Pani smutna i blada siedzi na metalowej ławce bezwzrocznie czekając na
autobus, który nic w jej życiu nie zmieni. Z tego smutku obłazi z niej kontur i
chyba chce uciec od nostalgii, choć ciało kurczowo trzyma się kręgosłupa by
pozostać tam… między ludźmi obcymi na wskroś i obojętnymi. Objęła sama siebie
ramionami zabiedzonymi, jak ona sama i trwała. Po prostu. Nawet wzrok miała
wyblakły jak letnia sukienka, spod której na świat łypały uda, na których nie
grały żadne mięśnie pogrążone w depresyjnych nastrojach, a nieuważny, zbiorowy wzrok
ześlizgiwał się z nich nadaremnie. Inna, o nogach zbyt długich do zakrycia
czyta książkę położoną na kolanach. Taką prawdziwą, papierową. Grzeje obie
okładki własnym ciałem, przez co litery i słowa oszołomione krążą i dają się
porwać przeciągom. Gdybym pomyślał o tym wcześniej, może udałoby się schwytać sfruwające
metafory, pijane radością i zachwycone, że komuś smakują. W zależności od
nastroju i poziomu optymizmu panie chodzą w sandałkach, albo kaloszach, w
których przejrzeć się można, bo tak błyszczą, jak nie potrafi nawet słońce.
Kurtki i bluzeczki składające się wyłącznie z dekoltów mijają się
niepostrzeżenie. Skąpo-czarno odziana pani miała ochotę rozjechać mnie na
moście, ale wystraszyła się kałuży i uniosła nogi wysoko, a rower zgubił azymut
kolizyjny i prześliznął się tuż obok.
środa, 31 lipca 2019
wtorek, 30 lipca 2019
W godziwym towarzystwie życie mija niepostrzeżenie.
Pani ubrana w bojowy makijaż, odbezpieczyła
piersi zapakowane w gorset i uformowała je w dwa tarany, po czym runęła na
drzwi ze schludnie wyciętym serduszkiem stylizowanym na pulchne i fascynująco rumiane.
Najwyraźniej nie mogła już dłużej czekać, bo wezbrały w niej żądze niepowstrzymane
jak wody Niagary przed skokiem w czeluści. I nie przeszkadzało jej absolutnie,
że za takimi drzwiami nikt nie wygląda zbyt poważnie, szczególnie, kiedy ma
gacie spuszczone na kostki, a na policzkach rumieńce z wysiłku i oczy
wytrzeszczone, wpatrzone w młodzieńczy napis „kocham Zuzkę z 6B”, lub też
niezbyt wyrafinowane graffiti przedstawiające spuchniętego członka we wzwodzie.
- Nie chcę żadnego krokodyla! – ogłuszyła mnie informacją do
tego stopnia, że stolec wyśliznął się ze mnie niczym piskorz, a ja osłupiałem
zupełnie bez wdzięku – A bo to jestem jakaś mieszczka, której jaszczurka
zaimponuje? Skoro w łóżku przeszkadza mi nawet wspomnienie ziarnka groszku,
więc los księżniczki mi pisany co najmniej, więc i z gadziną większą wypadałoby
się na salonach pokazać, a kto jak nie luby miałby dostarczyć preparat na
szpilki i torebki? Więc pójdziesz i przytargasz mi tutaj smoka, a ja tymczasem
poszukam rzemieślnika. Bo zwalczyć chyba gadzinę potrafisz? Chociaż… nie wiem,
bo lanca wygląda na zwiędniętą. Może świeże powietrze dobrze jej zrobi?
Na gołą dupę naciągałem pospiesznie zbroję
mocno już przechodzoną i przetartą na pięcie. Cóż… Nawet Achilles miał z tym
kłopot, więc nie dziwota, że i mi się trafił taki defekt jeszcze przed startem
na misję. Bo o tym, że startuję, to dżentelmen nie dyskutuje, a najwyżej
wspomina post factum przy kominku, racząc się czymś barbarzyńsko opalonym i
cuchnącym jak ściera. Moja pani roztrzepotała rzęsami na drobne najbliższe cumulusy
i obdarowała mnie najwilgotniejszym z całusów świata, tak trochę na wyrost i a konto
sukcesu. Cud że zbroja nie zardzewiała. Lanca drgnęła i skrzypnęło coś między
blachami zanosząc się złośliwym chichotem. Zamiast strzemiennego dostałem na
drogę obietnicę nieskromnej rekompensaty cielesnej za niewygody w podróży oraz
ostatnie wskazówki na temat wielkości pożądanego okazu, który musiał wystarczyć
na torbiszcze XXL parę szpilek, dwa portfele, kosmetyczkę, futerał na okulary, skórzany
pejcz i czarną bieliznę w stylu BDSM skrzypiącą równie donośnie jak niesmarowane
od zawsze drzwi z serduszkiem.
Moja pani z zamglonym wzrokiem mdlała
siedmiokrotnie nim opuściłem wspólny horyzont i przymierzała się już do przyszłych
gadżetów zastanawiając się czy z kości smoczych można sporządzić ekscentryczną
biżuterię, albo inne wykałaczki, rączki do parasoli, lub choćby stojak na owe.
Ja skrzypiałem na gościńcu i gdzieniegdzie świeciłem resztkami pozłoty na bitewnym
garniturku, a z hełmu smętnie zwisały resztki dumnych niegdyś piór z ogona
jakiegoś pechowego ptaszęcia. Szczęściem przed wyjazdem moja już wkrótce pani
spakowała mi pospiesznie chlebak na drogę, dzięki czemu uzbrojony byłem w dwa
granaty zaczepne, jeden bumerang po pradziadku-aborygenie, kordzik po wujku - rosyjskim
korsarzu i bolasy ukradzione mimochodem bodajże w Patagonii. A może w inkaskim
muzeum walały się, kiedy zapobiegliwa babcia ukryła je pomiędzy spódnice lub w
gorset, by wzbudzić zawiść we wzroku samców mijanych z pogardą we wzroku hojnie
uposażonej, choć nie do końca naturalnie i legalnie?
Teoretycznie smoki mają tendencje i skłonności
do gór. Przynajmniej tak mi się zdawało, ale fantasmagorycznego konia nie
poganiałem posiłkując się logiką przewrotną bardzo. Bo przecież każdy głupi
wie, że smoków się szuka na drugim końcu świata. A skoro tak, to ja zapoluję na
cudzego smoka, który powinien gdzieś całkiem niedaleczko stacjonować, oczekując
na śmiałka zza morza. Swojskiego smoka może uda się przekonać ideologicznie do
kolaboracji, albo wręcz agonii i zamiast walki wręcz, będzie wręcz przeciwnie.
Puściłem bąka, bo wydawało mi się, że fanfarą wypada ogłosić przybycie donikąd
i choć przez łączenia płyt przedostawały się smrodliwe smugi dźwięk poniósł się
rześko po bezdrożu. Parapsychiczny koń się wzdrygnął, otrząsnął i pokiwał głową
z politowaniem, gdy ja dla odmiany poczułem, że moja pani przedwcześnie
wydostała mnie z czeluści wygódki i przyszło ukradkiem popuścić w blachy.
Zadudniło niczym przy oberwaniu chmury i o ukryciu się przed smokiem mowy już
absolutnie być nie mogło. Cuchnąłem gorzej niż wynalazek Szewczyka Dratewki,
któren nadzwyczaj skutecznym był orężem, choć odrobinę zbyt samobójczym jak na mój
gust. Nie bardzo chciałem prowadzać smoka trzymając go za wyrostek robaczkowy
od środka i uskakując przed jadowitą śliną głodnego robala.
- Witaj kolego. – usłyszałem gdzieś ponad uszami – Jak widzę
przeciekasz i ze szczelnością masz kłopoty podobne do moich…
Smok pokiwał smętnie głową ze zrozumieniem i
przyglądał mi się niezobowiązująco. Pazurem poskrobał się po łysym łbie pełnym
kruszących się łusek i zastukał w zbroję delikatniej niż niewypłacalny dłużnik
stuka w drzwi wierzyciela po kolejną stówkę do pierwszego nigdy.
- Wygodnie tak za konserwę się przebierać? – zainteresował się
moim wdziankiem – a nie prościej na golasa latać, kiedy się przecieka? Zgnijesz,
jak nie będziesz choć wietrzył zawartości. Wiem co mówię, bo nie raz widziałem.
Porozwiązywał mi troczki z wprawą o jaką nie podejrzewałbym
nawet nadwornego zbrojmistrza i przyglądał się mojej bladolicej hmmm… nie
twarzy w każdym razie, bo twarz miałem porośniętą siwiejącą szczeciną. Wiadomo,
że pod przykryciem szybciej rośnie, bo temperatura i wilgotność robią swoje. Wiatr
zrewidował moją intymność równie skwapliwie jak smok, który wesoło popierdywał,
jakby chciał pokazać, że on też nie jest już idealny. Starość doskwiera nawet
gadzinom. Usiedliśmy na wysłużonych zadach i rozmarzyliśmy się kulinarnie. Smok,
jak się wkrótce okazało przesiadł się na wegetarianizm, bo mu zgaga dokuczała,
gdy zbyt wielu śmiałków w opakowaniu połykał. Każda mamusia powie, że konserwami
się żywić, to zabójstwo dla zdrowia. Smok dzierżawił jakieś pastwiska i nieużytki
na trudniej dostępnych stokach Bieszczadów, więc na brak paszy nie narzekał, a
kosić umiał jak nikt na świecie. Musiał tylko uważać, żeby na wydechu nie pracować,
bo obiad niezwykle szybko się przypalał i śmierdział pogorzeliskiem.
Nawet poczęstował mnie jakimś świeżym stogiem,
ale nie chciałem go objadać, więc tylko jedną trawkę wsunąłem między zęby, żeby
uszczelnić oddech i zajęliśmy się sprawą wydechów. Wstydliwa sprawa, ale
szczęściem obcych nie było widać nawet na horyzoncie i mogliśmy oddać się
medytacjom, negocjacjom, a nawet asocjacjom, dzięki którym niebo spochmurniało.
Muszę przyznać, że mój wydech był niczym szczeniak, przy smoczym. Bączki jak
owieczki unosiły się pod niebiosa i pasły na niebieskich łąkach, kiedy smok
zmieniał prognozę pogody na najbliższe sześć godzin za każdym poważniejszym
atakiem nieszczelności układowej. Ekologicznie czysta burza nam groziła, więc
zaprosił mnie do prywatnej pieczary, żeby przeczekać pod dachem pogodę dla
koneserów przy kieliszku czegoś obrzydliwie przeźroczystego.
Deszcz padał wytrwale, jak lubią padać kwaśne
deszcze, co zniechęca amatorów pieszych wycieczek i pozwala na intymność tak
zwanemu „łonu natury”. Trzeba przyznać, że w okolicy łono było bujne i
porośnięte tak, jak od dawna już nie potrafią kobiece łona. Nienużący widok.
