piątek, 30 marca 2018

Ballada poniekąd świąteczna.


Skoro już odtrąbiono, że święta i czas najwyższy wydać możliwie dużo w czasie krótszym niż rok wcześniej, w ramach sprintu przedświątecznego (chwała w księdze rekordów Guinnessa gwarantowana, choć krótka, bo jednosezonowa zapewne), kiedy już półnagie niewiasty zaoferowały mi w blokach reklamowych dokładnie wszystko, czego chcieć powinienem, na dodatek w cenie tak bezwstydnie promocyjnej, że niemal oczekiwałem, że pani w kasie dołoży mi własny złoty ząb, albo chociaż biustonosz ciepły jeszcze jej podwyższonym kardiologicznie pulsem, żebym wychodząc poczuł magię, bo przecież – bez magii świąt żadnych być nie może.

Jakiś pan, porzucony na ławce, bo nie wytrzymał tempa przedświątecznych zakupów siedzi i dogorywa tęsknie patrząc w otchłanie licznych paśników zlokalizowanych w Galerii – widać, że brakuje mu i chce uzupełnić energetyczne niedostatki, jednak surowe, zbiorowe oko postnej cenzury patrzy z taką przyganą, że ośmielił się rzucić okiem wyłącznie na gabloty z trawnikami wielobarwnymi, poprzetykanymi króliczkami, zajączkami, barankami i kurczaczkami tak słodkimi, że można byłoby miksować je do masy kremowej na urodzinowe torty, albo wkładać do uli, jako żelazną rezerwę dla pszczół, gdy zimowe ssanie w brzuszkach poczują.

Szedłem pośród ciastek bardziej kolorowych, niż paleta lakierów do paznokci, przedzierałem się przez tłum, który wszedł pachnący w te czeluści rozległe, lecz obecnie spływa potem i może po raz pierwszy chłopak poczuł prawdziwy aromat towarzyszącej mu kobiecości, a ona… rumieńcem się oblała, gdy zdecydowana woń testosteronu dotarła do podświadomości budząc skojarzenia, o jakie sama siebie nie podejrzewała. Cóż – wzruszyłem ramionami, bo oboje szli w ortopedycznych kołnierzach – najwyraźniej ekspresja wygrała chwilowo z fizycznymi ograniczeniami i teraz pokutują za grzech niecierpliwego pożądania.

W sklepie z męską odzieżą młoda pani głaszcze dyskretnie kieszeń błękitnej koszuli rozmiaru wystarczającego jej na nie najkrótszą sukienkę i wtula się w zawstydzony, wiśniowy krawat szepcząc mu to wszystko, czego jeszcze wczoraj nie miała odwagi powiedzieć swojemu panu. Mógłby jej kupić i pasek dobrać do kompletu, żeby się stała poranną koszulą. Powinien kupić. A w ogóle, to dlaczego nie kupił jeszcze i chyba czas najwyższy zamienić tego pana na innego, który kupi – ot choćby tego, co grymasi właśnie pośród pasków, bo co do ręki weźmie, to za krótki i żadna dziurka, nawet ta zaczepiona o nieskończoność nie jest w stanie nakryć pępka.

Pośród elektroniki pan siwiejący, ze zdumiewającym skrępowaniem poszukuje baterii, więc chyba nie do wnuczęcej zabawki, lecz dla tej pani nieopodal, co włosy miedzią pokryła, żeby zakamuflować choć drugą cyfrę pesela, z nadzieją, że ta pierwsza też zblednie troszkę. Teraz maskuje niecierpliwość dłonią ściskając paski torebki, jakby się bała, że zabawka z rozładowaną do cna iluzją bliskości wyfrunie jej, ku zgorszeniu tłumu o oczach szklistych lub przekrwionych, zmęczonych i nienasyconych, lecz nigdy tępo-martwych, bo w powodzi gadżetów można byłoby zaginąć śmiertelnie, jeśli każdego dnia nie zaktualizuje się wiedzy na temat dostępnego i wyprzedanego właśnie asortymentu.

Pośród prądów klimatyzowanego powietrza, tendencyjnie aromatyzowanego chlebem i piżmem, pośród muzyki kojącej ogłupiałe nerwy, płyną ludzie delikatną nutą popychani, od jednej witryny do drugiej. Jakaś kawa droższa od samochodu, mimochodem lody w cenie wakacji na Tahiti, ukradkiem ciastko za które można wyżywić Bangladesz i runda druga. Spożywka. Wiadomo – łatwo nie będzie, bo pomiędzy regałami nieustannie i beztrosko jeżdżą czołgi i pociągi pancerne objuczone tak, że wielbłąd nauczyłby się pisać i napisał gorącą skargę do ONZ-tu i do Hagi, Brukseli, a nawet do bezimiennego bodajże świętego od wielbłądziej krzywdy też, gdyby ktoś próbował taki balast choćby pokazać wielbłądowi. Kółka skrzypią pracowicie, a ochrona wyposażona w sprzęt dwuzadaniowy dostojnie i z niezwykłą pobłażliwością kontroluje z wysokości minus pięć dioptrii cały ten rwetes. Bo w razie „W” – dysponują sprzętem – można niepokornego delikwenta schwytać w objęcia kilowoltów, a gdyby przed kasą zasłabł, udzielić mu elektrowstrząsów wykorzystując czarno odzianą powagę urzędu jako defibrylator. Rzut oka na sklep z butami, potem na walizki ze skóry zwierząt wymarłych w dziewiętnastym wieku i te z tworzyw sztucznych, które NASA skończy badać w przyszłym dziesięcioleciu, pod warunkiem, że budżet uniesie apetyt wciąż rosnącego zespołu Einsteinów i ich doradców/prawników/psychoterapeutów/guru i całej tej otoczki która jak burdel za wojskiem podążać po prostu MUSI.

Kwiaty! Pamiętać o kwiatach, o baziach, o smrodzie bukszpanu, później farby do jaj i do twarzy, do pazurów, ust, policzków… chemia, bo przecież okna i lodówki myć trzeba, podłogi, lampy sufity i własne podwozia też. Włosy farbować, bo goście przyjadą i nie tylko w garnkach będą przeprowadzać inspekcję, ale w migdałki i waginy zerknąć nie omieszkają. Więc pucować koniecznie, choćby północ kuranty śpiewać raczyła. Dywany trzepać i skontrolować karność ręczników w kostkę ułożonych tak dawno, że się już ich nie da rozprostować. Firanki ze zdumienia stają się przeźroczyste, a łóżka skrzypią z niedostatku lokatorów, gdy piekarnik dyszy ciężko drugi tydzień eksploatowany bardziej niż angielskie bezdomne dzieci w osiemnastowiecznych fabrykach.

To wszystko owszem. To też, ale najpierw – Galeria, bo jeszcze piętro zostało, czy dwa – nie – to ostatnie, to raczej nie, bo kino i kolejne słodycze droższe niż udana kampania prezydencka. Ale jeszcze to jedno piętro koniecznie, bo może sukienka i bielizna damska przecudnej urody, a przecież dziś właśnie do majtek zbyt ażurowych dostać można w gratisie pas do pończoch, więc do pasa dobrze te pończochy nabyć – ze trzy pary, bo chłop delikatnością nie grzeszy, a głupi tak że zanim zdejmie to podrze do cna. No dobrze – pięć, bo to nigdy nie wiadomo, jak często i komu przyjdzie ściągać.

I książki, bo może kiedyś… może przyjdzie czas, że się przeczyta, ale dzisiaj niech leżą i w oczy gości kłują, bo nie wypada za analfabetę robić, więc pani pozwoli – pięć, nowości, muszą być i w twardej oprawie – najlepiej skóra i złocenia – niech wiedzą, że z pospólstwem wspólne, to tylko wyznanie i nic więcej. Pani da grubsze, bo te chude niepoważnie wyglądają, pani myśli, że na biedaka trafiło? No ruszże się kobieto i podawaj, bo chłopu ręce urwie od dźwigania – patrz jak zmizerniał, pobladł, a do domu musi dowieźć samochodem, bo przecież nóg już nie czuję. Powiem ci kochanieńka, że piwo mu kupiłam…. Dietetyczne i jedno, ale ciii… to dopiero, jak wniesie po schodach do domu i dywany wytrzepie…

Jajka! Przecież po jajka przyszliśmy tumanie skończony! Gdzie jajka masz??? Nie… ty to zupełnie bez jaj chyba jesteś, że też mi się taki trafić musiał!

Kilka nieuzasadnionych niczym kroków.


Dzień samym swoim wyglądem wykluczał pośpiech. Słońce wzniosło się wyżej, żeby wychylić się spoza rosnącej wokół architektury i spowolniło kroki tubylcom. Mnie przywitały trampki na bosych stopach, chwilę później następne. Kostki młode, różowe i pogryzione, jakby mały piesek budził właścicielkę w ten niecodzienny sposób, drugie niosły młodą mamę w towarzystwie pisklaka zabawnie przesuwającego się po chodniku marynarskim krokiem – tym nocnym, powrotnym, szlakiem wiodącym z tawerny, kiedy już wspomnienia rozszarpane na strzępy skleić się nie dają żadną zbiorową pamięcią. Gdzieś na skrzyżowaniu, w plastikowych wiadrach wdzięczyły się tulipany w kolorach, które zostaną wymyślone dopiero pojutrze. Na fosie wiatr zamiótł śmieci i zepchnął je do brzegu, a od spodu ciemne kształty rybich mutantów sortowały ów śmietnik wybierając co mniej toksyczne kawałki. Na okolicznych trawnikach kwitła trutka na szczury posiana zamiast stokrotek, a wrony z wysokości pustych gałęzi patrolowały, czy nie unieruchomi ona jakiegoś futrzastego śniadania. Pan, strojny w obfitość brzuszną, własne zwieńczenie konsekwentnie ozdobił. Irokezem! Pierwszy raz w życiu widziałem irokeza-afro! Czarny baranek (nie mylić z owcą) piętrzył się pomiędzy uszami dumnie i sztywno. Świątecznie i przewrotnie, bo kto to widział z czarnym barankiem łazić… Jakaś mroczna subkultura być to musi i niekoniecznie ze święconką do kościoła chadzająca.

czwartek, 29 marca 2018

Biały blues czarną nocą.



Z bezkresu obojętności wyjąłem papierosa. Z twojej przecież wyjąłem go dłoni, a ty tylko śmiechem parsknęłaś – krótkim, nerwowym, takim, któremu do wesołości brakowało świata całego. Negatyw śmiechu wyszczekany samej sobie w twarz, jakbym ja miał stać się tylko zwierciadłem, w którym chciałaś obejrzeć własną niedoskonałość. Wyjąłem ci z rąk niedopałek i nie patrząc odrzuciłem w półmrok wybrukowany tak dawno, że tylko skrupulatności kronikarskiej tubylców zawdzięczać można wiedzę, jak bardzo starym ów bruk być musiał. Oparłaś się plecami o ścianę zakurzoną, w podcieniu ciepłego zmierzchu i parsknęłaś czarnym śmiechem. Dramatycznym. Takim, któremu do radości brakuje zbyt wiele, nawet, jeśli słuchacz nie jest wprawnym odbiorcą.

