pod strzechę chałupy pachnącej przeciągami i świeżym drewnem. Zdumiewające, że właśnie teraz Agata postawiła na samodzielność!

    - Kretyństwo! Babska niestabilność przekracza ludzkie pojęcie. Zajmę się tym jutro. Zadzwonię, albo co. Agata musi spokornieć, gdy zobaczy kolorowego gościa w łóżku! A jeśli nie? Trudno! Wierzę, że Kacper mnie zrozumie jak dorośnie.

    Wyjąłem z barku matowozieloną, pękatą butelkę z czymś od dawna zardzewiałym i ledwie lekko stęchłym. Na popitkę mieliśmy jedynie pół litra mleka w kartonie. UHT, 3,2% tłuszczu. Tymczasem słońce zaczynało szklić okna poniedziałkowym brzaskiem. Przymknąłem oczy. Gdzieś tam, kilkadziesiąt kilometrów stąd, niczego nieświadomy strzałowy wiercił obecnie otwory głębokie na półtora metra każdy i zakładał ładunki. Do popołudnia, może do jutra założy ich tyle, że ściana przy której tkwiłem dwa dni osunie się, opadnie z kurzem na dno kamieniołomu. Geoda, z której wydobyłem turmalin zniknie na zawsze. I nikt się nie dowie, co w niej jeszcze było.

    - Żal, cholera! - Rozlałem brązowy płyn do szklaneczek. - Za skarb!