Usiadłem na jakiejś skorupie po śmiałku sprzed kilku stuleci, smok przycupnął
skromnie na ogonie i przez otwarte wrota pieczary spoglądaliśmy na łono pełni
niegasnącego pożądania i zachwytu sącząc płyny, od których włos się chwiał nie
tylko na nogach. Zdaje się, żeśmy przesiedzieli ze dwa stulecia, zanim
wspomniałem moją księżniczkę i wygódkę z serduszkiem, ale smok machnął łapą i
sięgnął po kolejną kryształową karafkę. Oczywiście nie odbyło się to bezkarnie
i kolejny bąbel ciepłego smrodu wyruszył w podniebną podróż.
- Ech! Tu, to się żyje. Nawet, kiedy się jest odrobinę
nieszczelnym! Na zdrowie!
Na dzień dobry.
Metalowy widelec schował się pod ławką, jakby bał się deszczu, a
przecież mógłby krople przepuścić pomiędzy zębami. Kobiety ubogie cieleśnie podążały w
nieznanych mi kierunkach bez radości w oczach. Szkoda, bo i niebo
spochmurniało. A może dobrze? Jakiś ptak zanosił się nerwowym śmiechem i w
paroksyzmach wił się aż dzień się otrząsnął i wstał dość niechętnie. Mirabelki
zaczerwienione po upadku na asfaltowy chodnik rozsypały się niczym pąsowe
korale. Nawet szpaki ich nie chciały, więc fermentują żałośnie. Ktoś wykręcał
chmury, ale nieskutecznie. Tylko je poszarpał, a wody z nich nie wycisnął.
Pięknie opalone dziewczę stało masując z uśmiechem klawiaturę telefonu, gdy
bladoskóra niewiasta ją mijała pospiesznie. Wespół stanowiły bardzo
sympatycznie wyglądający kontrast. Aż dziw, że w jednym czasie żyć im przyszło
z tak odmiennym skutkiem.
sobota, 20 lipca 2019
Delikatesy dla bohaterów.
Dzień
zapowiadał się na długi i nie pozbawiony uroku. Zbliżający się termin kolejnego
kamienia milowego projektu ciążył już na naszych szyjach zapowiedzią katastrofy
i koniecznością solidarnego zwarcia pośladków celem nadrobienia spiętrzonych
zaległości. Muszę przyznać, że najładniej z tego zadania wywiązała się (jak
zwykle) pani Kasia, która wiedziona kobiecym instynktem dziś miała pośladki
skromnie obciągnięte materiałem, który pozwalał na zapoznanie się z kształtem
zawartości, co przed wszystkimi docenił szef, potrafiący w natłoku zadań
znaleźć czas, by kontemplować zdrową urodę pani Kasi.
Praca
pośród marzeń o bliskim kontakcie trzeciego stopnia z wyidealizowanym
nieświadomie obrazkiem pani Kasi pochylonej nad dokumentacją przebiegała pośród
westchnień, co jednak nie przybliżało nadmiernie finału, więc szef leczniczo
zaordynował dobrowolne godziny nadliczbowe do szczęśliwego finału włącznie. Aby
jednak wzmóc zespołową energię postanowił nas wzmocnić, niechętnie korzystając
z subwencji centrali na świadczenia dodatkowe i zaprosił całą załogę do
zakładowego bufetu na skromną przekąskę, zaznaczając przy tym, że będziemy
musieli odpracować ją przy biurkach, każdy kęs posiłku zraszając intelektualnym
potem.
Wzorem
legionów poszliśmy za przewodem szefa zawiłymi korytarzami instytucji
zmierzając do zakładowego paśnika prowadzonego przez rumiane i uśmiechnięte
istoty preferujące dziewiczą biel strojów, którą potrafiły szczelnie wypełnić
powtarzalnym apetytem własnym. Trudno o lepszą reklamę jadłodajni niż pulchny i
uśmiechnięty załogant na pokładzie, więc szliśmy równie uśmiechnięci i pełni
nadziei. Na korytarzach snuł się wątek niedopowiedzenia i tajemnicy, gdyż
pomiędzy naszą bieżącą lokalizacją, a windami mieściło się królestwo Rudej.
Drzwi oblepione zielonymi dżdżownicami nie pozwalały zapomnieć, że tuż za nimi
rozpoczyna się być może katastrofa biologiczna albo ożywa nieznana nauce
ścieżka ewolucji.
Dlatego,
kiedy się uchyliły drzwi nasz wesoły pochód zwolnił i mięśnie stężały nam
wszystkim. Zza drzwi wychynął Szparag. Twarz i długie, niewydepilowane nogi
miał pokryte jakimiś czerwonymi plamami, czy krostami, co dało mu bezwzględne
pierwszeństwo na korytarzu. Ustępowali mu starsi i młodsze, żeby tylko nie
zakłócić ruchu i nie doprowadzić do zderzenia czołowego, ani nawet do drobnej
stłuczki, czy otarcia. Ruda odprowadzała Szparaga wzrokiem, co świadczyło o
wadze jego misji. Poddaliśmy się owej powadze i pogasiliśmy uśmiechy
wstrzymując oddechy, gdy Szparag manewrował w kierunku przeciwnym do naszego.
A
potem Ruda zamknęła drzwi i rozstrzelała toksyczną ciszę serią zdecydowanych,
żołnierskich kroków. Powieki pani Kasi zatrzepotały usiłując przeprowadzić
gorączkową aklimatyzację biustu pod którym trzepotało serduszko czułe i pełne
empatii. Nie wiem, co trzepotało pod biustem Stanisława, jednak ten nie był
skażony delikatnością i rąbał jak drwal mokre drzewo.
- To był trądzik,
czy wiatrówka? – zapytał dumny z siebie, że potrafi zasiać wątpliwości w
naszych skołatanych głowach.
- Och… Wiatrówka
– wyrwało się z pani Kasi – On chyba za duży na wiatrówkę…
- Kto wie –
satysfakcją Stanisława można było otynkować ściany – Przecież kiedy Ruda go
klonowała, to mogła od razu wersję dorosłą wyprodukować, a natura dopomina się
o utracone lata młodzieńcze. To że ciało porosło mu szczeciną przedwcześnie
wciąż nie oznacza dojrzałości.
- A może go coś
pogryzło? – młodzież była praktyczna do szpiku – Może wyhodowali właśnie
jadowite meksykańskie mrówki, albo szerszeniom azjatyckim zmodyfikowali
instynkty i Szparag został zaatakowany stając w obronie swojej Stwórczyni?
Po
głowach krążyły nam obrazy rozmaitych monstrów i insektów gotowych pokancerować
nie tylko Szparaga, ale i całą ludzkość. Godzilla przy tych myślach wydawała
się hodowlaną myszą o futerku gładkim i uśmiechu pełnym miłości. Szef ojcowskim
spojrzeniem ogarnął nasze stadko i ukierunkował zbiorowe kroki w stronę wind,
lecz zanim opanował nasze umysły wizje urosły i skrzepły na tyle, żebyśmy z
lękiem spoglądali przez ramię za siebie. Chociaż nikt głośno tego nie
powiedział, to ulga w chwili zamknięcia drzwi wind była namacalna i stała się
jaźnią żywą jadącą z nami na ufundowany łaskawie posiłek.
Na
stołówce panowało skupienie wielu oczu wbitych w zawartość talerzy niczym
miecze w ciała pokonanych gladiatorów. Duch lanczu przepływał nad głowami
obecnych i zarażał ich pokusami. Pani Kasia i szef, jako jedyne światowe osoby
w naszym gronie zajęli miejsca na początku ogonka, żeby własnym przykładem
oświecić mniejsze umysły preferencjami. Pani Kasia przeprowadziła błyskawiczne
rozpoznanie w walce pytając pyzatą kuchareczkę o zawartość bemarów
podgrzewających potrawy panierowane, albo krojone na wióry i obrabiane
termicznie, bądź wcale nie. Szef pochłonięty zapleczem pani Kasi z godnością i
niewysławialną cierpliwością przeczekiwał przesłuchanie sprawcy i oczekiwał na
wyrok nie zaszczycając własnym wzrokiem nikogo więcej.
W
jednym z naczyń znajdowała się świeża potrawka z ośmiornicy… Ciśnienie
natychmiast spadło i to spadło na nas pozbawiając wilgoci nasze usta. W końcu
najbliższy ocean był odległy o pół kontynentu w każdą stronę, więc podobna
rozpusta nie miała prawa wystąpić w przyrodzie, chyba, że…
- Ruda wyhodowała
jadowite ośmiornice! – syknął któryś z młodych i skaził powietrze toksyną trudną
do powstrzymania.
- A Szparag
zasłonił własną… hmmm... piersią? Pryszczatym ryjem? Nieważne – zasłonił!
Stawaliśmy
się dumni ze Szparaga i każdy z mężczyzn chciał stanąć na posterunku, a oczami
wyobraźni widział siebie z trójzębem, jak zwalcza bestię podstępną i głodną
niczym święty Jerzy smoka bezbożnego. Rany na twarzy uznaliśmy za medale,
którymi naznaczyło go życie i nasz zbiorowy szacunek wyniósł Szparaga na
piedestał tak wysoki, że Ruda mogłaby go pocałować w dużego palucha, ale już w
kolano to niekoniecznie. Bo Ruda (choć wielka), to przecież drobniuteńką jest
istotą, której należy się wsparcie silnego, męskiego ramienia. Jak to dobrze,
że wyhodowała sobie Szparaga, choć Stanisław był gotów służyć nie tylko
ramieniem zbrojnym.
piątek, 19 lipca 2019
Bajka z podróży.
Niepozorny – to wystarczające słowo żeby
scharakteryzować sylwetkę i wszystko, co można było powiedzieć z zewnątrz o tym
mężczyźnie, który siadywał przy oknie i patrzył, jak autobus mija kolejne
przystanki. Kiedy jednak usiadła przed nim kobieta delikatnie dotykał jej
włosów, a jeśli nie zaprotestowała, to bawił się nimi i układał je. Dotykał
głowy, rozczesywał niesforne kosmyki i układał włosy nadając im kształtów,
których nie udało się osiągnąć właścicielce podczas porannej, pospiesznej
toalety. On nie spieszył się, a kobiety pod jego dotykiem piękniały. Uśmiech
błąkał się w dwuznacznościach, ale żadna z nich nie powiedziała ani jednego
słowa, by nie przerwać seansu.
Nawet zazdrosne kobiety, którym nie było dane
usiąść przed mężczyzną milczały przeklinając własny brak zdecydowania. Niektóre
miały w oczach obietnicę, że następnego dnia usiądą przed nim i pozwolą mu na
wszystko, o co poproszą jego palce. Wybranka tymczasem mrużyła oczy z lubością,
wzdychała do własnych niespełnień i pozwalała twarzy wypięknieć w jego
dłoniach. Rozglądałem się po niemal pustym autobusie. Za oknami przesuwały się
wciąż te same krajobrazy i tylko wewnątrz mogło wydarzyć się coś, co zerwie z
monotonią i obudzi poranek. Mężczyzna zaplatał jakieś skomplikowane loki szczuplutkiej,
drobnej brunetce, która wsiadła z wygryzionym warkoczykiem, któremu brakowało sporo
materiału. Rozwiązał go bez pytania i rozkładał mizerne, cienkie włosy usiłując
wydobyć z nich trzeci wymiar. Szło mu zdecydowanie lepiej niż właścicielce
włosów, co musiałem przyznać i ja, choć w kwestii fryzur jestem laikiem.