Zaklęłaś z pasją. Głośno, wyraźnie i bezwstydnie. Gorąco tak, że przechodząca nieopodal para obcokrajowców odwróciła się z niepewnym uśmiechem próbując dowiedzieć się, czy wszystko w porządku, czy też policję trzeba wezwać, lub pogotowie. Podziękowałem ręki skinieniem, choć języka nie znałem, lecz wydał się południowym, adekwatnym do karnacji, którą dysponowali – chyba, że mieli korporacyjny, dożywotni karnet na solarium, co zdążył wyblaknąć od nadużywania. Krótko i dosadnie podsumowałaś własne przemyślenia, ten wieczór, a może piętnaście minionych lat? Nie wiedziałem co, bo w jednym wykrzykniku można zmieścić zbyt wiele i łatwo o pomyłkę, a wieczór nie przyniósł najdrobniejszej sugestii.

Wiedziałem tylko, że oczy miałaś martwe, że twoje ciało wzorem warzywa z ziemi wyrwanego, choć już nie żyjące, to wciąż udaje jędrność i pachnącą świeżością kusi. Aż dziw, że oczy miałaś suche, więc zapewne bardziej w stronę wściekłości podążałaś, niż rozpaczy i to było rozwiązanie, któremu łatwiej mi było towarzyszyć, bo pośród łez facet traci zbyt wiele energii na domniemania, a myśli zwijają się w supeł uniemożliwiający jakikolwiek ruch, mający choć cień sensownej, samczej działalności.

Co miałem powiedzieć? Że pójdę z tobą na każdą wojnę? - Powiedziałem. Że stanę obok, choćbyś nawet racji nie miała? - Powiedziałem. Powiedziałem, że zostanę, choćbyśmy mieli się na śmierć wykrwawić w tej krucjacie, gdy przeciwnik lawinowo zwiększy nakłady i uzbroi się w kosmiczne technologie, tylko po to, żeby doprowadzić ciebie na skraj otchłani. Na granicę pomiędzy istnieniem i negacją. Na wieczność, która mogłaby bezczelnie poradzić sobie bez ciebie. Wyciągnąłem do ciebie dłoń i ramiona rozpostarłem, jak jakiś jastrząb ledwie opierzony, bo przecież mnie pośród husarskich tradycji chowano i już w piaskownicy przewagi nad światem zewnętrznym udowadniać było mi trzeba, pośród łez gorzkich, kiedy świat silniejszym się zdawał, nawet, gdy dłoń matki rozproszyła pulsujące chmury nienawiści i wściekłość kłów mlecznych tego gościa, co centymetrów aż pięć miał więcej, a kilogramów być może dwanaście.

Wiedziałabyś, gdybyś miała strzęp rozsądku w sobie, że wtedy gotów byłem rozpętać wojnę światów i spacyfikować nie tylko Marsa, ale cały układ słoneczny, chociaż słońce w nóżki szczypie, z odległości miliardów kilometrów. Rozsądek nie miał do mnie dostępu – dla ciebie chciałem powiesić na słońcu chorągiew. Twoją. Dla ciebie i mną wywalczoną. Samopas, bez uzasadnienia innego, niż to, że PRZECIEŻ TEGO CHCIAŁAŚ! Mi wystarczało takie uzasadnienie. Wtedy, kiedy stałaś oparta o ten mur historią zarażony tak starą, że gdyby mój przodek miał go stawiać, to przedrostków „pra” musiałbym mnożyć do znudzenia i gardła posuchy. Byłem gotów na więcej, niż słowami da się wyrazić, lecz wroga poznać…

Milczałaś. Milczałaś po eksplozji wulgarności dosadnej, ale niepojętej. Żadnym tropem nie pozwoliłaś mi za tobą podążyć, a mój węch skażony słodkościami, którym towarzyszył lód i słomki z plastiku wbite w dno szklanek o grubym dnie, pośród owoców mających uspokoić sumienie, że przecież alkohol był tyko dodatkiem do reszty. Mgła w twoich oczach nie chciała się ulotnić, a słów w sobie nie znalazłaś więcej. Stałem i patrzyłem jak rosną w tobie emocje, jak ciało wydaje się zbyt kruche dla ekspresji zarażonej czerwona gorączką, która stopić potrafi całe narody i geografią przejmować się nie zamierza. W taki wieczór gotowa byłaś na to, co nieodwracalne. Zbyt duże na mikry organizm. Przymierzałem własny, czy wespół szanse mamy choć iluzoryczne, jednak w obojętności twoich oczu wróg pęczniał szybciej niż moja pycha boskością wielka tak, że niemierzalna w kategoriach sceptyka.

Walczyć. Wygrać lub zdechnąć w trakcie. Wiedzieć. Cel zobaczyć, chociaż na okamgnienie. Nie dałaś mi. Stałaś o ścianę oparta, bezwładna. Spaliłaś się w gniewie? Wróciłaś do świata odwiecznie sterowanego damskim pragmatyzmem? Oczy wciąż masz wulkaniczne, wciąż krzeszą iskry jak supernowa w apogeum ekspresji, ale… Zmieniło się coś. Nie jesteś już zimną, bezduszną stalą. Wciąż jesteś, o ścianę oparta, bezwładna i bezwolna tak, że gdybym tylko zechciał, mógłbym wymodelować twoją noc na własne potrzeby. Barbarzyńsko skutecznie – mógłbym. Bo stałaś bezwolnie, nierozumnie całkiem i zupełnie pozbawiona czasu. Chwila pośrodku nicości, łatwa do zapomnienia pozornie. Stałaś pomiędzy wieczorem i porankiem, w tym półkroku, w czasie niestabilnym nawet dla najdokładniejszych zegarów.

Wiem – to niewiele. Ale zdążyłaś mi przekazać w tym międzyczasiu nieokreślonym, że dobrze nie jest, że stało się coś, co zabolało i trwa w tobie. Tylko i aż tyle. Żadnych detali, o które mógłbym… Mógłbym? – Wiem, że nie tylko mógłbym, ale zrobiłbym, choćby otoczenie miało zgorzelą cuchnąć przez wieki. Dlatego milczałaś tak wytrwale? Wiedziałaś? Na pewno wiedziałaś. Zbyt mądra jesteś, żeby nie wiedzieć.

A teraz wpółniosę cię w ciepło odległej jeszcze pościeli, żebyś mogła poduszki łzami nasączyć, kiedy już nikt i nic widzieć nie zdołają. Szkoda. Okropnie mi szkoda, że zamiast wiedzieć muszę zgadywać, bo ty już słowa z siebie nie wydobędziesz dziś. Nawet tej klątwy nie powtórzysz żarliwej tak, że Europa się oglądać zaczęła. Rodzą się we mnie myśli odarte z kolorów, rosną potwory. Ty, w bezwidoku idealnym pogrążona pozwalasz się ewakuować stamtąd do tam. Żeby popełnić noc samotną. I nie zaprosisz mnie. Bo ja nie uwierzę twoim dłoniom, które pociągną mnie w otchłanie. Nie tym martwym dłoniom zatopionym w kosmosie oczu. Przyjdź po mnie, kiedy będziemy mieszkali w tym samym świecie. Gdybyś była tak uprzejma – opowiedz mi ten wieczór sobą. Niechby w żołnierskich słowach – opowiedz proszę… Siądę na wieczność w tym fotelu, który na straży twojej sypialni stoi i poczekam. Aż znajdziesz słowa, które zrozumiem. Znajdziesz? Wierzę, że tak…

środa, 28 marca 2018

Daremny trud.


Zdumieniem obrosłem, niczym próchniejące drzewo mchem. Zaprosiłaś mnie, chociaż nie potrzebowałaś mnie wcale. Przynajmniej nie całego. Potrzebowałaś w zasadzie tylko jednego ucha, które nie ma bezpośredniej łączności z niewyparzonym jęzorem, więc nie wypluje zwielokrotnieniem twoich słów, szczyptą złośliwości przyprawionych, na żer sensacji żądnej gawiedzi, żeby uprzejma była się zdumiewać, pokpiwać, domyślać się niestworzonych motywów i tworzyć historie, przy których fakty musiałby zostać w przedpokoju, bo na salonach miejsca dla nich zabraknie na pewno.

Zaprosiłaś moje uszy do siebie i wiedziałem, że cała reszta białkowej galanterii, to tylko efekt uboczny, dopełnienie, które przyszło wyłącznie dlatego, że uszy same niezbyt dobrze radzą sobie z chodzeniem, a nie wymyśliłaś, jak mam zostawić je na parkingu pod domem, łańcuchem przypięte do latarni, niczym jakiś rower. Przyprowadziłem tę całą resztę niechcianą, jak bagaż, a ty posadziłaś ów bagaż w miękkości fotela i obarczyłaś dłonie jakąś szklanką ciężką od etanolu, a oczom podsunęłaś świeczkę, żeby mrugała i drżała, żeby nie pozwoliła na stagnację i w swoim delikatnym tańcu płomień skusił widzeniem, zabierając resztę świata z pola widzenia. Zabrał szklistość twoich oczu schowanych za zasłoną światła świecy. Ledwie skojarzyłem, że światu zamknęłaś okna roletami i tylko szczerbinkę dla tlenu zostawiłaś, z której korzystać też chciały obce dźwięki. Pewnie dlatego w uszy wetknęłaś mi muzykę, w której pianino perwersyjnie przekomarzało się z perkusją i saksofonem, a głos żeński robił co mógł, żeby Afryki chropowatą, zakurzoną codziennością zarazić mnie skutecznie.

Wszystkie moje zmysły wygnałaś daleko od siebie, a one, sprowadzone na manowce, cieszyły się niespodziewanym świętem, odmiennością i pośród powodzi maskowania i pozorów uległy, zapominając o tobie nieomal doskonale. Jakbym zdjął je w przedpokoju razem z butami. Teraz mogłaś być czerwonoskórą księżniczką, szamanką tysiącletnią z azjatyckich stepów, albo zjawą powołaną do życia przekleństwem świeckim za niegodziwości w życiu dawno minionym popełnione. Mogłaś być wszystkim, czym tylko zapragnęłabyś, powodowana chwilowym kaprysem. Ale ty… chciałaś sobą pozostać i znaleźć we mnie słuch idealny, jednokierunkowy. Tablicę, na której powiesisz wątpliwości i niedopowiedzenia, żeby się z nimi rozprawić, nim wyblakną na słońcu. Antenę odbiorczą, w której zaskwierczy najdrobniejszy paproch kosmiczny niezbędny do zrozumienia. Zetlałe nieistotnością wrażenie uboższe w materię od fatamorgany.