Wiedziałem jednak, że podoba mi się efekt.
Blada twarz pani okryła się równie bladym rumieńcem
i tylko przyspieszony oddech wskazywał, że nie śpi, lecz pogrąża się w
marzeniach. A potem Niepozorny wysiadł na trzy przystanki przed finalną pętlą i
zniknął bez słowa, ku rozpaczy siedzących w autobusie kobiet. Wybranka otrząsnęła
się po delikatności seansu z ociąganiem i niemal namacalna była niechęć powrotu
do rzeczywistości. Sztywnym krokiem zmierzała do wyjścia, a otwarcie oczu
kosztowało sporo wysiłku.
Mężczyzna pojawiał się nieregularnie, jakby nic
nie wymuszało na nim codziennej konieczności, a jedyną powtarzalnością byłą
pora. Jeśli się pojawiał, na przystanku, to w godzinach wskazujących na pracę
od wczesnych godzin porannych. Patrzyłem na starych, dobrych nieznajomych, z
którymi dzieliłem codzienność w tym fragmencie, który obejmował autobus stąd do
tam i nauczyłem się wypatrywać Niepozornego z równą wytrwałością, jak kobiety,
którym dane było poznać smak jego dotyku. Czy byłem zazdrosny? Nie.
Zastanawiałem się raczej, czy kobiety zjadłyby mnie żywcem, gdybym zajął
miejsce przed Niepozornym odbierając jednej z nich wielką i niespodziewaną
przyjemność. Tylko jedno miejsce i tylko jedna mogła zaznać przyjemności, a
Niepozorny wsiadając stawał w kolejce do kasownika i kasował elektroniczny
bilet bez pośpiechu. Dopiero potem rozglądał się po wnętrzu i wybierał miejsce.
Panie patrzyły z nadzieją, kiedy zmierzał w ich stronę i czekały na cień dotyku
snujący się po szyi, gdy wplątywał dłonie we włosy.
Nie było reguły. Czasem siadał za starszą
panią, która pod zmarszczkami ukrywała resztki urody i dopiero dłonie Niepozornego
potrafiły wywlec ją z podcieni zmęczonej używaniem skóry. Innym razem siadał za
jakąś zwariowaną trzpiotką, która miała więcej tatuaży, jak rudzielce piegów.
Żadna nie potrafiła zrezygnować, jeśli tylko pozwoliła jego dłoniom na kontakt
dłuższy niż pojedyncze sekundy, a te, które chociaż raz widziały efekt na
twarzach wcześniejszych wybranek nawet nie myślały o rezygnacji z przyjemności.
Rozsiadały się wygodniej, mrużyły oczy i wypinały piersi, jakby chciały się
pochwalić przed autobusowym światkiem - chyba tak było. Następnie odpływały uwiedzione
dłońmi w nieistniejące, prywatne światy.
Musiał kochać je wszystkie, bo czułość z jaką
układał włosy była namacalna i niemalże widoczna. Zostawiała połysk na
najbardziej nawet zniszczonych włosach i potrafiła wzmocnić kolor
najsmutniejszych oczu. Drapałem się po głowie szukając wzoru, schematu, czy
jakiejkolwiek idei przyświecającej wyborom, jednak nie umiałem znaleźć. Nie umiałem
i z każdym tygodniem rosła we mnie ciekawość. Zerkałem na kolejne kobiety wymodelowane
jego dłońmi i ubrane w piękno, które trzymało się wnętrza wytrwale, cierpliwie
czekając na kolejny seans pozwalający urodzie utrwalić się ukorzenić na twarzy.
Nie. Nie przysiadłem się do niego. Ale i tak
nie wytrzymałem i w końcu machnąłem ręką na własną codzienność, by wysiąść z
nim na jakimś zapomnianym przystanku w opłotkach miast i dogonić go i złapać za
rękę. Odwrócił się bez pośpiechu i zmierzył mnie niepozornym wzrokiem pełnym
melancholii.
- Dlaczego? – zapytałem i widziałem po nim, że wystarczy już
słów i nic więcej tłumaczyć mu nie muszę…
- Niekochane kobiety są jak opuszczone cmentarze… Czasem
wystarczy drobny gest.
środa, 17 lipca 2019
Zaduma nie całkiem jesienna.
Pani pachniała krówkami i nawet karnację miała skarmelizowaną latem. Poruszała
się bardzo energetycznie i tylko zniszczone włosy świadczyły o uporczywym i
długotrwałym ich używaniu. Początkująca kobieta o bardzo krótkim stażu stała na
przystanku w czarnych legginsach o przeźroczystych, szerokich lampasach, które
miały udokumentować (choć nie pokazać) brak bielizny. Wciąż nie mogę się zdecydować,
czemu ma służyć takie o(d)krycie. Wiatr sprawdza co nowego w Mieście i zdążył
wymordować dwie garście mirabelek, które teraz wykrwawiają się na chodniku. Dym
uciekający z kominów elektrociepłowni zastygł w poziomie, jakby właśnie czas
się skończył i tylko jaskółki niezorientowane zupełnie krążą beztrosko po
pochmurnym niebie.
wtorek, 16 lipca 2019
Kalendarz anielski.
W
moim akwarium fruwały anioły. Niewielkie. Takie, które mogły przycupnąć na
kamieniu, czy pomachać nóżkami siedząc na bukowym korzeniu o kształtach
wymyślonych przez naturę, by drzewo mogło przetrwać w niegościnnych górach.
Pogięte, twarde drewno stanowiło obecnie wystrój szklanego pudła na wodne
motyle i anioły, które polubiły chyba ten kawałeczek drewna, bo siadywały na
nim chętnie.
Trochę
wstyd podglądać anioły, kiedy ubranka na nich mokre i tylko baldachimami
skrzydeł podrygujących na falach mogły zasłonić swój wstyd przed moim wzrokiem.
Mizerna ochrona, skoro nawet kot oblizywał się bezwstydnie i gdybym nie
przykrył pudełka wiekiem od góry, pewnie wybrałby mi anioły co do jednego i
tylko strzępy piór zastałbym na dywanie. I tak, ilekroć wróciłem do domu
widziałem na szkle odciski jego nienasyconego pyszczka.
Anioły
lubiły się przytulać, albo tańczyć na tym korzeniu bosymi stópkami przebierając
z wprawą doświadczonej baletnicy. Czasami bawiły się w berka i ich beztroski
śmiech słychać było aż po krańce nerwów. Kot stawał się wtedy nerwowy i
stroszył grzbiet. Bałem się o moje anioły, jednak kot mieszkał tu dłużej i nie
miałem sił go przegnać. Najwyraźniej widział w nich ptaszęta, których zdążył w
swoim życiu skosztować.
Kot
marszczył czoło i nos knując podstępnie, a aniołki nie zwracały najmniejszej
nawet uwagi na jego kulinarne zapędy. Tańczyły, albo grały we frisbee
aureolami, żeby nadać trochę blasku mijającym chwilom. Patrzyłem z nieustającym
zachwytem na ich zabawy i żarty, które całymi dniami wyczyniały, aż woda
tętniła życiem. Patrzyłem jak tkają korale z pęcherzyków powietrza, albo bawią
się w chowanego ukrywając się nawet w filtrze, czy za pompkami.
Popiskiwały
z radości, kiedy kot czochrał się o krawędź pudełka rozkołysując wodę na
kształt morskich fal. Surfowały na liściach wodnych strzałek, albo budowały z
nich spadochrony, żeby opadać na dno w spowolnionych drganiach. Nie sądziłem,
że tyle czasu można tkwić przed szklanym, ruchomym obrazem, a przecież każdego
dnia spędzałem przy nim długie chwile.
Z
czasem kot zaczął kłaść się na pokrywie pudła i drzemać tam, od niechcenia
tylko biczując ogonem jedną ze ścian. Ogon, grubszy od anioła pojawiał się
znienacka na tle ściany i miękko uderzał w szybę, a anioły udawały przestrach i
uciekały gdzie pieprz rośnie, by po chwili wrócić roześmiane i szczęśliwe. Kotu
posiwiały wąsy i coraz chętniej wylegiwał się na wieku akwarium.
Patrzył
gdy przychodziłem, ledwie unosząc powieki i w szparkach czerniała mu błogość.
Doskonale potrafił zaplanować całodniowy wypoczynek, który jakoś nie nudził mu
się i nie męczył. Jedyną aktywność skupił na ogonie, który spacerował za niego,
biegał i podskakiwał. Od czasu do czasu nadstawiał jeszcze ucha, gdy anioły
rozdokazywały się mocniej i bezskutecznie usiłował się nie oblizywać.
Byłem
pewien, że szelma uśmiecha się do własnych snów, w których wybiera z akwarium
aniołki i jeden po drugim znikają mu gdzieś pod nosem. A kiedy zaburczało mu w
brzuszku, to aniołki pokładały się ze śmiechu, ale ja patrzyłem nań
podejrzliwie i zastanawiałem się, czy nie ograniczyć mu wolności.
Kot
najwyraźniej wolał sufit anielskiego pudełka niż moje kolana. Spędzał tam
większą część dnia i coraz łatwiej było odnaleźć go właśnie tam. Udawał
głuchego, kiedy go wołałem, żeby przyszedł na pieszczoty i tylko łakociem
mogłem go przekupić, żeby zastrzygł uszami i ociągając się zeskoczył leniwie i
przyszedł wielką łaskę mi czyniąc. Wystarczyło jednak, żeby skończyły się
rarytasy i już zerkał na szybę, a aniołki chyba też czekały, aż wróci na
posterunek.
Kotu
osiwiały wąsy i ogonem bił już mniej zdecydowanie, ale tylko on się postarzał.
Aniołki wciąż szczebiotały swoją radość i wymyślały harce i swawole zaplatając
warkocze z wodorostów w żywe, zielone brody. Kot tymczasem grzechotał swoje
mruczando i robił to coraz głośniej, jakby w końcu przestał się wstydzić, więc
mruczał i gruchał i wyśpiewywał swoją radość z nic-nie-robienia.
Któregoś
wieczora siedziałem patrząc na zabawy aniołków i ogon koci zamiatający szkło od
niechcenia. Aniołki udawały, że siedzą na nim i kołysały się jak na huśtawce i
miały od tej zabawy niezwykle zadowolone buzie. Kot nieświadomie kolaborował i
ogon przesuwał się wystarczająco wolno, żeby mogły nadążyć. Kiedy koci ogon
znieruchomiał zawiedzeni byliśmy wszyscy – ja i aniołki. Ogon wisiał smętnie i
bezwładnie. Patrzyłem na aniołki, a one żegnały się z jednym, który chyba się
gdzieś wybierał.