Ot – taka niedoskonałość organizmu, która nie potrafi w drewnianej obojętności abakusa podsumować zdarzeń nieprzychylnych, lecz potrzebuje milczącej obecności, żeby się w samej sobie przejrzeć i znaleźć odpowiedź – czasem wulgarną, czasem bezwstydną i w dziennym świetle od czci i wiary odżegnywaną. Życzliwej i nietoksycznej obecności. Takiej, która milczeniem gotowa spatynować antyczne marmury stojące w skupieniu przed świątyniami bałwochwalczych głupców zbyt bogatych, żeby umrzeć niepostrzeżenie dla historii świata.

Zaprosiłaś moje uszy do siebie intymnej bardziej, niż gdybyś była w trakcie kąpieli, niż w objęciach wygłodniałej pościeli, która mogłaby wyszeptać tak pikantne wspomnienia, że nie ma szminki wystarczająco czerwonej, żeby rumieniec jej nie prześcignął. Zaprosiłaś mnie, żebym milczał, nawet, kiedy zdziwienie i oburzenie. Kiedy niedowierzanie i niepewność. Gdy wszystkie NIE świata płynąć chcą w usta… lecz one – one tam, pod latarnią łańcuchem zapięte, klną pośród nocy mrocznej i pustej i nawet te kroki, które słychać, to zmierzają w obce strony trzy przecznice dalej, a tylko echo z bezczynności niesie je dalej, niż powinno.

A ja, w zdumienie odziany, słów twoich pełny i dalej głodny, żeby ciąg dalszy historii nienachalnej, jednostkowej, malutkiej – twojej historii poznać, grzeję szklankę etanolu w dłoniach, co nos mi napełnia eterem wietrzejącym, a przed wzrokiem świeca spływająca gorącymi łzami – jak ty zapewne, lecz tego nie wiem, domyślam się tylko pochopnie, bo nie widzę ani oczu, ani ust – ciebie nie widzę, boś schowała się w mrok tak bardzo, że tylko słowa układane na sumieniu piętrzyć się chcą i jątrzą czekając na eksplozję, na gejzer gorętszy od słów, bo ciśnieniem podniesione ponad ludzką normę.

A kiedy pobliską ulicą przejechała już karetka, krzycząc fioletowym światłem na ścianach i jazgotem zwielokrotnionym pośród betonowych ścian dźwiękiem schwytanym niechcący w pułapkę, kiedy bełkot śpiewu wracających z imprezy skąpanej w trunkach, gdy najbardziej żwawy pies odśpiewał już zew księżyca i poszedł spać w poczuciu spełnienia, a echo zwróciło po trzykroć ów zew – otworzyłaś usta.

Otworzyłaś, a słowa, które popłynęły, choć słownikom znane, samodzielnie neutralne i pozbawione barw emocjonalnych… Hurtem zdały się płonąć tak, że świeca ze wstydu zgasła, bo poczuła jak zimną jest wobec przepływającej gorączki znaczeń. Ostatnie wątpliwości snuły się pod sufitem dymem chwiejącym się z niedowierzania, a ja…? Gdybym umiał… Gdybym mógł zabrać własną galanterię na spacer i tylko ucho zostawić. Gdybym umiał spiąć łańcuchem stalowym układ nerwowy i przykuć go do latarni trwalej, niż galernika do wioseł…

Nie potrafiłem… Zbyt późno zrozumiałem, że cały ja, to balast, który wyłącznie zaszkodzić może swoim niezrozumieniem, twoją gorączką rozpalony, gotów byłem świat ku zgorzeli poprowadzić i stać się zalążkiem nieodwracalności spowodowanej moją nieumiejętną chęcią wsparcia ciebie. W twoich słowach spłonęły wszystkie moje mniemania, domysły i niepewności. Strach uciekł ode mnie tak daleko, że drogi powrotnej nie znajdzie już za mojego życia, i chociaż dość śmiesznie to wyglądało, to przecież nie dałem rady nawet kącikiem ust się uśmiechnąć. Stężałem w twoich słowach bardziej, niż metalowy pomnik w objęciach stycznia syberyjskiego.

A ty mówiłaś dalej… słowa, które negowały naiwność moją i świat, jaki znałem. Mówiłaś głosem tak cichym, że echo żebrało o powtórzenie, żeby nie przekłamać już w pierwszym odbiciu. Potem, kiedy słów zabrakło, kiedy zapiekło się wszystko w objawieniu, w słowach prozaicznie spotykanych w słownikach, lecz inaczej w zaprzęgi zdań poukładanych nadeszła wieczna zmarzlina i cisza nocy pokrytej po widnokrąg śniegiem do dziewiczości słów nieznająca. Milczenie trwało całą nieskończoność, aż brzask skarcił kosmos za beztroskę i zaczął malować znaczenia subiektywne na tymczasowych wartościach.

Latarnia do której myślą zdążyłem przypiąć gabaryt i zmysły przestała wpraszać się do wnętrza i zwiędła żółcieniem niepotrzebnym nikomu, kiedy słońce autorytarnie obszukiwało wszystko i wszystkich, których dosięgło promieniem głodnym i wścibskim ponad jakąkolwiek wyrozumiałość. Milczenie trwało, a słońce usiłowało przebić się przez rolety, i drapało pazurami, i stukało, kusząc obietnicami pochopnymi. Jednodniową miłość obiecując, jak nastolatek, który powie „kocham”, gdy tylko dostrzeże cień szansy na spełnienie. Milczenie było tak gęste, że głodnego nakarmić, a biednego przyodziać…

Rzuciłaś klucze na stół i spać poszłaś, a ja szukałem myślami mięśni, żeby wstać, żeby móc spod latarni wydostać uczucia, przetrawić słyszane i w maratonie kroków powrotnych uspokoić sumienie definicją. Siebie uspokoić i łaskawie pozwolić światu trwać pomimo wszystko. Pomimo ciebie i mnie…

Nie pytaj – nie wolno pytać dziś. To nie twój problem, a pomóc nie możesz. Nie pytaj więc, a jeśli ciekawość cię zżera, to otwórz się na świat – może i ty dostaniesz wieczór szczery tak bardzo, że rano pożałujesz. Nawet życzyć ci tego nie chcę. Żyj, jeśli potrafisz, mów, jeśli musisz, słuchaj, jeśli okażesz się godnym treści. I nie klnij – to nic nie zmieni, gdy ekspresję parszywym kwiatem wyplujesz w nieświadom niczego poranek.

wtorek, 27 marca 2018

"Trudno nie wierzyć w nic"


Nie proś mnie, bo nie może się udać. Wiara, to nie jest witamina C, którą beztrosko połknę przed posiłkiem, żeby na długie godziny uzbroić organizm do walki z codziennością ponurą, skrytą pośród mżawki i szarości dnia krótkiego, zanim wrócę w ciepło oswojonej gawry i wtulę się w ciepło twojego ciała. Jak wierzyć mam w twojego Boga, skoro nawet nie wiem, jak ma na imię i czym „handluje”? Usiłujesz mnie przekonać, ale to tylko demagogia, na dodatek nie najwyższych lotów. Czym chce mnie skusić twój Bóg i czego w zamian oczekuje? Co zabrać chce, a czym poczęstować w ramach wymiany? Jaką ideą zarazić i jakim azymutem chce mnie w życie wysłać, żebym niezawodnie trafił w Jego objęcia?

Ja? Ja wierzę szczerze, że dowolna wiara wymknie się każdej definicji, bo to właśnie jest jej istotą. Że nie da się jej udowodnić, uzasadnić, ubrać w definicje i formuły. Gdyby się jednak udało, oznaczałoby to, że stanowi gałąź nauki. Dyscyplina, z której można zdawać egzamin, albo doktorat napisać. Więc nie. Nie można uwierzyć w Świętą Lodówkę, bo lodówka ma instrukcję obsługi i serwis 24/7 – a za drobną opłatą może być nawet uzupełniana on-line… dożywotnio i anonimowo.

Poeta wyśpiewał ideę w słowach prostych i zrozumiałych: „trudno nie wierzyć w nic”, jednak chyba zatrzymał się o krok za wcześnie, bo nie zdradził imienia. A przecież nawet pies ma imię i ten chomik, który w akwarium z nudów mieli młyńskie koło, nadaremnie rozrzucając trociny po dywanie wiecznie noszącym ślady jego nieodległej doczesności. Ortodoksyjne jednostki potrafią imieniem obarczyć kawałek drzewa z lasu przyniesiony, kamień o kształtach mieniących się domniemaniem subiektywnym, maszynkę do golenia, wibrator, albo pojazd mechaniczny starszy od panującego ustroju, bo przez zasiedzenie stał się domownikiem, ze wszystkimi wadami i sentymentami, które nosi pośród plam i rdzy.

A przecież wierzę. W bezimienną (niestety) przyszłość, która pozwala mi stawiać kroki i ustawia we mnie priorytety, dumę i wstyd. Najwyraźniej nie zasłużyłem, żeby poznać imię dobroczyńcy, dzięki któremu trwam i mam dylematy. Mam i rozwiązuję je własną ignorancją powodowany i brakiem autorytetu, który mógłby mnie w dupę kopnąć i powiedzieć: „obudź się chłopie! Co ty robisz do jasnej cholery?! Nie tędy droga!”

Mógłbym słuchać tego głosu, jak słucha się głosu ojca usiłującego pomóc, zanim młodzieńcza krew się poleje z nieumiejętności. Ale przecież pamiętam, że sam pozwalałem dzieciom bawić się siekierą, choć jeszcze długopisu trzymać nie umiały. Ba! Zakład przyjąłem, że poradzą, bo wiara w siłę własnych dzieci warta jest przegranego zakładu. Uśmiecham się do tych wspomnień powodowany dumą i złośliwością – nie mi przyszło brzuch ciężki od browaru i mięsa ciągnąć do sklepu po kolejną skrzynkę, a zapas drzewa na ognisko rósł szybciej niż piwa spożycie.

Wierzę. W mojego Boga, który nawet mi zdradzić nie chce imienia, chociaż (być może) jest tak zgodnym ideałem, że żadne Mu przeszkadzać nie będzie, jeśli tylko pozwoli mi wytrwać. Nie wierzę w betonową architekturę, nie w symbole w żelazie kute – w ideę nieskończoną i niezrozumiałą, bo gdybym był w stanie ją zrozumieć sam byłbym bogiem. Wiekuistym objawieniem dla jednostki ograniczonej fizycznością, genetyką, fizjonomią i wadami tak szeroko rozpiętymi, że żadne stworzenie na ziemi nie ma szansy dorównać perfidii poczynań ludzkich. Nie wierzę w suknie czarne, białe, czy pomarańczowe, bo nie staną się moim wyznacznikiem, ścieżką pośród nocy, kiedy wyrwany ze snu obudzę się spocony, a kolor będzie niedopowiedzianą fantasmagorią i grą wyobraźni.