Nie
mogłem zrozumieć, ale ten jeden zamachał skrzydełkami i sobie tylko znaną
szparą wyszedł ze szklanego pudełka. Mokrymi stópkami plaskał cicho, aż zaczął
się wspinać na koci grzbiet. Położył się gdzieś między jego uszami i zniknął
pozostawiając mokrego kleksa w sierści. Pogłaskałem, ale było już za późno –
aniołek zniknął, a kot… leżał martwy z uśmiechem szczęścia na pyszczku.
Wyniosłem
do ogródka i zakopałem pod wierzbą, z której w młodości wypatrywał łupów i
wróciłem do domu. Aniołki stały rządkiem przy szkle i patrzyły na mnie z takim
smutkiem, jakby chciały na mnie coś wymóc. Miotałem się pomiędzy bólem, a
niezrozumieniem. Chciałem im pomóc, ale jak? Zbliżyłem twarz do szkła, a one
płakały wraz ze mną.
- Dobrze –
szepnąłem – wezmę następnego kota do domu, tylko już nie płaczcie proszę.
Wszystkie
zaklaskały w rączki a potem zaczęły bawić się w jakąś wyliczankę. Myślałem już,
że szybko zapomniały i wróciły do zabawy, ale wylosowany aniołek podfrunął do
wieka pudła i wyszedł na zewnątrz. Szedł zostawiając mokre ślady stópek i smugę
ciągnących się za nim skrzydeł.
A
potem usiadł mi na ramieniu i czekał. Domyśliłem się, że to on wybierze kota, a
potem będzie jego duszkiem. I razem dokończą życie – jeden na akwarium, a drugi
w środku… Ile mi zostało aniołków jeszcze? Trzy? Popatrzyłem na pozostałe, a w
szybie zaświeciły moje siwiejące włosy… Dam radę? Jeszcze trzy koty i trzy
aniołki?
Dyskretne zachwyty.
Nadmiarowy pan z nieszczupłą kobietą katurlali się bez pośpiechu ku jakiejś
wspólnej codzienności trzymając się za ręce. Młoda pani podśpiewywała w marszu,
a jej tyłeczek chciał chyba tańczyć w rytm muzyki. Zachwycające – krzywik zzieleniałby
z zazdrości widząc te ruchliwe kształty. Aż się zacząłem rozglądać wokół, bo uświadomiłem
sobie, że kształty są przypisane do jednej tylko płci, co mnie z kolei zdumiało.
Może nie doceniam męskiej części populacji, ale trudno – mają pecha i na
łaskawy wzrok marne szanse. Sroka śledziła mnie jawnie, choć tym trudniejszym
sposobem – od przodu. Podfruwała i czekała, aż nadejdę, żeby znów wykonać skok
i ukryć się na martwej gałęzi topoli. Pozwoliłem – niech ma radochę ptaszek w
garniturze. Pod tują przysiadła w trawie pełnoziarnista bułeczka i udaje
purchawkę, a pani stojąca na przystanku na mój widok postanowiła przejść
piechotą choć jeden i poszła wypełniając mi drogę własnym zapleczem. Potem jeszcze
kilka niezdecydowanych osób, które w nogach czuły lato, a na grzbietach jesień.
Sandałki i letnia sukienka z jesienną kurtką i kapturem, który i zimą dałby
radę wyglądały dość ekstrawagancko przy posiniałych, albo pobladłych udach.
Szczególnie, gdy one odjeżdżały w równie siną dal na hulajnodze. Uda ktoś
wymyślił zacnie – młode kobiety na przystankach grzały pomiędzy nimi własne
dłonie – gdzie im lepiej będzie?
niedziela, 14 lipca 2019
Sezamie - gotuj się!
Nieopatrznie przyswoiłem
informację, że mężczyzna kuchenny, to skarb, więc aspirowałem. Incognito, żeby
wstydu nie było przetrząsnąłem kulinarną modę – chwilowo pobieżnie i bez
fanatyzmu. Kuchnia zmierza w przyszłość eksperymentalnymi ścieżkami. Do wyboru:
ciekły azot, czyli mrożonki, ekstrawaganckie białko, czyli owady, albo łąka
luzem. Zacząłem od łąki, bo sezon sprzyja. Na pierwszy ogień poszła rukola –
takie liście ostu obrane z kolców – ciężka robota i kłuje w paluchy, ale surówka
gotowa. Teraz humus. Szpadlem nakopałem na cały tydzień. Do picia zielone
„smuty” – w hoboku mieszadłem do farb zmiksowałem pokrzywę z łętami selera. I
gluty wybrałem, żeby bezglutenowo było… Tylko kto to teraz zeżre?
Biznesmen.
Samodoskonalenie,
rozwój i inicjatywa. Aż mi się wstyd zrobiło, że tak światły nurt płynie pomimo
mnie. Postanowiłem dołączyć, zakładając działalność, którą trudno nazwać
gospodarczą.
Zecer wspomnień –
zawód chwilowo nieistniejący zamierzam powołać do życia. Chwytać fastrygą
wystrzępione, niedokończone wspomnienia i łatać je. Pocerować, wypełnić i
odprasować, żeby były piękne i pachnące odpowiednio do rangi nosiciela. Oprawić
w wiśniową skórę ze złoconymi tłoczeniami…
Chyba oczywistym
jest, że nie wszystkie zamierzchłe wspomnienia pasują do bieżącego anturażu, a wybrane
chciałoby się podnieść o klasę czy dwie. Postanowiłem sprowokować przeszłość do
tego, by przymknęła oko na chwilę i pozwoliła ozłocić nawet to, co pachnie
niesalonowo.
Poszarzałe wspomnienie.
Chociaż
śmiałem się głośno, kiedy powtarzał swoje nieprawdopodobieństwo, to jednak po
jakimś czasie ze zdumieniem odkryłem, że miał rację. W ogóle podejrzanie często
miewał rację, chociaż usta otwierał rzadziej, niż gorliwy katolik po
eucharystię. Wydawało się, że żartuje, że droczy się ze mną i usiłuje wykazać
mi ignorancję, a przecież on tylko inspirował i wskazywał ścieżkę. Niemożliwą,
pełną wykrotów i pułapek, ale przecież ścieżkę, którą mogłem podążać, a jeżeli
dopisze szczęście, talent i wytrwałość, może doprowadzi mnie do czegoś, czego
wstydzić się przed światem nie będę musiał. A on wzruszał ramionami i bez
cienia złośliwości mawiał wciąż, że dobry malarz z czerni i bieli wyczaruje
najbarwniejszą tęczę i nie potrzeba żadnej ultramaryny, żeby pokazać jak niebo
przegląda się w oceanie, ani jak czysty potrafi być śnieg, nim dotknie go wzrok
wieczoru.
Gruntowałem
płótno za płótnem i godzinami malowałem rosnącą za oknem lipę motając się w
szarościach i popielach. Z moich lip mogłem już zbudować spory park, albo aleję
wiodącą do bardzo odległego dworu, a one wciąż wyglądały, jakby Bóg spalił inne
kolory i zostawił mi w oczach pogorzelisko. Ojciec zaglądał tu rzadko, lecz za
każdym razem gdy przychodził wyjmował z paczki niemiłosiernie wygniecioną
paczkę papierosów bez filtra i palił, jakby mu się dokądś spieszyło, a ja
miałem wrażenie, że rozsnuwa mgły pomiędzy moimi lipami, żeby dorobić wszystko,
czego nie udało mi się namalować. Czasem kiwał głową, a ja patrzyłem na moje
martwe lipy ze łzami w oczach i niemal czułem, jak je spowija dym śmierdzącego
papierosa. Nigdy nie namaluję życia, choćbym kupił najdroższe farby…
A
potem ojciec wychodził zabierając jeden z nieudanych obrazów, a ja zaciskałem
zęby i kląłem głośniej niż wolno. Sąsiedzi wybaczali mi, bo to jedna z niewielu
fanaberii na jakie sobie pozwalałem, a i to niezbyt często. Wychyliłem się
przez otwarte okno, a wyglądać musiałem jak blady duch ubrany w resztki siwego
dymu. Z dołu przyglądała mi się dziewczynka. Miała może sześć, może siedem lat,
ubrana była w niebieską sukienkę w wielkie białe grochy, a buzią jasną z oczami
pełnymi ciekawości zarażała świat uśmiechem. Trochę mi było wstyd, że była
świadkiem mojej ekspresji , więc zapytałem, czy napije się ze mną herbaty. Na
ławce pod lipą, którą malowałem od dawna.
Kiwnęła
głową zaintrygowana, więc zaparzyłem w dzbanku jakąś pachnącą kwiatami i
egzotycznymi owocami, na tacę postawiłem dwie filiżanki, słoik z cukrem, bo
oczywiście nie używałem srebrnej cukiernicy, gdyż ta brudziła się od samego
powietrza zbyt szybko. Porwałem resztkę herbatników, które robić miały za
ciasto do herbaty i zszedłem na dół. Dziewczynka dygnęła grzecznie aż zmiękłem
cały. Ostrożnie postawiłem tacę na ławeczce pod lipą i zaprosiłem ją na
poczęstunek. Siedziała machając nóżkami zbyt krótkimi, żeby sięgnąć ziemi, a
może to ławka była zbyt wysoka?
Okazało
się, że mieszka całkiem niedaleko, w sąsiedniej kamienicy i właśnie czeka na
koleżanki, które wciąż jeszcze jedzą obiad i dlatego stała sama pod lipą, bo
samemu bawić się jest trudniej. Rezolutnie zapytała mnie czym się zajmuję i czy
potrafię się bawić, a potem uznała, że malowanie, to dobra zabawa, byle nie
przesadzać. Że czasami trzeba pobyć z ludźmi i zatańczyć, albo poskakać na
skakance. Nawet miała skakankę i koniecznie chciała mi pokazać, jak się to
robi. Patrzyłem, jak podrygują jej kucyki, gdy skakanka obijała się o ziemię, a
ona przeskakiwała lekko i z niemożliwą do opisania radością. Kiedy podała mi
skakankę oczy miałem tak pełne zachwytu, że niemal mokre od szczęścia.
Zapomniałem już radość młodości, ale poddałem się jej woli i skakałem
niezgrabnie, jak tłusty pies przez ten przykrótki sznurek, a ona klaskała w
ręce i dopingowała mnie do większej gracji.
Oddałem
jej skakankę, gdy tylko posłyszałem młode głosy wołające do niej wesoło.
Podziękowała za herbatę i zapytała, czy jutro też przyjdę, więc kiwnąłem głową,
bo głos mi się łamał i wolałem nie mówić nic. Pobiegła zupełnie zapominając o
mnie, a ja zostałem pod lipą, żeby ochłonąć. Przysiadła się sąsiadka wracająca
z zakupów. Wesoła, okrąglutka pani, która jak się okazało miała więcej dobrego
humoru, niż zmarszczek. Przysiadła się i dogadywała serdecznie poklepując mnie
po kolanie. Moje herbatniki nie pytając o zdanie pokruszyła i rozsypała wróblom
na żer i wyjęła z siatki jakieś ciasteczka nakrapiane różanym dżemem. Kupne,
ale miękkie i świeże. Napełniła filiżanki i siedzieliśmy razem oddając się
rozkoszy nieróbstwa. Nawet nie zapytała, ale sam z siebie opowiedziałem jej o
lipie i o tym, jak maluję ją, a ona wciąż nie chce ożyć i ciągle smutna i
spalona.