Wierzę, że stało się coś wystarczająco małego, żeby mnie do życia powołać, abym posprzątał detal nieistotny. Nie wiem wciąż co, nie wiem czym, ale ręce mam nadal sprawne i rozglądam się nie do końca świadom, co zrobić mam i w czyje imię. Może za wiele wymagam? Poznać imię Naczalnika Bezimiennego – och! W swojej nieuświadomionej pysze już Mu imię nadałem, choć niezbyt popularne, jednak dla jednostki wybitnej imię może być kontrowersyjne. I płcią go namaszczam, jakby to moim zadaniem było, a przecież nie znam, domniemywam głupio i bezzasadnie… Wstyd mi teraz bardzo, bo nie wiem nic, a mądrzę się, jakbym pożarł każden możliwy rozum i szatą wielkości okrył nikczemność kadłuba.

Boksuję się z własnym umysłem, a ten (jak znakomita większość wyprostowanej populacji zoologicznej) lubi być w centrum zainteresowania i obarcza mnie kolejną hipotezą – jestem „Przechodnim Bogiem” – ciało idealne skonstruowane jako tymczasowy nośnik boskości napełnia się nią na chwilkę fizyczności życiem zwaną, a później – zupełnie jak olimpijski znicz – trafia w kolejne sumienie, żeby prząść nieskończoność z drobin niepozornych powielanych pragnieniem przetrwania znanym w przyrodzie i instynktach najbardziej przyziemnych – mój Bóg dla mnie, we mnie i ze mną przez to oka mgnienie, w którym dysponuję zmysłami zdolnym i do pytań i wątpliwości. I poprawia świat, który zmienia się wraz z każdym pokoleniem pochodni niosącej zew Boga, żeby stał się obrazem idealnym, skończonym do obłędu zaszytego w ideał.

A przecież nie mam w sobie nic więcej niż pytania… i wątpliwości… żadnych odpowiedzi. Domysłu imienia Stwórcy… Nic, poza mniemaniem nieuprawnionym…

Kim jesteś? Dlaczego ja? W jakim celu? Nie wstydź się – i tak nieprzymuszoną wiarą jestem wypełniony bardziej niż ciało wodą – powiedz mi proszę, czy jutro będzie dla mnie… czy będzieMY?

poniedziałek, 26 marca 2018

W cieniu płci.


- Nie idź tam – szepnęła rudowłosa dość niepewnie i oglądając się na drzwi ledwie przymknięte…

- Dlaczego? – towarzysząca jej brunetka zupełnie nie rozumiała powodów ani tego szeptu, ani skrępowania i wzroku wbitego w szparę niedomkniętych drzwi.

- Proszę, nie idź – łyk wina z dawno zapomnianego kieliszka wydawał się ostatnim haustem skazańca – nie idź, a jeśli potrzebujesz uzasadnienia zamknij drzwi i powiedz mi, że nie wejdzie tu nikt. Dokładnie nikt – żaden facet, dziecko, nikt nawet zupełnie obcy. Tylko wtedy mogę ci powiedzieć, ale nalej więcej tego wina i od razu przynieś jeszcze – pół butelki nie wystarczy nawet dla mnie, a ty… sama wypijesz więcej jak całą flaszkę…

Kiedy już wystrój spożywczy pozwolił zdeformować horyzontalność stołu w nieprzewidywalność Kordylierów, a etykiety wskazały pokrewieństwo polityczno-gospodarcze, kiedy klamki podzieliły świat na dwie części o skrajnie nierównych powierzchniach, kobieta rozluźniła się i po kolejnym spotkaniu z czerwonym winem, które piła, jakby to woda była w rękach wracającego z pieszego trawersu Gobi palcem wskazała na ścianę i wiszący na niej prostokąt.

Na tle pościeli, gdzie błękit walczył z bielą, w smugach przenikających się, nieokreślonych jak bardzo rozległy front wojenny, siedziała kobieta rudowłosa tak bardzo, że nawet staranna depilacja nie ukryła jej naturalnych kolorów. Patrzyła wzrokiem zielonym, bezwstydnym i nie do końca oczywistym, bo oczy miała przymknięte raczej, niż w przerażeniu pełne krągłości.

Obie podziwiały, albo oceniały sylwetkę, pozę, fryzurę – sam nie wiem, co bardziej oceniają kobiety widząc konkurencję, jednak ta męskiej części świata mogła we łbie zawrócić nawet światopogląd, gdyby tylko potrafiła słowami określić preferencje. Milczenie miało zgubny wpływ na poziom czerwieni w ciemnej butelce, która znienacka zaczęła usychać i groziło jej poważne odwodnienie.

- Widzisz? – prawie wycharczała, tyle ją kosztowało wyznanie, a przecież znały się dłużej niż chciały się kalendarzowi przyznawać przy kolejnych wspólnie i dyskretnie fetowanych urodzinach – widzisz to? On namalował… Nie umiałam przejść obok… Byłam w tej galerii i chociaż jest malutka, chociaż chaos i bieda, śmierdzi tanimi papierosami i jeszcze gorszą wódką wyjść nie umiałam. Ścian było za mało na obrazy, jednak ten wisiał tak, że gdybym wzrok straciła, to i tak wisiałby przede mną. MUSIAŁAM GO MIEĆ!

Milczenie drugiej kobiety sugerowało, że jeszcze nie rozumie, ale już nie rwie się tak ochoczo do wizyty. Spoza okna widać było miękkie ruchy cieni niepewnych ciągłości światła, więc w galerii ktoś był, poruszał się i można było pójść, choćby w kapciach, bo przecież niedaleko, a deszczu ani śladu. Z butelką markowego wina zapewne nie wygoniłby artysta – a już klientki, szukającej obrazu…

- Hmmm… - zanim podjęła wątek musiała zrobić łyk, który pozbawił do cna butelkę wilgoci, a kiedy brunetka szarpała się z tymi foliami, korkociągami, metkami, klejem pod korkiem na szczęście z prawdziwej kory drzewnej, a nie poliestru, wzięła głęboki wdech, jakby spowiadała się na sądzie ostatecznym – ten obraz… unieruchomił mnie tak, że nie miałam sił ani wstać, ani wyjść, pozbawił mnie logicznego myślenia, priorytetów… pochłonęła mnie żądza ostateczna. Gotowa byłam ukraść ten obraz, albo i więcej niegodziwości popełnić, żeby tylko go mieć dla siebie.

- Nie mówiłam tobie nigdy, jednak ciągnie mnie w stronę kobiecości. Nie mówiłam, bo wiem, jak wiele oczekiwań wiążesz z męskością, która mogłaby być bliżej niż jakakolwiek szmatka założona na twoje ciało. A ja… zobaczyłam ten obraz i zakochałam się w tej kobiecie. Zakochałam się tak bardzo, że już wtedy zaczęłam negować własną heteroseksualność. Wspólną przeszłość potrafiłam zanegować patrząc na ten obraz. Jak on go namalował, żeby dotarł do mnie aż tak? Skąd wiedział, jak namalować odpowiedź na moje niezidentyfikowane pożądanie?

Brunetka zakrztusiła się tak, że aż okno trzeba było otworzyć, bo stężenie napięcia w połączeniu z atmosferą wysyciło ostatnie cząstki tlenu z pomieszczenia. Kiedy wreszcie cyrkulacja ostudziła niedobory, a nadchodzący zmierzch nadpisał barwy ciemniejszą kreską i pośród plam niezręczności i ubytków czerwonego wina opowieść snuć się chciała dalej.

- przecież… - brunetce najwyraźniej brakowało jeszcze zrozumienia – przecież masz męża i dzieci masz, więc jak? Dlaczego? Skąd pomysł?

Patrzyły obie – rudowłosa tylko na obraz, a brunetka krążyła wzrokiem pomiędzy obrazem, a rudowłosą. Milczenie gęstniało szybciej niż zmierzch, aż wreszcie po kolejnym kieliszku wina opowieść wróciła na ścieżkę słów.

- Byłam tam dłużej, niż powinnam, oglądałam obrazy pośród ścian wiszące i te oparte o meble, ale wiedziałam już, że ten jeden musi być mój. MUSI! Zrozum, to nie była kwestia woli, chęci, czy kaprysu. Ten obraz… sprzedam ciebie, a jego nigdy… wybacz mi, ale jestem z tobą szczera – on jest mój i jest ostatnią na świecie rzeczą, której mogę się pozbyć. Nazwij mnie świnią skończoną, wszystko mi jedno – on jest mój i wiedziałam to już tam. Pokazałam go palcem malarzowi i powiedziałam, że chcę. Że kupię go od ręki już dzisiaj. Wyjęłam portfel i chciałam kupić, jak bułki się kupuje, ale on powiedział cenę, od której mój portfel od razu spadł dwie ligi zbyt nisko…

- Możesz nie wierzyć, ale zdjęłam z palca obrączkę, zdjęłam majtki, byłam gotowa wyrzec się świata, żeby go zabrać, a malarz patrzył na mnie i śmiał się serdecznie. Zabrał. I majtki i obrączkę. Portfel zabrał, a potem patrzył na mnie i dalej się śmiał ze mnie. Później podszedł i mnie rozebrał całkiem. Stałam tam naga, na zimnej podłodze czując wstyd i gęsią skórkę, a on patrzył na mnie… nalej mi proszę i nie mów nic, dopóki nie skończę – nalej i nie pytaj, bo drugi raz nie znajdę siły…

- Potem – kiedy rudowłosa wypiła dwa bez wstydu nalane kieliszki i zagryzła czymś, co smaku nie mogło już mieć – potem patrzył na mnie jak patrzy się na nową wystawę, na gablotę muzealną, albo zawartość akwarium w ogrodzie zoologicznym… Nie umiem zdefiniować do końca, co widział, ale ja zaciskałam oczy i zęby, żeby nie musieć tam stać. Obraz wisiał, a on… on kazał mi iść do domu… bez obrączki i majtek – portfel mi oddał. Nikt mnie tak nie upokorzył i ubierałam się jak wściekła osa, a on… wypchnął mnie z galerii i kazał przyjść na drugi dzień, w południe…

- I co? – brunetce pytania cisnęły się na usta i topienie ich czerwonym winem nie wychodziło idealnie. Czerwonowłosa też skorzystała z chwili milczenia i pociągnęła tym razem wprost z butelki, bo nie było nikogo, kto zadbałby o napełnienie jej kieliszka.

- Przyszłam. Jak ćma, jak narkoman, jak niewolnik, a on kazał mi zdjąć majtki znów. Mężowi nie powiedziałam nic, udawałam, odsuwałam się, nie było mnie. Poprzednim wieczorem udało się, bo nie zauważył, ale mało który chłop dostrzeże brak obrączki na palcu. Majtki, to małe piwo – uciekłam do łazienki i wracając bez nich tylko utwierdziłam go w przekonaniu, że jest jedynym moim pragnieniem, więc przygniótł mnie odbierając resztki świadomości i udawać, że jestem w innym świecie było nawet łatwiej niż zazwyczaj. To była noc, podczas której sen mieszkał na drugiej półkuli, a ja gryzłam palce z bezsilności i żeby utrzymać emocje w sobie i nikogo nie obudzić. A w południe zdjęłam majtki w galerii po raz drugi i druga para zniknęła w kieszeni malarza. On znowu mnie rozebrał, ale wtedy już był gotowy. Sztalugi stały z naciągniętym na blejtram zagruntowanym płótnem, a okna otwarte wpuszczały nie tylko światło, ale i jakieś nastoletnie oczy zbyt ciekawe i… proszę cię – tam był jakiś gówniarz za oknem i onanizował się patrząc na mnie…

Po kolejną butelkę trzeba było iść do nocnego sklepu, jednak rudowłosa sił nie miała wcale, a brunetka chwilę czasu zmitrężyła, nim płyn zaczął kołysać się w lampkach zabarwiając przeźroczystość lampek na głębokie bordo. Mikra świeczka dusiła się w mroku, jednak większa ilość światła wydawała się nadmiarowością niegrzeczną i pozbawioną taktu…

- Trzy dni chodziłam tam, każde południe spędzałam nago przed malarzem, a on chował kolejne majtki w kieszeniach i słowem się nie odezwał do mnie. A po trzech dniach… zdjął ze ściany ten obraz… zdjął i dał mi go - mi nagiej, stojącej na zimnej podłodze i szczękającej zębami. Zza okna dochodziły odgłosy niejednokrotnej masturbacji, a ja… nikomu nie powiedziałam, ale obraz jest mój. Mąż nie wie, powiedziałam jakieś kłamstwo, że mieć muszę, że trzy razy tańszy i obrączkę złotnik dorobił, a bielizna… żaden chłop nie wie, co kobieta ma w szufladzie i czy raz zdjętą da się drugi raz założyć. Nikt nie wie… tylko ty. Malarz nawet mnie nie dotknął – gorzej, że przeniósł moje ciało na płótno i nawet mi nie pokazał. Śmiał się ze mnie i wygonił z galerii. Cud, że zdążyłam się ubrać i nagiej nie wystawił mnie przed drzwi… A w moje majtki … pędzle wycierał, jakby szmat innych nie miał!

- Teraz ty mówisz, że chcesz tam iść po obrazek – rudowłosa przechyliła butelkę bez najmniejszego wstydu i pociągnęła do dna – nie idź proszę – być może wciąż wiszę na jego ścianie i każdego dnia, gdy po chleb wychodzę patrzę w oczy każdemu przechodniowi, który podniesie na mnie wzrok. I nie wiem, czy już widział mnie nagą, czy dopiero wzrokiem próbuje rozebrać. To uczucie, z którym mierze się wielokrotnie każdego dnia.

- Obraz? – brunetka pokazała palcem, żeby słowami nie przeszkadzać, a ruda podjęła temat, skoro i tak tyle już odwagi znalazła – wiesz… to nie był koniec przygody z malarzem. Obraz powiesiłam w domu i wisi do dzisiaj, ale przecież MUSIAŁAM wiedzieć, gdzie spotkał tę kobietę. Kosztowało mnie jeszcze kilka par bielizny, jakiś szkic węglem parę upokorzeń, ale powiedział. Na szczęście, bo zabiłabym go własnymi rękoma.

- Spotkałaś… ją? – brunetce ledwie przez gardło przeszło pytanie.

- Tak… to była… żona malarza… a teraz jest moja… nasza żona… ale do galerii nie wchodzę już wcale… ona nie była tam nigdy.

Dokąd... a może skąd?


Wciąż nie wiem, czy szukałaś, czy wracałaś...

Lewą stronę porastał sosnowy las. Dumny, prosty i strzelisty. Zbyt układny, żeby włosy potargać, bo sosny zdążyły pozbyć się na wietrze historii tych gałęzi, które gotowe były głaskać ludzi, gdyby się tacy pośród drzew zdarzyli. Sosny zrzucały igły wystarczająco długo, żeby wygładzić teren do równiny latem pachnącej ciepłą żywicą. Las, zbyt młody jeszcze na jagodzianki rosnące po kolana, czy wrzosy o korzeniach, z których wystrugać można by cybuch do fajeczki, wieczorem palonej na ławce przed widnokręgiem mroczniejącym. Ot – las – dorosły, lecz absolutnie wiekowy.

Po prawej dziczał młodnik, nawiedzany przez plankton leśny i skrywający w gąszczu wstydu wilgoć, butwiejące pnie i korzenie, albo krzewy kolczaste tak bardzo, jakby miały być wendettą każdemu, kto się w pobliżu pojawi. Niedojrzałość, ledwie od człowieka większa, po pępek wyścielona przyrodą szukającą słońca i wspiętą na wyżyny ewolucji, przegrywała właśnie ze świerkami, z samosiejką brzozową i nielicznymi bukami, które musiały dziki przynieść, roznosząc niedokładnie strawione nasiona gdzieś z pobliża, bo przecież dzik nie jest mustangiem, czy wielbłądem i nie przemierza przestrzeni w siedmiomilowych butach.

Środkiem toczyła się wstążka zmurszałego asfaltu tak starego, że czarnym już być nie chciał, tylko smużył się szarością, ubytkami ostrzegał, że natura znów wygrała z ludzkim zmysłem porządkowania przestrzeni i tą symetrią płaszczyzn ubogą, jak myśli powtarzane w szkołach echem jednostek zniewolonych ideą poprzedników, sprowadzającą świat do kilku wymiarów i paru punktów podparcia. Minimalizm wystarczający do trwania, ograniczenie zdolne przeżyć trzy-czwarte życia ciała, wygodnictwo sprowadzające wszystko do układu współrzędnych i negujące jakąkolwiek nadmiarowość, czy oryginalność.

Środkiem ty – bosa, w dżinsach zaledwie i tylko w dżinsach, co dla mnie niezrozumiałe, bo przecież… bez nich na tej wstędze wyglądałabyś jeszcze piękniej, a tylko z nimi i tak nie zejdziesz w odmęty lasu. Bose stopy powlekały się szarością i drobnym kurzem, kamyczkami i nie wiadomo czym jeszcze, a ty szłaś troszkę na palce stając, żeby mniej w śródstopie kłuły szyszki i żwir. Szłaś i śmiałaś się śmiechem beztroskim bardzo, kiedy słońce próbowało wypić wilgoć z tych dołeczków pod obojczykami, kiedy wiatr ześlizgiwał się rzeźbiąc talii wąskość do absurdu. Włosy nie nadążały za twoją radością i snuły się chaotycznie za tobą, drogi nie znając, lecz bez protestu – one chciały, tylko odrobinę wolniej. Starały się naprawdę.

Brodawki niczym busola wskazywały dumnie na horyzont i niczym mniej zadowolić się nie chciały, a ty szłaś, w beztrosce dnia utopiona i radość jakąś śpiewająca sama sobie, albo drzewom, czy bogom nieznanym. Podejść już miałem i dogonić ciebie, alem się wystraszył, że mój widok niespodziany spowoduje, że przestaniesz śpiewać, a słońce speszone schowa się za drzewa lub chmurą zasłoni. Bałem się, że zepsuje ci dzień własną obecnością, kiedy tak szłaś, jak ważka nad wodą płynąca, po tych resztkach asfaltu zeżartego brakiem wytrwałości ludzkiej.

Zbyt byłaś piękna, żebym cię dogonił i zepsuł misterium. Jak niezrywalny nenufar pośród świętego jeziora, jak przytulenie szlochającej syreny w chwili zwątpienia. Jak ławica mniszkowych nasion ciągnąca w nieznane, pchana bezwładnością przyrody.

Szłaś, a ja za tobą, zachwyceniem cały będąc szedłem i patrzyłem, jak dzień popełniasz ograniczony, bo ani w prawą, niegościnną bardzo, ani w lewą – tę łagodniejszą stronę zakręcać nie zamierzałaś, tylko szłaś, w słońce wprost i pozwalałaś mu rude piegi na ciele malować i śmiałaś się po wariacku z nie-wiadomo-czego. Może to rozpacz? Może depresji dół tak głęboki, że łez zabrakło i nadrabiać trzeba śmiechem, żeby wypełnić czymkolwiek niedostatek?

Szłaś w dziurawe dżinsy zaledwie odziana i radość szła z tobą, a ona była delikatna tylko z pozoru, bo przecież bała się odejść choćby na krok. Bała się, że nie dogoni ciebie w tej drodze po pusty horyzont i zostanie samotna pośród drzew, którym inne radości pisane przecież.

Świat usiłował ci sprzyjać i wiatry sprzątały drogę przed tobą, żebyś nie skaleczyła się pośród tej zapomnianej cywilizacją ścieżynki drobnej – ostatniej wskazówki i drogowskazu jedynego, dokąd masz zmierzać, żeby jeszcze raz spotkać człowieka. Jeśli tylko los raczy sprzyjać… Jeśli tylko…

Szedłem za tobą i mogłem zostać twoim człowiekiem jutra, ale przecież… tyle radości miałaś w sobie dziś, tyle czasu, zanim słońce znudzi się pieszczotą twojego ciała. Szłaś bezpieczna i szczęśliwa, a mi… Nie spieszyło się nigdzie. I gdybym tylko był chociaż trochę tak piękny jak ty, to pewnie też szedłbym boso i w samych dżinsach, których nie lubię, lecz jednak dla ciebie gotów byłbym, w dżinsach i na boso, mierzyć krokami nieskończoność widnokręgu,niknącego się gdzieś na końcu poszarpanej wstążki asfaltu, pomiędzy niegościnnym dla ludzi młodnikiem, a sosnowym lasem pachnącym piękniej, niż najbardziej wyszukane perfumy.

Chmury zerkały na twoją nagość niepełną i zawstydzone uciekały najdalej jak mogły, bo nie potrafiły osłonić cię przed pożądaniem słońca, a same odwagi nie miały, żeby się przytulić i okryć spierzchniętą intymność. Szłaś więc beztrosko a słońce malowało kolejne piegi na skórze już nie tak bladej, a stopy zaraziły się płową barwą asfaltu i całkiem już zdawały się popaść w komitywę kolorystyczną, że tylko czekać, aż analiza DNA wykaże koligacje bezapelacyjne.