Pani
westchnęła i wtuliła się w moje ramię zamykając oczy. Wąchała mnie chyba, albo
dłońmi szukała czegoś, czego w sobie nie podejrzewałem, ale trwała tak nie
ruszając się, jakby zbierała się na odwagę. Potem zaczęła mi opowiadać cichym,
niepewnym głosem własną historię i całe życie, które tu, w cieniu malowanej
przeze mnie lipy spędziła. Aromat lipowy otulił nas, a cień, niczym miękki kot
położył się na naszych kolanach, żebyśmy nie zmarzli. Pani twarz rozciągała się
w uśmiechach wspomnień, albo marszczyła w chwilach grozy. Samą mimiką mogła
opowiadać historię, bo jej twarz była otwartą księgą. Nigdy nie musiała chyba
ukrywać uczuć, bo malowały się na jej buzi czytelniej niż literki w
elementarzu. Czas cofnął się, a jej twarz wygładziła się. Nie mogłem się
powstrzymać i chciałem pogłaskać ją po policzku, kiedy otworzyła oczy.
- Pokażesz mi
twoją lipę? – zapytała cicho – Ja o swojej ci opowiedziałam i bardzo chcę
zobaczyć twoją. Przyjdź jutro tu na herbatę i przynieś ją, dobrze?
Odprowadziłem
ją do drzwi niosąc siatki, a potem wróciłem po tacę. Wróble szczebiotały
wydziobując z niej okruchy po ciastkach, ale na mój widok rozpierzchły się i z
wysokości lipy krzyczały, żebym zostawił to, czego i tak nie zjem. Wysypałem
okruszki na ławkę i poszedłem do domu. Wyjrzałem przez okno i zamknąłem oczy… Patrzyłem
na lipę z zamkniętymi powiekami, a ona wyciągała do mnie ramiona… Malowałem
zawzięcie, aż nadeszła noc. Zapaliłem dwie ostatnie świeczki, jakie znalazłem w
kredensie, bo elektryczne światło wydało mi się zbyt brutalne i malowałem
dalej. Księżyc zerknął przez otwarte okno, ale poszedł do swoich spraw, a ja w
zapamiętaniu malowałem, jakby moje życie miało od tego zależeć. Mieszałem czerń
z bielą na miliardy odcieni szarości i modliłem się, żeby ożyły do złota
kwiatów, do wiosennej, pełnej życia zieleni. Do błękitu sukienki uśmiechniętej
dziewczynki i uśmiechu starszej pani, od którego zmarszczki topiły się i skóra
nabierała jędrności. Nawet brązowe wróble szarą smugą pociągnięte zaczynały
wiercić kuperkami niecierpliwie i napastliwie, dopóki czubkiem pędzla nie
rozsypałem pod lipą okruszków…
Słońce
zaglądało do pokoju z niemym pytaniem, po co świece palę w dzień, a ja usiadłem
na fotelu zmęczony, ubrudzony farbami i poszarzały z wysiłku. Koniec.
Wiedziałem, że w prostokącie płótna nie zmieści się ani jedna kreska, ani
najdrobniejsza nawet plamka. Obraz sechł lizany słońcem, a ja siedziałem wyzuty
z uczuć. Kiedy usłyszałem dziecinną radość za oknem podbiegłem do okna i
szukałem niebieskiej sukienki, ale nie było jej dzisiaj. Chciałem się
pochwalić, pokazać jej swój obraz, na którym ona skacze na skakance i uśmiech
ma tak piękny, jak tylko można. Zrezygnowany chciałem się już cofnąć, kiedy
zobaczyłem staruszkę. Popatrzyła na mnie pytająco, więc kiwnąłem głową, że
owszem – już schodzę na dół.
Wziąłem
obraz i sztalugi, a drzwi zatrzasnąłem nogą. Schody pojękiwały ze starości, ale
nie zwracałem na nie uwagi. Wyszliśmy razem. Pani niosła wiklinowy koszyk
dzwoniący cichutko porcelaną. Na ławce już czekały puchate kulki wiecznie
głodnych wróbli i przekomarzały się z nami o miejsce na niej. Pani z uśmiechem
przekupiła je sypiąc garstkę kaszy pod lipę, żeby pozwoliły nam usiąść i już
wyjmowała naczynia. Ustawiłem sztalugi tak, żeby mogła patrzeć nie wstając z
ławki i oparłem o nią obraz. Wciąż pachniał bielą i czernią. Poprawiałem obraz,
kiedy usłyszałem, jak zadzwoniła łyżeczka spadając na bruk pod ławką. Zanim się
zdążyłem obrócić zobaczyłem, że ulicą nadchodzi ojciec. Ledwie otworzyłem usta
był już przy mnie i chciał coś powiedzieć, ale pokazałem mu ręką ławkę, więc
usiadł obok starszej pani, której z oczu ciekły perłowe łzy. Ojciec machinalnie
sięgnął po filiżankę i podniósł ją do ust, gdy zerknął na obraz i znieruchomiał.
- Skąd
wiedziałeś? – zapytała pani łamanym głosem, a mój ojciec bez słowa przytulił ją
do siebie – Miałam taką niebieską sukienkę w białe grochy…
- Ja też ją
pamiętam – chrząknął niepewnie ojciec – I dziewczynkę z kucykami, która podała
mi skakankę, żebym spróbował…
sobota, 13 lipca 2019
Yeti.
Elektronika
zbyt mocno przytulona grawitacją do czegokolwiek zachowuje się skandalicznie.
Rozsypuje się w drobny mak kalecząc wszystko dookoła masą o ziarnie tak
drobnym, że żaden Kopciuszek nie poradzi już nic. Należy ją uznać za straconą z
chwilą, gdy utrata stabilności przestaje być liczona w mikrosekundach i sięga
wartości dostrzegalnych analogowymi zmysłami. Ciało co prawda znosi nieco
lepiej nagłą utratę wysokości nie tylko nad poziom morza, ale nawet nad poziom
ziemi, jednak również nie pozostaje bez szwanku.
Samolot
przyziemiał dokładnie tak samo, jak przyziemiałby metalowy kontener na śmieci,
który potknął się i utracił równowagę na wysokości dziesięciu tysięcy metrów
lecąc z prędkością ponad czterystu kilometrów na godzinę. Mayday, jak mantra krążyło
w trybach elektroniki, która jeszcze nie zorientowała się w sytuacji, podczas,
gdy analogowe struktury pospiesznie i bezwstydnie opróżniały się nie tylko z
płynów chcąc zminimalizować masę podczas nieuchronnego zderzenia niesprężystego
absolutnie. Kabinę wypełnił zbiorowy aromat przetworów organicznych usiłujących
wydostać się z objęć materiałów naciągniętych na korpusy. Kwaśny smród strachu
zagarnął wszystkich i opróżnił żołądki z treści. Gruntowne czyszczenie
przewodów pokarmowych nie zajęło wiele czasu i zostało go wystarczająco, żeby
ulec zbiorowej panice.
Za
oknami tłoczyły się jakieś niegościnne góry, poszarpane, ostre i
granitowo-oziębłe. Po takich górach można było się spodziewać wszystkiego
najgorszego, a już na pewno nie pikniku, gdzie jakiś najęty Szerpa będzie
osłaniał czółko przed udarem słonecznym, niosąc przy tym na własnych plecach i
głowie apartament królewski z kuchnią i SPA. Żadnych czerwonych dywanów, ani
nawet baru mlecznego. Miliony kilometrów kwadratowych wstrząśniętego gołoborza
pełnego grizzli, pterodaktyli i tygrysów szablozębnych, a do kompletu detal w
miliardowych populacjach, jak gzy, tse-tse, komary, skorpiony, toksyczne ważki
i roślinność podejrzana o wszystko poza skłonnością do zaspokajania potrzeb
wysublimowanych podniebień miejskiej arystokracji. Nawet hieny i skunksy
zdychają, gdy się podobnej biologii zaczną przyglądać z bliska, a w najlepszym
wypadku zacznie im garściami wypadać szczecina i skóra pokryje się liszajem.
W
takich to skumulowanych antywarunkach geografia postanowiła sprawdzić reakcję materii
na wzajemną bliskość. Słońce zagarnęło wszystkie pobliskie chmury, żeby nie
patrzeć na rozmiar nieszczęścia, elektronika darła mordę w nieskończonej frazie
wołając Mayday, ale nawet gdyby dosięgła innej elektroniki zachowującej się z
większą stabilnością, to przecież materia nie potrafi falować wystarczająco
szybko, żeby w sinusoidalnych podskokach zwiać z naszej klatki Faradaya, albo
wykorzystując tunelowanie cząstek skwantować własną tuszę i podążyć ścieżką
wielobitowej magistrali, żeby bezbłędnie zmaterializować się tuż za sieciowym dekoderem.
Krótko mówiąc – elektronika usiłowała zadbać o to, żeby miał nas kto
pośmiertnie opłakać, albo przynajmniej posprzątać bałagan, jakiego narobimy w
wyniku tego eksperymentu.
Wartość
oczekiwana była oczywista – z grubsza tona tatara w puszce, chwilowo
hermetycznie zamkniętej, jednak kwestią chwili było kiedy konserwa otworzy się
i rozpocznie się nieubłagalny proces gnilny. Niektórzy chyba go już rozpoczęli,
bo smród zgęstniał niemożliwie. Aż dziw, że nie wznieśliśmy się na takich
oparach. Los rzucał już fałszywe kości, żeby uatrakcyjnić doznania jednostek i
zindywidualizować je. Los nie lubi nudy i pewnie jakiś wybraniec będzie zdychał
odrobinę dłużej. Może nawet kilka dni… A może w poczuciu dobrego humoru Losu
ktoś przetrwa kataklizm i będzie mógł zachłystywać się cudownym ocaleniem przez
całe lata? Przekupiłbym dziada, ale nie wiedziałem czym, a odliczanie końcowe
już się rozpoczęło. Wysokość kurczyła się równolegle z czasem i jak na mój gust
czyniła to zbyt zajadle. Mogłaby pofolgować odrobinę. Żadnemu z nas nie
śpieszyło się aż tak do powrotu na ziemię.
Nasz
kierowca, chociaż pachniał równie nieprofesjonalnie, jak my, to jednak całą
swoją sylwetką usiłował nam wmówić, że panuje nad maszyną, albo naszym losem, i
zajadle czymś kręcił, ciągnął, pchał i sapał przy tym tak, jakby każdym
oddechem chciał zakląć w językach nam niedostępnych z obawy, że po wylądowaniu napiszemy
na niego skargę. Pomiędzy kroplami potu snuły się takie słowa jak turbulencje,
dziura, awaria i niestabilność, a takich normalnych, że za kwadrans stewardesa
poda lunch i menu znajdą państwo w kieszeni fotela, albo choćby drobnej
wzmianki o setce wódeczki dla bardziej strachliwych, to ani-ani. A strachu było
tyle, że biedna stewardesa musiałaby rozdysponować po litrze najmarniej, gdy
ziemia tak bezkompromisowo zbliżała się do naszego niewystarczająco
opancerzonego podbrzusza. Ba – dałem się ponieść marzeniom – ziemi nie było
widać po sam horyzont, który kurczył się zastraszająco szybko. Oddolnie
przyglądała się nam granitowa, wieloostrzowa piła i oblizywała się lubieżnie
jak głodomór czytający w ekskluzywnej restauracji menu ze świadomością, że
ciężar rachunku obarczy inne sumienie.