Szedłem zwabiony twoją radością, zniewolony i pojmany do cna. Nie umiałem pójść w swoją rzeczywistość, kiedy twoja przepływała przede mną i pociągnęła mnie za sobą nurtem rwącym i niespokojnym. Jakbyś mnie lassem niewidzialnym schwytała skutecznie, lecz nie takim, co wolność odbiera, lecz tym, które drogę pokazuje na wieczność. Nieznaczny dendryt wszczepiony w granitową nieskończoność. Ostatnia deska ratunku i droga ku.

Ku temu wszystkiemu, czego nie znałem i znać nie mogłem dopóki się nie pojawiłaś. A ty szłaś w dżinsach i bosą nogą wybijałaś rytm cichy, na paluszkach po horyzontu kres. Zanim pojąłem, zanim objąłem zrozumieniem już za tobą szedłem bez lęku, chociaż nowe-nieznane-dalekie-obce przed nami. I nie było nas, bo tylko ja wiedziałem , że jesteś, a ty o mnie nie wiedziałaś nawet tyle, że stałem się opcją i możliwością na tym świecie. Ty szłaś… Asfaltem i bosonoga. Z piersiami pomalowanymi słońcem od samego brzasku, aż po odległy jeszcze zmierzch. Szłaś, gdy bokiem szumiały sosny, dla których byłaś odmianą i niespodzianką, błahą bardzo w skali wieczności, lecz w skali dnia – poza mną - jedyną.

Szłaś, a młodnik dojrzewał szybciej niż moja myśl dojrzewać zdążyła. Przecież chciałem chwycić cię za rękę, żebyśmy pobiegli w stronę słońca. Bo razem można więcej. Dalej i bez tego strachu, co pęta oddech i w łydkach kwasem mlekowym pośród lęków się rodzi, zanim prawdziwe zmęczenie postawi znak STOP na drodze. Chciałem…

A potem zaszło słońce, a moje chcenie już nie było tak odważne, jeśli w tych kategoriach w ogóle można rozważać temat. Byłem tchórzliwym głupcem, albo głupim tchórzem, bo słońce zaszło, a ja… Zgubiłem ciebie. Zgubiłem siebie i piegów twoich dzisiejszych policzyć ustami już nie zdołam, bo los drugiej szansy nie daje. A przecież byłem tak blisko… Mogłem już rano schwytać cię za rękę… I nie zgubić teraz… W ciemnościach.

piątek, 23 marca 2018

Perfidia ignorancji.


Jak napisać intymność, żeby nie popaść w skrajności? Jak osiągnąć to, co w zaciszu alkowy staje się misterium niepowtarzalnym, a w słowach staje się wulgarnością, kiczem, lub naiwnością. Można wybrać zimne słowa bliższe anatomii znanej chirurgom, kiedy traktują ciało jak przedmiot uszkodzony, w którym zgrabnym, wyuczonym ruchem należy skalpelem pogrozić i zabrać precz na wieczność wraże elementy na ogół nazwane tak przewrotnie, że zauważeniu się wymykające. Rak? W naturze – czyściciel, zbierający odpady, sprzątający – w organizmie boa dusiciel, anakonda, odbierająca oddech i życie pomimo woli przetrwania.

Pozory i gra słów. Niedopowiedzenia. A ja? Stoję jako ten bezpański chłop i próbuję dociec znaczenia, albo znaleźć w sobie zrozumienie słowami wyrażone. Prostymi, prawdziwymi, lub (jeśli ktoś jest aż tak wyrafinowany) naiwnymi, bo naiwność niesie w sobie klucz do pojęcia – rozumienie słów tak, jak się je słyszy - na wprost, bez zawieszenia, niedopowiedzeń, aluzji i retoryki. Świat wyszukany, dumny i rosnący w egocentryzmach traktujących ludzi jak lustra odbijające ich wielkość dążącą ku nieskończoności, lecz po co? Na chwałę białka gnijącego, na czas zawarty pomiędzy narodzinami i śmiercią, który wypełnia mierzwa pozorów.

Można wybrać słowa, których szanujący się słownik odwagi nie ma zamieścić, chociaż w bordową skórę odziany i błyszczy złotym wzrokiem wyprężonej czcionki. Można pośród rynsztoka szukać rozwiązań z czasów, zanim umysł ucywilizował się i pozwolił zniewolić konwencjom. Bo te słowa przynajmniej mają w sobie żar. Wulgarny, brutalny, bezwzględny i dosadny, ale żar. Chyba, że słowo stało się przecinkiem, akcentem lub wykrzyknikiem, sprofanowane nadużyciem, niezrozumieniem wciągnięte w rynsztok na siłę poprzez masową, rabunkową gospodarkę, sprowadzone do parteru i nikczemne dzisiaj, chociaż wczoraj świeciło gwiazdą polarną pośród nocy gorących uniesieniem. Może Krzyżem Południa, albo Polarną Zorzą?

Więc jak? Gdzie stanąć mam? Medyczną nomenklaturą odebrać ci orgazm, czy pośród plebsu stanąć i zawstydzić, żeby zbliżenie stało się niepodobieństwem? Nie… nie oczekuję odpowiedzi, bo przecież zachłysnąć się łatwo i rad udzielać z wysokości piedestału. Ja po ziemi chodzę i nie potrzeba mi boskich słów – ja potrzebuję słów PRAWDZIWYCH. Ludzkich.

Więc nie sil się na obcojęzyczne słowa, które skaleczą mi podniebienie zanim skończę je wysławiać – ja potrzebuję słów zanurzonych w szczerą intymność tak bardzo, żebym je mógł powiedzieć tylko jednej osobie. Tylko jednej…. I tak cicho, żeby nawet wiatr ich ze mnie nie wydarł, i nie ukradł, i w świat nie wyciągnął na zatracenie, i na poniewierkę, która zdeprecjonuje wartość przez nadmierną popularność, ani sądy ludzkie, anonimowe, obce nie wystawił.

A ja… Ja po prostu chciałbym tylko nazwać naszą intymność w sposób, który nie urazi ciebie i moich zmysłów. Chcę słów, które nie wyrosną mi na ustach febrą, które w zaciszu sypialni powiem bez wstydu i ty je bez wstydu weźmiesz i oddasz bez uszczerbku na świętości chwili. Bez drżenia na misterium uniesienia.

Nie będę twoim lekarzem, więc medyczne, łacińskie definicje mogą mnie tylko pogrążyć, uświadomić bezkres mojej ignorancji. Ale ja pragnę pozostać ignorantem możliwie długo. Chcę żyć wolny od medycznej wiedzy i kolejnych terminów wizyt, podczas których trzyliterowe skróty określą niezbędne analizy, gdzie łacina przeklnie organ z defektem i sposób leczenia zakończony kastracją i przewidywalnym, niedopowiedzianym zgonem.

Ja chcę spotkać się z tobą w sypialni, kiedy świat zamkniemy na siedem zamków, kiedy nikt i nic, i nawet komar nas nie odwiedzi, a pościel zachowa tajemnicę naszej spowiedzi pod groźbą utopienia w pralce i chemicznej kuracji środkami dezynfekcyjnymi ze śmiertelną powagą.

Ty i ja – a pomiędzy nami słowa. Intymne słowa, których nie znajdziemy w żadnym słowniku. Więc gdzie? Potrafisz opowiedzieć mi swoją intymność bez rumieńca wstydu? Potrafisz? Ja tej pewności nie mam. Chciałbym wreszcie usłyszeć ciebie i twoje potrzeby, których mi nie opowiedziałaś, bo się boisz, że ucieknę, kiedy usłyszę, jak niewprawnie posługujesz się słowem. Chcę zobaczyć, jak otwierasz się, kiedy mówię pragnienia, o których nie da się mówić, bo nie ma narzędzi. Popatrz na własne ciało i powiedz głośno, jak je rozumiesz. Naiwnie, intymnie, szczerze. A później pozwól mi palcem pokazać twoje ciało i powtórz te słowa szeptem niosącym nadzieję na spełnienie.

Wiem – też masz palec i też potrafisz wskazać własną ciekawość – obiecuję ci wzajemność. To chyba coś więcej niż „na zawsze”?

Pobudka.


Jamnik, jeszcze niedawno szorstkowłosy, dziś spaceruje jako rzadkowłosy, a pani wiekowa jak on, zrywa witki wierzbowe – zapewne chce w domu bazie wyhodować - być może ma w nim kogoś, komu nawet spacer z pieskiem stał się ekstrawagancją, na którą organizmu już nie stać. W piekarni dziewczę o piersiach ciepłych i miękkich niczym pachnący chleb, z życzliwym uśmiechem słucha historii rodzinnych, albo skarg na okrutną ekonomię. Pani od nałogów kwitnie w zauważeniu i pośród niewypowiedzianych komplementów wciąż zdaje się młodsza i piękniejsza. Najwyraźniej służy jej anonimowy, męski zachwyt. Sosna uwolniła już ostatnie śnieżne poduszki i skrzy się kroplami rosy mrugającymi na czubkach igieł. Wilgoć tętni wróblim rozgardiaszem i tylko słońce nie wierzy w wiosnę, która czai się za rogiem i czeka na jedno dobre słowo. Na zaproszenie, powitanie, miejsce, by mogła wsiąść i popłynąć ze światem aż do lata. Pierwsze (jeszcze czarne) legginsy prześwitują niedwuznacznie podpowiadając, że bielizna jest równie czarna pod nimi, a mięśnie rześkie, niecierpliwe stęsknione są już eksplozji. Cóż mam powiedzieć – nie pasowały te biodra do moich dłoni – zbyt były gładkie, zbyt czupurne i w marzeniach sięgające wysokości, do których nie potrafię doskoczyć. One też, tylko jeszcze tego nie wiedzą. Pani z gotyckim zacięciem czarną skórą i ciężkim buciorem przemierza świat, a wiatr wącha jej fioletowe włosy, jak ja wąchałbym siano z pierwszego pokosu, gdy wyrywa się z rąk i próbuje uciec w objęcia widnokręgu. Próbowałem przeczytać motto rodowe grawerowane na ciele, ale - ciała ciut za mało, a czcionka niezbyt czytelna. I problem nie polegał na jakości wzroku, bo kontrast dobry, wielkość również, tylko ozdobników więcej, niż treści. Jak to w baroku...

czwartek, 22 marca 2018

Marcowe myśli.


Własną niezgrabnością malowałem kreskę. Na żywej ponoć materii miejskiej kreskę malowałem, własnym ciałem ją ciągnąc w poprzek Rzeki, żebym w meandrach mógł kluczyć, albo zliczać pajęcze nici wiatrem poszarpane tak, że już dźwięczeć strunami nie będą nigdy. Nie zliczam za to mostów i wysp, zakamarków nierozpoznawalnych dla kogoś, kto tu nie zabłądzi, bo przecież nie ma w nich nic, co zwiedzać warto - żadnych sklepów, atrakcji, czy chociaż mitów. Nic. Mur starszy od innych i wspinający się na chwałę jakiegoś dawnego wielmoży – absurdalnie – o nim już świat zapomniał, a cegły starannie ułożone trwają na chwałę nieznanego. Przejrzałem się w lustrach rybiego szkieletu bez łba, podumałem nad Sokratesową dłonią, o rozmiarze, który zapewne coś miał sugerować, podobnie jak stopy, wobec których Yeti zzieleniałby z zazdrości i stał się wymarłym gatunkiem. W podziemnym przejściu mógłbym zamówić modlitwę w dowolnej intencji za groszy parę, albo koncert na harmonijkę ustną, skrzypce, syntezator, gitarę, saksofon, mógłbym z psem się pobawić, jeśli z koca raczyłby się rozwinąć, bo chyba marznie patrząc na pustą od miedziaków miskę. Mógłbym kwiat kupić więdnący, zapewne z pobliskiego placu wyżebrany od kwiaciarek, którym nie zeszły kwiaty, bo romantyzm męski ginie w cynicznym kapitalizmie i praktycznościach ukrytych się w nowoczesnych gadżetach. Kloszard dużym głosem wyśpiewał małą pieśń, a ta odbijała się od słonecznego zegara i wracała doń zwielokrotniona. Nie karmiony słońcem gnomon martwo niewidoczny nie raczył nawet błędnej godziny podawać, dopiero zegar na ratuszowej wierzy, schowany pomiędzy dachami musiał go wesprzeć wiedzą. Głód w wielu językach kręcił się zdezorientowany, bo wybór zbyt wielki śmiałość odbierał. Budowlańcy, ochroniarze, strażnicy miejscy, kabareciarz po pracy i wyprostowany nad miarę pan z teczką i w garniturze farbowanym pewnie atramentem, więc granatem lśnił na chłodzie popołudnia. Jakaś pani przyglądała mi się bezkompromisowo, więc się uśmiechnąłem niezobowiązująco, ale poszła bez słowa. Grawitacja osłabła chyba, bo drobinki śniegu fruwają horyzontalnie i wiatr przegania je z kąta w kąt, nie pozwalając osiąść na chodnikach. Nawet sroce krzyczeć się nie chciało, tylko ogon podkuliła i pofrunęła gniazda szukać, lub towarzystwa godziwego.

środa, 21 marca 2018

Do rana(y).


Gnałaś mnie. Słowami bardziej dotkliwymi od pejcza gnałaś mnie po kres moich sił. Bezmyślnie biegłem, z plecami pociętymi do krwi twoją nienawiścią. Biegłem sam nie wiem dokąd, chyba biegłem byle dalej, żeby twój głos docierał do mnie w mniejszych decybelach, niż dociera do tych nieszczęśników, co domy na końcu pasów startowych wielkich lotnisk zbudowali i płodzą kolejne pokolenia już w łonie matki pozbawione słuchu.

Nie sądziłem, że słowami można aż tak. Że można niedopowiedzianym zdaniem skazać na wieczne potępienie, bez odwołania, bez wyroku nawet, bo przecież wyrok zawiera się pomiędzy kto-komu-za co–jak odpokutuje. Zabrakło zbyt wiele. Zostało tylko ja-odpokutuję.

A potem już biegłem. Każdym zmysłem biegłem daleko, najdalej jak tylko umiałem i najszybciej. Przedzierałem się przez zasieki, przez naturę nieuczesaną, albo tłumy zimno-obojętne. Biegłem, jak się biegnie, kiedy przerażenie nie spęta mięśni kwasem mlekowym, lecz oddech odbierze i argumenty.

Uciekałem. Najdalej, jak pozwoliła mi moja fizyczność, chociaż psychika błagała mnie o więcej wysiłku. Żebym jeszcze krok choć jeden do przodu. Biegłem, jak biegnie ostatnia z nadziei, kiedy goni ją stado wilków, a przecież mnie goniły tylko słowa bezlitosne. Okrutne słowa. Twoje.

Kiedy usiadłem wreszcie na jakimś kamieniu porzuconym bezpańsko na skraju drogi (a może celowo, tylko ja małym umysłem nie dałem rady rozpoznać przeznaczenia?) i dyszałem swoją skargę i cierpienie, to przecież wciąż nie potrafiłem dociec – dlaczego? W imię jakiej idei ścigałaś mnie tornadem słów drapiących bardziej niż drut kolczasty, czy nici portugalskiego żeglarza – aretuzy tak jadowitej, że zanim się ją dostrzeże już można zarazić się zgonem w męczarniach niepojętych?

Dyszałem w przestrzeń swój strach i niedowierzanie, bo przecież jeszcze wczoraj byłem NAJ. Cynik gdzieś we mnie siedzący pokiwał głową ze zrozumieniem – dzisiaj też, tylko zmieniłem szalę i stanąłem na drugim końcu skali. W jeden krótki dzień udało mi się niepojęte – stałem się człowiekiem bez zalet, bez jakiegokolwiek punktu zaczepienia, przy którym można byłoby powiesić najmniejszy z możliwych plusów, choćby lekko naciągany stronniczością jury.

Nic z tego. Jury jak monolit – jednoznacznie negatywne. Totalnie zniesmaczone mną i jadem ma porośnięte wargi ilekroć w moją stronę skieruje usta lub wzrok. Trochę współczuję, bo zapewne doskwiera i może zakończyć się jakąś brzydką, trudną do uleczenia infekcją, jednak jest to współczucie z dna mnie pochodzące, bo przecież na wierzchu kipię z niedowierzania.

Popełniłem wspólnotę. Nie na chwilkę jedną, lecz na czas doskonale rozpoznawalny w kalendarzu i nagle – cóż – chyba kłamcą idealnym byłem, kameleonem, magiem lub hipnotyzerem, który potrafił każdy defekt skryć za plecami tak, że nawet garbem nie wystawał spoza pleców – aż do dziś.

Bo dzisiaj eksplodował jak islandzki Eyjafjallajökull i nie pozwoli światu na przyszłość najbliższą, dopóki jego rany się nie zaskorupią, a rozpacz nie spłynie na powierzchnię ciemnym, gorącym prześcieradłem brudów wyplutych w ferworze nieposkromionym.

Nie wiem, gdzie skryć się mam przed tym żarem, żarliwszym od gorączki modlitw neofity, bo przecież ani przychylnym mi nie jest, ani chwilowym. Eskalacja i czerwone oczy, kiedy myśli stoją w sprzeczności ze słów rozumieniem, kiedy potrzebą chwili jest pejcz – bykowiec wielokrotnie przesiąknięty pasjami zrealizowanymi po ostatni oddech błagającego o zrozumienie.

Uciekłem w popłochu się ubierając i poprzez nieznane, na ogół niegościnne ostępy, poprzez ulice mnie-nie-pamiętające-takiego, biegłem, zatrzymać się nawet nie próbując, ani zwolnić. Dopiero, kiedy głogi jakieś, dziko wyrosłe, poszarpały mi twarz, że ciepłem czerwieni spływać zaczęła przyszło opamiętanie, kroku spowolnienie, bo już pościgu nie widać, choć na niebie wciąż cumulonimbus zwiastuje apokalipsę bliższą niż czas potrzebny do uspokojenia oddechu.

Zszedłem nad rzekę wody się napić i o drzewo się oparłem, które niewzruszonym jest stoikiem i każde nieszczęście znosi w pokorze, kiedy ja, pochopny, niestabilny i rozgoryczony noszę w sobie mniemania tygrysem szablozębnym, co mi tkanki i sumienie kąsa bezlitośnie szarpiąc na fragmenty, które zdoła połknąć nim się udusi z braku powietrza – mojego powietrza, bo i to mi zabiera ów tygrys we mnie rozpierający się i chłoszczący mnie ogonem na odlew, a twarz mi puchnie od ciosów i krwią się napełnia czekając aż skóra nie wytrzyma i eksploduje.

Jeszcze wczoraj człowiekiem byłem. Miałem właściwości, cechy i charakter. Dzisiaj zniknęły wszystkie. Nagle. Zupełnie, jakby ktoś nocą je odparował, wyfiltrował, przecedził przez sitko i oddał sąsiadom, znajomym, kolegom z pracy, czy szkoły, dawnym kochankom, a nawet pierwszej miłości, która dzisiaj na Sri Lance popełnia wieczne lato w towarzystwie przepięknie opalonej wdowy - tancerki wciąż być może. Każdy ze spotkanych ludzi potrafił choć jedną zaletą pokalać swoją niegodziwość, tylko ja jeden… Zupełnie nie…

Uciekałem od słów goryczą i złością nafaszerowanych bardziej niż strong man odżywkami. Uciekałem od pasji z jaką potrafiłaś rozstrzelać ciszę tak dokładnie, że uciekała trzy kroki przede mną i gdyby mogła bez wstydu kieckę zadrzeć wyżej, to nie dogoniłbym jej wcale. A teraz – dyszymy razem – ona, siedząca w cieniu zaginionego zaułka, zawstydzona, że sama siebie zbrukała charkotem zaschniętego gardła, a obok ja - swoją przemianą niepojętą zdumiony, tym przepoczwarzeniem w stronę przeciwną,  niż larwa motyla w owada budzącego podziw się zmienia…

A kiedy wreszcie ostygł na mnie pot, kiedy myśli przestały grozić erupcją i zaczynały warstwami pokładać się ze zmęczenia zrozumiałem, że jestem bezdomny. Że wracać trzeba mieć dokąd, a ja nie mam. Owo dokąd jest tu, gdzie się obecnie znajduję i pora gniazdo uwić, bo noc blisko, a świat niekoniecznie przyjaznym będzie kolejna chwilę. Gotów zapomnieć, albo nie zauważyć paprocha – skazy na zbliżającej się nocy.

Nie miałem sił. Zawinąłem w kłebełek własne ciało, jakbym był płodem niepoczętym jeszcze, schwytałem własne kolana ramionami, żeby mieć coś, do czego można się przytulić i szeptałem kolanom obietnicę, że już jutro będzie lepiej, że zaświeci dla nas to samo słońce. Całowałem własne kolana i łzami oblewałem policzki wciąż krwią nabiegłe, żeby ostygły.

Cisza nieśmiało przytuliła się do moich pleców i może mi się zdawało, ale chyba szepnęła „dobrej nocy”, więc może… Przykryła mnie sobą, łkając jeszcze ostatnimi spazmami, ale została ze mną, jakbym jednak posiadał chociaż jedną zaletę wystarczającą, by nie uciekać ode mnie po kres tchu.