Ponieważ
zbliżanie się do ziemi kończy się brakiem reakcji ziemi, więc bliskie spotkanie
najwyższego możliwego stopnia staje się oczywistością do której splot zdarzeń
nieuchronnie dąży nawet w filmach aspirujących do naukowej fikcji, bez względu
na rasę, wiek i płeć reżysera. Nasz kierowca być może nie ogląda amerykańskich
filmów z dowolnie wybranego powodu, poddał się jednak konwencji dramatycznej i
do samego końca (czyli niezbyt długo) trzymał w dłoniach jakiś metalowy element
i nieskutecznie usiłował wydestylować z niego sok. W tym czasie gołoborze
wystawiło szpony, żeby pochwycić konserwę i otworzyć ją, aby jak najszybciej
dobrać się do szpiku nim nadlecą padlinożercy. Natura uwielbia szpik. Wiem to
tylko z literatury, jednak coś w tym być musi, bo szpik jest równie popularny w
sklepach, jak steki z ptaka dodo.
Samolot
wykonał z własnej inicjatywy jakieś skomplikowane manewry i chyba nie podobał
mu się pomysł z podbrzuszem, bo usiłował samopas zrezygnować z tego punktu
programu, wybierając ścieżki zaskakujące i nieoczywiste nawet dla geografii.
Chyba ją tym zaskoczył, bo patrzyła zdumiona z głupawą miną, jak podbrzusze
stygnie ślizgając się po zamarzniętym jeziorze i przeskakuje z jednej zaspy w
drugą, czochrając się o jakąś egzotyczną kosodrzewinę. Nastrój dramatyczny
wymagałby kilkunastu guzów, złamanej ręki, obrażeń wewnętrznych trupa i
zbliżającej się zbyt szybko przeszkody wertykalnej typu pionowa ściana w skali
dodatniej lub ujemnej, jednak tym razem zbliżał się karłowaty las, a przed
nosem samowystarczalnej maszyny toczył się bałwan śniegowy rosnący z każdym
metrem swawolnej podróży. W końcu bałwan nabrał wystarczającej mocy, żeby
poskromić ruch postępowy maszyny i dał odpór.
Elektronika
oczywiście odmówiła współpracy i stała się przeszłością, poziom strachu opadł
do wysokości, w której pół litra na dwóch zdawało się być godziwą rekompensatą,
a jeden złamany paznokieć nie był wart odnotowania w książce pokładowej statku,
który nareszcie przestał być powietrznym. Kierowca, któremu udało się w trakcie
lądowania wyhodować brodę dźwięcznie podrapał się po zaroście i ukradkiem
sprawdził, czy podobne błogosławieństwo dotknęło czubka głowy. Jako dowódca
okrętu musiał podjąć decyzję, czy opuścić statek, czy też stanąć dryf i czekać
na zbawienie. Smród eskalował tak bardzo, że postanowił uwolnić chociaż jego od
gęstej atmosfery i otworzył drzwi. Gaz szarmancko wziął pod pachę ciepło i
ulotnili się niezwłocznie. My zostaliśmy w obliczu nieskończonego chłodu
ciągnącego się wiele kilometrów we wszystkich kierunkach trójwymiarowej
przestrzeni.
Stewardesa
– właścicielka złamanego paznokcia (jak się okazało poniewczasie reklamacja
została uwzględniona i paznokieć wymieniono na nowy, dokładając nabłyszczasz
powłoki lakierniczej za straty wizerunkowe) dostrzegła, że nadciąga niespodziewany
ratunek, względnie nawałnica i wojenna zawierucha. Stanęliśmy gremialnie w
drzwiach i oknach wypatrując zbawienia, lekką trwogą zjednoczeni jednak, na
wypadek, gdyby to nie był koniec atrakcji. Od strony gór sunął na nas wał
śniegu wyglądający jak detaliczna lawina, jednak nie nabierał masy tak szybko,
jak powinna to czynić tocząca się kula śniegu. Patrząc na utoczoną samolotem
kulę tamten wał zdawał się być dopiero zalążkiem i nie powinien nas pokarać
nieodwracalnym dramatem.
Gapiliśmy
się gdy owo niepojęte coś zbliżało się do nas, w tempie, które uniemożliwiało
podjęcie przegłosowania decyzji – bać się, czy cieszyć. W końcu wał okazał się
pięcioma Białymi Pomponami, z których największy miał ze trzy metry wzrostu, a
najmniejszy pomachał nam chorągiewką w kolorach flagi narodowej Tunezji… a może
Turcji… Patrzyliśmy jak urzeczeni, a przybysze ustawili miniaturowy szpaler i
odtrąbili coś w rodzaju hymnu, dość jednoznacznie zachęcając nas do zejścia na
ziemię. Znów nadużyłem słów, bo nie chodziło o zejście śmiertelne, ani o
ziemię, tylko o to, żeby wyjść i skazić świeże powietrze w promieniu
wystarczająco dużym, żeby szafran stał się w okolicy gatunkiem wymarłym na
wiele lat. Z braku alternatywnych pomysłów wyszliśmy, wbrew tradycji puszczając
kapitana przodem.
A
kiedy staliśmy naprzeciw Białych Pomponów jak zmiana warty honorowej przed
obliczem majestatu, Dominujący przynajmniej wzrostem Samiec (?) zapytał
grzecznie, czy zechcemy przyjąć zaproszenie na krótkie wakacje w górach. Takie
last minute i all inclusive całkiem niedaleko, jakieś półtora kilometra stąd, tyle,
że w górę. Zaofiarował się, że pomoże nam dźwigać bagaże, względnie wciągną z
synem cały nasz samolocik, żeby nam niczego nie zabrakło. Najwyraźniej
trafiliśmy na jakąś przedsezonową próżnię w świeżo wykreowanym kurorcie.
Gospodarze patrząc w jakim tempie się poruszamy zaproponowali, żebyśmy jednak
wsiedli w swój samolocik, to nas doholują, zanim noc wleje się w doliny. Nasz
kierowca wsiadając mruknął coś na temat MTV i Discovery Chanel, a Pompony
radośnie kiwały głowami z wielkim entuzjazmem, że owszem dysponują oczywiście.
Najwyraźniej gustują w rozrywkach, bo ojciec z synem z lekkim tylko wsparciem
żeńskiej części rodzinnego klanu z animuszem przystąpili do pospiesznego parkowania
naszego bolidu na zapleczu nieodkrytego dotąd przez ludzkość kameralnego
hoteliku w górach. Najwyraźniej zbliżał się czas na serial o dzikiej
przyrodzie. Pewnie mieli niezły ubaw słuchając głupot na własny temat…
Zamki z piasku.
W
wielkiej stalowej misie stojącej na trzech zaledwie nogach płonęły szyszki
sosnowe. Ktoś musiał poświęcić dłuższą chwilę, żeby wypełnić ruszt wyglądający
jak olbrzymi wok. Noc wisiała wokół i zarażała palenisko blaskiem gwiazd, które
naśladowało bezkres kosmosu pobłyskując miękkim światłem iskier czerwonych,
pomarańczowych, a czasami nawet zielonych. Szyszki przytulały się do ognia,
jakby chciały go wypić i zamykały płatki nie bacząc, że ogień spala im pazurki,
a potem puchły od żaru i tylko czasem upuszczały iskry tonące w mroku.
Okrążyłem
gorącą misę patrząc to w jej czeluści, to nad głowę. Taras wychodził ponad
plażę i nieodległe stąd morze zdawało się łasić do nóg w nieskończonej powtarzalności.
Było tak blisko, że czuć było, jak się poci, na słono, aż na wargach osiadały
niewidzialne, drobne kropelki dopominając się, żeby je zebrać językiem. Kilka
stolików ze szklanym blatem, wiklinowe fotele wypełnione miękkością, żeby można
się było w niej zanurzyć, a nawet ciepłe, wełniane koce, czekające żeby okryć
delikatne ciała przygnane tu sentymentem, bądź uniesieniem.
Kamienne
balustrady dzieliły białą granicą świat na części dokładniej, niż czynił to z
nocą sierpowaty, wyglądający na bardzo ostry księżyc. Oparłem się, jednak
marmur wypijał ze mnie ciepło, jak wampir. Zadrżałem i podniosłem łokcie z
parapetu. Noc nie była równie zimna, jak ten kamień, za którym mdlała pobladła
plaża drżąca wyschniętą, ostrą jak brzytwa trawą porastającą muldy wydm. Wiatr
pospołu z ludźmi wysprzątał taras z piasku i gdyby nie chłód można byłoby bosą
stopą malować wilgotne ścieżki spacerów. Nieliczne, stylizowane na bardzo stare
latarnie lampy nie zanieczyszczały już nocy smugami światła. Pewnie wolały
gapić się w niebo i dumać nad własną niedolą, zapomniane i opuszczone przez
wszystkich.
Morze
kipiało od obcojęzycznych plotek i białą pianą osiadało w piasku niewygadane i
przejęte do cna. Księżyc pobłażliwie zerkał z wysokości i byłbym przysiągł, że
poprawia sobie wąsiki przeglądając się w toni między jedną, a drugą falą. Zaśmiałem
się, jak można się śmiać, kiedy człowiek śmieje się z bezinteresownej radości i
nie na pokaz. Zaśmiałem się w noc, bo wokół pustka i nieskończoność kosmosu
tylko, a ten nie zauważy mnie nawet, bo zbyt drobnym paproszkiem jestem, żeby
cokolwiek mojego mogło go zainteresować, czy choćby skłonić do zauważenia.
Gdzieś
obok coś stuknęło, a kamień podniósł echo. Niegłośno, ale przecież się
wzdrygnąłem. Nie spodziewałem się tutaj nikogo, a teraz dźwięk niespodziewany
zgasił mój śmiech i głowę od nieskończoności morza i kosmosu oderwał. Kim był
ktoś, kto tak beztrosko poczyna sobie ze mną i potrafi wyrwać mnie ze szponów
dwóch nieskończoności? Patrzyłem rozcinając wzrokiem noc, lecz bez księżycowego
srebra nie miałbym szansy żadnej. Szczęściem najbliższa kłębiasta poducha była
zbyt daleko od tego wędrowca, a może sam był ciekaw, kto mnie wyrwał z objęć
nocy?
W
jednym z głębokich foteli, niczym w gnieździe, zatopiona w cień spała młoda
kobieta. Musiała przyjść na boso i najwyraźniej wypadły jej z ręki sandały,
kiedy się śmiałem, bo leżały teraz tuż obok śpiącej na zimnych, marmurowych kaflach.
Kobieta była wtulona we wgłębienie fotela jakby w nim czuła się bezpieczna. Makijaż,
a raczej to, co z niego zostało smużyło się po twarzy i zastygło znacząc ślady
łez. Nawet we śnie wzdychała przejmująco i niewiele brakowało, aby płakała
przez sen. Kuliła się w tym fotelu i miałem nadzieję, że to tylko z zimna, że
rękami obejmuje samą siebie, jakby nie było na świecie nikogo, kto mógłby ją
wyręczyć.
Zupełnie
nie wiem dlaczego, ale przecież… zanim okryłem ją jednym z leżących wszędzie
kocy, usiadłem na drugim przed fotelem i delikatnie, żeby jej nie zbudzić
starłem piasek ze stóp. Sypał się cichuteńko. Wysechł kradnąc ciepło kobiecego
ciała i teraz spadał na podłogę, żeby i jego okradł kamień. Skórę miała
delikatną i tak cienką, że niemal przeźroczystą. Bałem się, że ją skaleczę,
jeśli zbyt mocno dotknę. Nieświadomie podgięła palce, jakby chciała mnie
schwytać nimi, ale złapała pustkę tylko, a ja lekko, opuszkami strącałem
ziarenka w niebyt. Stopy miała drobne, jak cała ona. Wsunęła jedną między moje
ręce i coś szeptała do oparcia fotela. Kiedy poczuła moje ciepło twarz zaczęła
się jej uspokajać.
Rąbek
koca wspiął się po policzku, więc wtuliła się w niego jak w matczyne ramiona.
Wygarniałem spomiędzy jej drobnych palców ostatnie ziarenka, a jej twarz
wygładzała się powoli. Bałem się, że to za mało, żeby obudziła się
uśmiechnięta, ale nie umiałem zrobić nic więcej. Kiedy próbowałem zabrać dłonie
jej stopa szukała mnie niecierpliwie. Wstyd mi się zrobiło, kiedy jęknęła i
oddałem jej obie ręce. Oparłem głowę o brzeg fotela i czekaliśmy poranka. Jej
oddech szeptał piękną kołysankę, jakiej nie słyszałem nigdy wcześniej. Coraz
spokojniejszą, ciepłą i pogrążoną marzeniach. A potem popchnęła mnie piętą lekko,
żebym coś o sobie opowiedział.
Patrzyłem
w otchłań kosmosu i opowiadałem jej drobne anegdoty z przeszłości, opisywałem
ludzi, których już nie da się spotkać i takich, którym z każdym dniem coraz
dalej do mnie. Opowiadałem jak pachnie śnieg, kiedy nikt na niego nie patrzy,
albo jakie myśli płyną pod skórą pieszczoną górskim strumieniem, gdy tylko
sójki przekrzywiając łebki zastanawiają się, czemu w tak dziwny sposób gaszę
pragnienie. W misie szyszki przytulały się do siebie roztaczając aromat gorącej
żywicy z rzadka potrzaskując, chyba tylko po to, żeby popchnąć księżyc w dalszą
drogę. Opowiadałem wrześniowe poranki i noce sierpniowe, chwile tak drobne, że
nawet we mnie gościły przypadkiem i chyba sam nie umiałem powiedzieć dlaczego
zostały ze mną. Noc zasłuchała się i przestało się jej spieszyć. Morze kołysało
się w rytm jej oddechu i harmonia była tak doskonałą, że taka noc mogła trwać
całe życie.
A
przecież przyszło słońce i przedarło się przez rąbek koca i ucałowało oczy
kobiety nie zważając na mnie wcale. Oczy otwierała niechętnie, ale otwierała.
Rozglądała się gdzie noc jej przyszło spędzić, a potem popatrzyła na mnie
siedzącego u jej stóp…
- Jesteś –
powiedziała niepewnie – Szukałam…
piątek, 12 lipca 2019
Upór.
Kiedy duszy
znudzi się siedzenie w niebie i opływanie we wszystkie możliwe dostatki i przychylności
wybiera sobie ciało i schodzi na ziemię. Może dostaje takie ciało w prezencie
urodzinowym od nieco złośliwych kolegów? Ostatecznie dusza o przyprószonej pamięci
dosiada świeżo wyklutego, dziewiczego ciała i obiecuje sobie, że da radę i nie
pozwoli spętać się nieszczęściom. Potem mieszka w przyciasnym gabarycie kilka
dziesięcioleci modląc się, żeby zakończyć eksperyment i zasiąść przy
niebiańskim stole. Nie wspomni kolegom jak było, żeby ich nie zniechęcać, sama też spróbuje zapomnieć, żeby kiedyś ponownie zdobyć się na odwagę. A może
głupotę? Ciekawe, kiedy dusze obchodzą urodziny?
środa, 10 lipca 2019
Uśmiech.
Zmarszczka na wodzie wiodła pod prąd, jakby w górę rzeki płynął
gigantyczny wąż morski. I chyba płynął, bo trzy zaspane kaczuszki przycupnęły
na brzegu usiłując schować się za butelką po piwie. Piękna pani w galowym makijażu
szła prezentując tak wypielęgnowane stopy, jakby były nieużywane zupełnie.
Większość facetów ma bardziej zniszczone dłonie. Szedłem z uśmiechem, choć pod
wiatr i pod słońce i mijałem panie z pieprzykami nad górną wargą. Wszystkie wyglądały
jak kropeczki spod znaku zapytania i stawały się niedopowiedzianą kokieterią. Siedząca
na przystanku dziewczynka z tornistrem (?) uśmiechnęła się do mnie
porozumiewawczo, że ona też nie rozumie dlaczego jej mamusia kończy śniadanie na
ulicy, ale wstyd jej było się zapytać, bo nie wypada dorosłym uwagi zwracać.
wtorek, 9 lipca 2019
Misja adopcyjna.
Młodzież zebrała się kątem i szeptała cicho zerkając niepewnie to na mnie to na Stanisława. W końcu wypchnęli Pryszczatego, bo Pryszczaty zazwyczaj robił za mięso armatnie, kiedy młodzież miała wątpliwości, czy wypada, albo rosło ryzyko starcia z odmiennym niż ich mniemaniem. Pryszczaty wił się tym razem i stawał okoniem, ale i tak go wypchnęli, więc podszedł i pochrząkiwał wstępnie, żeby zanim zagai rozpoznać ewentualne wapory. Jakbym je miewał od przedwojnia.
- Bo taki Szparag – wykrztusił wreszcie – to jest do Rudej przynależny niejako od urodzenia. Może nawet go wykluła gdzie w mateczniku laboratorium i Szparag jest obowiązkowy. I my to rozumiemy, więc do Rudej w komplecie Szparag, jak ozdobne zielsko do bukietu być musi, albo jak śledzik do setuchny. Ale teraz koło Rudej kręci się taka malutka blondyneczka o cerze, która słońca nie zaznała. Czyżby powiła? Znaczy Ruda… I ja, to znaczy my… no… chcieliśmy zapytać…
Pryszczaty przemawiał scenicznym szeptem, więc Pani Kasia, jako jednostka wybitnie kulturalna posłyszała cały wątek, a kwestię reakcji na mowę Romea, miała niejako genetycznie wbudowaną. Zatrzepotała rzęsami z ekskluzywnej drogerii, żeby lekko ochłonąć i nie wnikać w kwestie fizycznych skłonności Rudej do poczęć mniej lub bardziej naturalnych, jednak widok drobniuteńkiej istoty orbitującej wokół Rudej nie mógł ujść jej uwadze. Odrobinę znieruchomiała jednak, żeby pozwolić szefowi na chwilę zadumy nad jej doskonałym profilem, którego greckie boginie wręcz powinny jej pozazdrościć i udławić się jabłkami niezgody nie opuszczając przy tym zakurzonych kart dowolnej mitologii.
Tym bardziej Stanisławowi, który z racji postury patrzył z wysoka i dostrzegał plankton przemieszczający się w przestrzeniach biurowych pchany falami pływów. Widział, lecz nie postało w nim pytanie, kim owa tajemnicza miniaturka być może. Najwyraźniej podobne pytanie na jałowym gruncie zwiędło nie wydając owocu. Selektywność spojrzenia Stanisława nie pomijała jednak jednostek płci delikatniejszej z budowy, więc obcym mu ta istota nie była i łaskawym skinieniem głowy niejednokrotnie kwitował jej zauważenie przemierzając przepastne, półmroczne przestrzenie korytarzy roznoszących echo jak chamsin zarazę.
Podrapałem się po miejscu, w którym zdążyłem mimochodem wydrapać malutką, zapodzianą pośród zarośli polanę i w głowie lęgły się pytania, jakby mało było tych, którymi Pryszczaty zainicjował reakcję łańcuchową. Wzorem pani Kasi (choć nie tak pięknie i dostojnie) zamarłem uderzony falą czołową tego pytania, a młodzież z kącika patrzyła ze złośliwą satysfakcją, jak wiję się pod wpływem znaku zapytania na którym powiesił mnie Pryszczaty, jakbym był Janosikiem zdradziecko pojmanym w pijanym śnie.
Stanisław przeżuwał własne myśli w milczeniu, pani Kasia w swoim zastygnięciu była tak piękna, że nie zamierzała wytrącać się z tego stanu czekając na szefa-księcia, który wyzwoli ją z tej wiekuistej zadumy i uratuje jej spragnione miłości łono od podłości świata. Choćby kosztem kruszyny, która słońca nie zaznała. Ja otarłem ukradkiem łezkę, gdyż miałem przed oczyma wyobraźni maltretowane szczeniaczki i kopane bestialsko małe kotki, czy wróbelki trzymane w pętli sznurka, żeby fruwały jak jakiś balonik zarażony ADHD.
Oczywistym się stało, że udział szefa będzie niezbędny i jego niespieszne, wyważone kroki poprzedzone stalowym wzrokiem były już tyko kwestią czasu. Nastał w końcu miłościwie nam panując na chwałę własną i Centrali. Nastał i temat zgłębił pośród westchnień Katarzyny Pierwszej. Pani Kasia zawładnęła naszym zbiorowym sumieniem snując rzewną opowieść o latorośli spłodzonej zapewne potajemnie tam, dokąd nasze domysły ledwie śmiały się zapuścić i w tych retortach obrzydłych, w ogniu i dymie stworzona, od pierwszych chwil istnienia sierota, której obce matczyne ciepło i ojcowska miłość.
Szef stanął na wysokości zadania, choć przełykał ślinę ze wzruszenia. Publicznie ofiarował się usynowić córkę i na spacer pierworodny ją powieść ku słońcu. Nauczyć kochać i być kochaną. Wiódł przy tym wzrokiem jamnika stojącego nad pustą miską, gdy pani Kasia dołączyła do deklaracji ofiarując sierotce pierś ciepłą i łono życzliwe. Czymże my mogliśmy wesprzeć niebogę? Stanisław mógł jej co najwyżej puklerz w kuźni na miarę sporządzić, a ja? Ech! Szkoda gadać. Pryszczaty zawstydził się nieco, gdyż jego szef absolutnie nie zamierzał usynawiać, a pani Kasia patrzyła z odrazą, jak na larwę mrówkolwa, a najwyraźniej owa drobniuteńka istota podobała mu się bardziej niż trochę.