Westchnąłem na raty, cyfrowo niemalże, łykając powietrze kwantowo, skokami. Powietrze wilgoci pełne i smaków nierozpoznawalnych. Obce, ale nie wrogie. Nieoswojone i tak dalekie od codzienności, że oszałamiało mnie swoją egzotyką. Pachniało. Niepojętym pachniało. Wykluczeniem wczoraj, świeżo kupionym kalendarzem, w którym poranek nadchodzący miał się stać dniem pierwszym. Kolejnym pierwszym dniem życia. Potrafię żyć bezgłośnie? Potrafię żyć jutrem? Tym, w którym wczorajsze obelgi staną się tylko kartką wydartą z kalendarza sumienia bezpowrotnie? Żyć bez i pomimo? Najdalej, jak tylko się da – poza zasięgiem słuchu? W objęciach ciszy… Ona już tu jest – ze mną zasnęła właśnie.

wtorek, 20 marca 2018

Paradoksy.


Krokusy na trawnikach straciły rozeznanie i zastygły w pół rozkwitu – już widać barwę kielicha, a przecież rozwinąć się nie chcą od dwóch tygodni chyba. Połcie śniegu przez dwa dni skaczące z dachów masowo popełniały samobójstwa, a sople przyszpilały je do ziemi, żeby nie zechciały odfrunąć jakąś chmurką kłębiastą. Ptaki drą się bezwstydnie i irytują domowe kocurki, które uczą się szczekać przy wciąż zamkniętych oknach. Jakiś zamaskowany kapturem osobnik uznał, że krótkie spodenki są wystarczającym okryciem. Co gorsza nie był odosobniony w tym pomyśle – ekstrawagancja jakaś, bo na azjatyckim łbie wełniana czapka, a nogi gołe, to już czysta dychotomia, albo schizofrenia. Taki śmiech przez łzy. Krótkowłosa, siwiuteńka pani wydawała się uprawiać jogging, jednak w plener (po czerwonych światłach) niósł ją doping w postaci psiego zaprzęgu składającego się z dwóch kundelków rozmaicie umaszczonych. Biegła za nimi wystarczająco rączo, żeby się temu stadu krzywda nie stała. Pan usiadł z panią w paśniku na krótką przerwę w slalomie równoległym pomiędzy regałami i zanim podjęli decyzję dotyczącą menu raczyli się piwem konserwowanym, które stało karnie i bezwstydnie na stoliku sugerując wyporność biesiadników oraz tolerancję na spożycie – 4:1. Pan (wyjaśniająco dodam) miał wyposażenie – mięsień piwny proporcjonalnie adekwatny do skali podziału. Woda w fosie zdołała wydostać się z okowów i ujawniła rybie truchła, którym powietrza, lub zdrowia brakło. Ktoś będzie miał ucztę, bo tak dużej patelni, żeby usmażyć ją w całości nie znalazłbym w prywatnej kuchni.

poniedziałek, 19 marca 2018

Transformacja.


- Właśnie straciłeś wolność – powiedział mutant podnosząc mnie jedną ręką za klapy marynarki, a drugą demonstrując rozmiar pięści większej od mojej twarzy – od tej chwili możesz wyłącznie się zgadzać, a każde twoje „nie” piętnowane będzie czymś, czego szybko zapomnieć nie zdołasz. Na początek – wsiadasz do samochodu i spodziewam się uśmiechu na twojej twarzy, słów miłych, grzecznych i pozbawionych wulgarności.

Wsiadłem, kiedy już mnie postawił na ziemi, chociaż oburzenie we mnie kipiało jak Wezuwiusz, nim spłynął na równiny u podnóża. Drzwi cichutko zaszczekały, kiedy się za mną zamykały i już byłem wewnątrz limuzyny, o oknach przydymionych tak, że z zewnątrz można było zauważyć wyłącznie własną fizjonomię wykrzywioną ciekawością, lecz na pewno nie wnętrze tego luksusu. Naprzeciwko siedziała kobieta, która przyglądała mi się niewzruszenie i bezczelnie. Najwyraźniej była przyzwyczajona do patrzenia na mężczyzn wzrokiem kupca przebierającego pośród melonów w poszukiwaniu nieskazitelnej dojrzałości, słodyczy i aromatu.

Bezkompromisowy wzrok kazał podejrzewać, że nastolatką już nie jest, chociaż zblazowane milionerki mogą dojrzewać znacznie szybciej do takich ekscesów. W końcu rozpieszczane od dziecka przywykły, że świat na ich drodze jest otwartą torebką frytek gotowych do konsumpcji, a personel zadba o przyprawy i temperaturę bez względu na porę dnia, czy nocy. Teraz – ja byłem taką frytką w tytce papierowej, a king-kong zerkał jednoznacznie i beznamiętnie, czekając na pierwszy grymas, żeby zmniejszyć liczbę wymiarów na mojej twarzy do dwóch. Uśmiechanie się wydawało mi się zbyt trudne, kiedy oddech wciąż nie wrócił do normy, więc rozglądałem się po wnętrzu tymczasowego (mam nadzieję) więzienia i luksus wszędobylski onieśmielał mnie coraz bardziej odbierając złudzenia.

Gapiłem się w milczeniu na ukrywającą się we własnych myślach kobietę i nie potrafiłem sobie wyobrazić celu takiej agresji, kiedy stać ją było zapewne, żeby kupić Times Square, albo Piątą Aleję wraz z każdym spacerowiczem, obsługą sklepów i psami zmanierowanymi nadmiarem bogactwa tak, że przynależność rasowa wydawała się co najmniej wątpliwa. Tymczasem ona patrzyła na mnie z ciekawością zaledwie naszkicowaną w oczach, a ja wybałuszałem się jak ubogi krewny na weselu bogatej kuzynki. Porwała mnie wprost z chodnika jednym paluszkiem pokazując mnie tym dwóm, z których jeden wydawał się szoferem, a drugi lokajem, lecz przecież wyraźnie było widać, że to dopiero wtórny fach. Obaj byliby w stanie zębami rozszarpać oddział komandosów na tyle niemądrych, żeby stanąć na ich drodze.

Samochód jechał wciąż, bo za oknem migotały zmieniające się krajobrazy i architektura statecznie nie zamierzała się zachowywać, tylko umykała od wzroku nie dając czasu na znużenie stabilnym obrazem. W końcu oderwała się od prostopadłościenności miejskiej i zanurzyła w eksplozję natury zdecydowanie bardziej skomplikowanej w kształtach. Dwie pary czujnych oczu nieprzerwanie monitorowały najdrobniejszy mój ruch, a kobieta z podwiniętymi pod siebie stopami przyglądała mi się popijając coś z kieliszka. Wciąż milczała, jakby uznała, że nie warto zaszczycać mnie rozmową. Jednego gestu wyjaśnienia, nic – po prostu wiozła mnie jak drobne, nieistotne zakupy do swojego domu, gdzie te dwa goryle zapewne zapakują mnie i rozdysponują wobec służby, która mnie „zagospodaruje” do czasu, aż pani określi dokładniej, w czym miałbym jej życie uprzyjemnić.

Okolica mroczniała, stawała się bardziej obca i niezamieszkała, a dyskretne, powtarzające się posterunki świadczyły wyłącznie o tym, jak rozległa jest nieruchomość mojej gospodyni. Słońce oparło się o widnokrąg i widać to było wyłącznie na końcu perspektywy asfaltowej szosy, bo po bokach rósł złośliwie zaniedbany gąszcz porośnięty niegościnnymi jeżynami, tarniną i dziką różą , świerkowymi młodnikami gęstymi tak bardzo, że powietrze kaleczyło własne cząsteczki, zanim przedarło się na wolność. Nawet słońce wydawało się krwawić i rozlewać lepką plamą na asfalcie. Nadzieja we mnie gasła z każdą chwilą. Wiary brakowało i kolejne kilometry były już tylko nadmiarowymi gwoźdźmi do trumny zbyt szczelnie już zabitej.

Nie istniałem. Zostałem pożarty przez drapieżnika zbyt wielkiego, abym mu opór stawił. Chciałem podjąć jedyną próbę ucieczki dotykając klamki, jednak blokada nie pozwoliła nawet drgnąć zawiasom drzwi. Przy tej prędkości pewnie i tak zostałbym rozsmarowany na ketchup po asfalcie szorstkim jak pumeks. Mogłem tylko… Oszukuję się wciąż – nic nie mogłem. Mogłem mieć ogryzek nadziei, że tam, dokąd zmierzamy trafi się okazja, szansa niewielka, iluzoryczna wręcz, bo przecież widać, że poganiacze są wyszkoleni, a ja – miejski robak ważący w całości mniej od dowolnego z towarzyszących mi męskich bicepsów, mogłem co najwyżej piać pieśni żałobne i wspominać kolonizacyjne zapędy historią zapisane i powtarzane do gęsiej skórki co wrażliwszych uczniów szkół początkowych okresów kształcenia. Blues o wolności.

Dojechaliśmy, zanim słońce tchórzliwie umknęło za horyzont, a kobieta nie zaszczycając mnie słowem poszła popełnić wieczór, który mną nie miał być skażony. Zostałem się sam, nie wiedząc co mam robić i czy w ogóle warto, ale przecież ta masa mięśniowa nie zostawiła mnie samopas i fałszywe mniemanie o bezpieczeństwie w jednym okamgnieniu zostało zarżnięte słowami mieszczącymi się jednym zdaniu.

- Rozbieraj się. Ale już – Goryl wywalczał rozkaz, a ja ściągałem z siebie odzież drżącymi rękami. Chociaż wieczorny chłód mnie lizał po ciele, to miałem wrażenie, że w piecu hutniczym wypalana jest moja nagość, która mnie piekła niezmiernie i we wszystkich znanych mi wymiarach. Desperacja próbowała kwilić, kiedy przyszło bieliznę ściągać, jednak instynkt przetrwania nie pozwolił jej na zbyt wiele. Stałem nagi. Pośrodku czegoś, czego nie znałem. Noc wobec niczego, co mógłbym znać i ta moja pesząca nagość… Odbierająca ostatnie pozory godności. Stałem nagi, a przede mną dwie tony mięśni sterowały mną palcem wskazującym basen…

Zanim się wykąpałem, pośród wewnętrznego przerażenia przyszedł ktoś, kto miskę blaszaną przyniósł i postawił i wiatr podsunął mi pod nos zapach, który powalił zmysły – jeść… jaki byłem głodny… Wyskoczyłem z basenu, a mutant rzucił w moją stronę coś. Kawałek sztywny, który okazał się… obrożą…

- Zakładaj. Od dzisiaj jesteś psem. I będziesz nim tak długo, aż się nie znudzisz. Złe psy długo nie żyją. Rób jak uważasz. Twoja buda – twój nowy adres. Od teraz mieszkasz tutaj. I jesteś zadowolonym psem. Albo tylko martwym. Jutro się dowiesz, jak masz na imię. A teraz już śpij, bo wstajesz wcześnie…