Stanisław poruszał się zbyt sztywno i mógłby niechcący delikatną strukturę psychicznie zmiażdżyć, więc on, jako umyślny z wiadomością w pole wyruszyć nie mógł, pani Kasia z szefem oddalili się pomiędzy szefowskie regały, aby przygotować gniazdko dla tak pięknego gościa. Płynęli wespół uduchowieni wielce i zwiewni jak dym z fajeczki. Ja tymczasem niewypowiedzianym poleceniem miałem zorganizować misję adopcyjną, jako weteran, albo senior, czy jak tam nazywa się jednostkę namaszczoną błogosławieństwem szefa.
Objąłem wzrokiem stan posiadania i pierś wypiąłem mężnie. Szef patrzył, nawet, kiedy był odwrócony plecami i wiódł panią Kasię pod rękę podwieszoną, rozkołysanym wahadłem bioder taktującą niespełnione wciąż nadzieje. Biurko było moim kapitańskim mostkiem i postanowiłem nie schodzić z niego do końca, jak każą marynistyczne legendy. Stałem szeroko rozrzuciwszy nogi, żeby żaden sztorm, żaden bałwan spieniony nie zepchnął mnie z rubieży i wiodłem wzrokiem po widnokręgu. Z każdą chwilą duma we mnie rosła i wojska mi podległe kuliły się czekając rozkazów. Wreszcie padł pierwszy.
- Ty! – wzorując się na niedościgłej postaci szefa wskazałem paluchem Pryszczatego – Ty pójdziesz i sprowadzisz. Zaprowadzisz. Przekażesz. Wesprzesz i nie pozwolisz. Nie przestrasz, nie spłosz i nie pozwól. Przyprowadź czystą jak polny mak świeżo po wykluciu, żeby ani jeden płatek nie opadł, żeby warga nie zadrżała. Przekażesz. Niech wie, że wsparcie ma zapewnione i przyszłość świetlaną też.
- Co zaś do reszty… - powłóczyłem wzrokiem po pozostałych – Czas najwyższy, abyśmy gremialnie i jednogłośnie wsparli trud i wykazali się empatią. Z braku kapelusza będę zbierał „wyrazy” do pudełka po papierze A-4. Proszę nie skąpić sierocie wsparcia. Za chwilę przyjdzie na pierwszy być może w życiu posiłek przyprawiony ojcowską miłością. I to nie byle jaką, bo szefowską.
Skład osobowy pouczony odgórnym przykładem Stanisława nie wygłupiał się brzęczącą monetą, tylko sypał banknoty, które nieśmiało sfruwały na dno pudełka. Pudełko było dość duże, jednak zbiorowa atencja zdołała ledwie dno przykryć ku naszemu zbiorowemu zawstydzeniu. Zaniosłem szefowi, żeby komisyjnie przeliczył firmową empatię i podjął decyzję w kwestii menu niewątpliwie głodnej nie tylko miłości istoty. Szef wzruszył się do tego stopnia, że pani Kasia musiała otrzeć mu czoło rosnące od rozpalonych myśli, kiedy nakrywał własnym banknotem naszą skromną ofiarę.
Ten właśnie moment wybrał Pryszczaty, żeby wrócić z misji na tarczy. Znaczy samotnie. Pokonany i rozbity był tak, że przysiadł na zadzie, jak zajechany koń. Pani raczej nie pobladła, choć w jej wypadku byłoby to trudne do odkrycia, jednak korzystając z pośrednictwa Pryszczatego podziękowała pięknie za naszą troskę i zgodziła się wziąć udział w jakiejś drobnej, powitalnej uroczystości, ale dopiero w przyszłym tygodniu. I obiecała upiec placek z wiśniami, żebyśmy nie byli tacy smutni…
Domniemanie.
Chmury wyglądają, jakby się położyły na czymś niewidzialnym i wylegują
się niczym puchate baranki po kąpieli w szamponie rumiankowym, czy w czym się kąpie naturalną
wełnę czesankową w stanie przedagonalnym. Może właśnie tam sięga dziś
brzuszysko grawitacji? Zapodziany śmigłowiec usiłuje rozplątać kudły tych
olbrzymich stworzeń, a one przytulają się do siebie, bo w stadzie bezpieczniej.
Znakomicie odżywiona kobieta okutana skórzaną kurtkę na nogach miała domowe klapeczki.
Wyglądała, jakby wybiegła za synusiem z kanapkami i dopiero na przystanku
przypomniała sobie, że synuś do pracy pojechał godzinę wcześniej, więc stała przytulając się do własnej torebki. Nogi splotła w iksy, czyli zapewne jest
chłodno. Patrząc na podobny obrazek można śmiało zaryzykować stwierdzenie, że temperatura siadła. Kobiety czynią to
instynktownie chyba, bo nie sądzę, żeby odruch był wyuczony. Nawet
dojrzewające dziewczynki w chłodniejsze dni potrafią już stać splatając nogi, żeby zatrzymać
ciepło tam, gdzie pomieszkuje go najwięcej.
poniedziałek, 8 lipca 2019
Model.
A
kiedy księżyc był już taki szczuplutki jak bywalczyni wybiegów mody ustawiłem
na jego krawędzi ławeczkę. Niewielką, z byle jakich desek zbitą. Ot - taką,
żeby przycupnąć zmęczony długim dniem. Usiąść i wypić kubek herbaty, albo
szklankę piwa w zależności, jak bardzo słońce swawoliło nim czmychnęło za płot
widnokręgu. Zmarudziłem trochę, bo księżyc wyraźnie usiłował odpłynąć.
Podskoczyłem i chwyciłem za róg. Potem podciągnąłem się szybko, bo pustka pod
nogami deprymowała mnie. Usiadłem na mojej ławce i otarłem pot z czoła.
Księżyc
wypłynął znad rzeki i wędrował nad miasto. Ciągnęło go do ludzi, a ja nie
miałem nic przeciwko – zresztą – i tak nie pytał mnie o zdanie. Byłem pasażerem
na gapę. Może nawet pasożytem, który na pochyłe drzewo wskoczył. Księżyc chudy,
to i mnie pępkiem nie zepchnął na ziemię i teraz znosi mnie, ale posiwiał na
tej chudej gębie od mojego towarzystwa.
Żeby
go udobruchać opowiadałem mu o rzece, o tym, jak rzucałem kamieniem marząc,
żeby przeleciał nad wodą i zniknął w szuwarach po drugiej stronie, albo jak
puszczałem kaczki na wodzie zliczając kolejne, coraz szybsze klaśnięcia o
lustro. Zerkał na rzekę i poprawiał srebrną brodę. Zwolnił, żeby dokończyć
toalety. Szczęściem nie uwierałem go zbyt mocno.
Pokazałem
mu palcem centrum, a on łaskawie się zgodził. Pokazałem mu ścieżkę, którą
biegłem, żeby nie spóźnić się na ślizgawkę, albo drogę, jaką wydeptywałem
pomiędzy kwiaciarnią, a pierwszą miłością, która uwielbiała róże bardziej ode
mnie. W obu wariantach zrozumienia – musiałem księżycowi wyjaśnić zagadkę, bo
chyba oszołomiła go niejednoznaczność układu tak prostego jak on-kwiat-ona.
Pokiwał w końcu głową ostrożnie, żebym nie ześliznął się wraz z ławeczką i
potem powędrowaliśmy dalej.
No
tak. Ledwie usiadłem mu na grzbiecie, niczym wesz na psie i już uzurpuję sobie
prawa. Mówię „my”, kiedy to on wędruje, a ja spoczywam na ławeczce i jestem
tylko mizernym gawędziarzem, kiedy on – nocny stróż obchodzi swoje gospodarstwo
obrane z kolorów i sprawdza, czy szakale nie wygryzają zbyt wielu dziur w
rzeczywistości. Póki noc młoda chciał zajrzeć daleko, bo bliżej świtu wzrok
zmęczony i już mniej chętnie spogląda ku kresom. Nosem pokazywał mi jakieś
odlegle góry, czy morza, wysrebrzał korony drzew i spijał pianę z odległych
strumieni.
Chciałem
go zatrzymać, żeby został tu, w mieście, bo bałem się, że sam nie dam rady
wrócić, kiedy się rozpędzi gdzieś daleko, ale jemu było już spieszno położyć
się gdzieś na pustyni i popatrzeć w gwiazdy beztrosko. Kiedy mijał jakiś
wieżowiec zeskoczyłem i pomachałem mu ręką. Niech frunie za swoim losem. Ja
zostanę. Schodziłem niekończącymi się schodami, bo nocą winda nie chciała
działać. Schody kręciły się i kręciły, skurzone, zmęczone i niekochane. Nocny
stróż poburczał coś pod nosem, kiedy wychodziłem – szczęściem nie rozpoznał we
mnie intruza.
Daleką
miałem drogę, bo przesiedziałem na grzbiecie księżyca dobrą chwilę i wyciągnął
mnie spory kawałek przez miejskie plenery. Wracałem szemrzącą z cicha nitką
asfaltu dyszącego całodzienny trud. Chyba był spragniony, więc zaproponowałem
mu spacer nad rzekę, żeby się schłodził. Zgodził się, bo w taką noc każdy się
godzi na wszystko.
Ciepła,
czarodziejska noc pełna marzeń bezwstydnie fruwających jakby to był bal dla
latawców. Stukałem rytm butami, a echo grało tymi odgłosami w squash’a obijając
o pomroczniałe ściany i witryny sztucznym śmiechem przystrojone. Ulica
wślizgiwała się z wielką wprawą pomiędzy stare kamienice, a wiatr penetrował
zakamarki i arkady jak szczeniak szukający zabawy.
Stanęliśmy
na moście, żeby odsapnąć. Ulica piła wprost z nurtu, a ja patrzyłem jak migoce
miliard łusek drobniuteńkich fal czesanych ciepłym, żółtym światłem. Rzeka nocą
stała się piękna i wcale nie odarta z tajemnic, kiedy ludzie ją podświetlili
nieznacznie. Usiadłem na kamiennej balustradzie i podkurczyłem nogi obejmując
kolana ramionami. Jakbym sam do siebie się przytulił. Siedziałem i patrzyłem w
wodę, żałując, że księżyc wolał biec niczym dziki mustang przez prerię, zamiast
zostać ze mną.
Chyba
się zadumałem i nie zauważyłem, kiedy ulica pognała dalej. Spomiędzy kamienic
dobiegał zmęczony rytm samotnych, spóźnionych kroków. Ocknąłem się, gdy zgasł
nieopodal. Podniosłem głowę i rozejrzałem się.
- Nie! – malarz gorączkowo
rozkładał sztalugi wprost na jezdni – Proszę, nie ruszaj się. Zostań tam jeszcze
przez chwilę. Pozwól choć naszkicować tę chwilę. Cóż za noc! Najpierw
rozkołysany pan na ławeczce przekomarzał się z księżycem, a teraz ty, jak cień
przytulony do nocy…
Subskrybuj:
Posty (Atom)