Chwyciłem
nieskończoność i ścisnąłem mocno.
-
Ale jej gały wybiło – pomyślałem – pewnie zsiniała na pysku…
Tylko, gdzie nieskończoność ma pysk?
Żonglowałem
myślami, nie przestając trzymać ją za coś tam... za cokolwiek...
Mam nadzieję, że dorosła i nie posądzą mnie o jakieś ukryte
ciągoty ku nieletnim. Nie… Bzdura! Nieskończoność pewnie jest
starsza od świata. I może, zanim układ nerwowy doniesie jej
informację, że czas krzyknąć „ała!” zwłoka przerodzi się w
lata świetlne, a owo coś schwytane przeze mnie obumrze, albo
zmutuje i zaowocuje odrębnym życiem.
Trzymałem,
choć ręka mi się pociła. To jak z tym bykiem, którego łatwo
dosiąść przy wsparciu asysty, a zleźć bezpiecznie już ni
cholery nie idzie. Więc napinałem wątły muskuł, nie chcąc
uwolnić potwora i myślałem, co z nim począć, aby się nie
odwinął. Ów pysk mnie kusił. Zamalowałbym w papę i po kwiku.
Byłby czas uciekać, albo kopniakami zapewnić sobie wygrywającą
przewagę. Albo w jaja… Chyba się rozmarzyłem, bo skąd
nieskończoność ma mieć jaja? A jeśli to ona? Kopać babę w jaja
może tylko mieszkaniec szpitala psychiatrycznego. Może nie całkiem
mi daleko do podobnej etykietki? Wszak trzymam tę małpę mocno w
garści. Jak wesz trzymająca się końskiego ogona.
W
końcu olśnienie. Wszystko przez oczne miraże. Zerknąłem bowiem w
prawo, a tam nieskończoność wiła się poza granice widzianego.
Pysk nie mieścił się w zasięgu wzroku. W lewo – podobnie. Mgły
nieostrości obrazu przesłoniły możliwe zwieńczenie sylwetki.
-
A więc to tak! - sapnąłem dumny z osiągnięć dedukcyjnych –
złapałem ją w pół i tym moim chwytem podzieliłem ją na części.
Może nawet połowy. Pół nieskończoności, to już nie cała
sztuka. Czyli da się. Koniec został określony. Przód powinien
mieć ów niezauważalny pysk gdzieś tam. A skoro byłem tak zdolny,
żeby podzielić nieskończoność skutecznie i szczęśliwie, to
czemu miałbym nie zgadnąć, z której strony jest odwłok, a z
której pysk?
Przyłożyłem
drugą dłoń, niecały metr dalej. W prawo. Znaczy – dla mnie w
prawo, a jak tam wyszło nieskończoności, to nie wiem.
-
Sprytne! Teraz mam pół nieskończoności, niecałe pół
nieskończoności, a między rękami fragment nieskończoności…
Szczeniaczka takiego. Okrawek, strzęp… Bez pyska i odwłoka, ale
jednak. A gdyby tak wyrwać toto z całości i cisnąć do lasu, albo
do rzeki? Wytworzyłbym nowe życie, a przy okazji zmusił dwa
większe fragmenty do ujawnienia zakończeń. Chyba po własne
dzieciątko by przyszli? Ludzie rozmnażają się przez podział, ale
o wyniku dzielenia nie zapominają zbyt chętnie o szczątkowej
ofierze. Opiekują się i troszczą.
Spróbowałem
szarpnąć, ale trzymała się dzielnie. Miliardy lat doświadczenia.
Bez sprzętu nie uciągnę. Już łatwiej zlokalizować pysk i choć
paluch w oko wrazić na początek, a potem powalić, zniewolić,
zmusić do kolaboracji, uległości, czy co tam znajdę na mrocznym
dnie własnej duszy. Może popełnię z nią mezalians, albo choć
zatrudnię do sprzątania i innych gospodarskich obowiązków?
Pociągnąłem
jedną ręką, co popchnęło mnie naprzód. Jakbym linę przeciągał,
tak ruszyłem wzdłuż nieskończoności, z każdym krokiem zbliżając
się do niewidzialnego pyska. Szedłem i szedłem, tłumiąc
wątpliwości, czasem pogwizdując i opowiadając duperele z własnej,
krótkiej przeszłości. Nieskończoność nie chwaliła się niczym.
A może mówiła, wymawiając każdą sylabę przez dwa wieki, więc
zanim powije pełne zdanie, ziemia się rozpadnie i przejdzie do
historii?
Przyjemniej
szłoby się we dwoje. Można byłoby po drodze… Oblizałem się
tylko, błyskawicznie dostrzegając mnożące się możliwości. A
byłem sam. Przyspieszyłem i czas jakiś gnałem, udając, że za
kolejnym widnokręgiem znajdę chętnego do wspólnej podróży do
pyska nieskończoności. Sam ze sobą wynegocjowałem uległość
względem wspólnika, żeby i on (a jeszcze lepiej ona) miał coś z
tego poświęcenia się idei.
-
A jeśli to uroboros? - Trwoga mnie dopadła pośród zmierzchu,
który nie przyniósł rozwiązania dylematu – Jeżeli początek
pożera koniec, albo wręcz przeciwnie? Jeśli nieskończoność
toczy się kołem, wstęgą Mobiusa, nie mając tego miejsca, w
którym rozpina się niczym pasek? To możliwe? Skoro nieskończoność
jest możliwa, to brak złącza również. Na początku wszystkiego
nieskończoność nie miała od kogo uczyć się, że koniec wymusza
początek, a początek zmierza do końca bez nadziei na ucieczkę z
zaklętego kręgu istnienia. Najwyraźniej musi być bardzo stara.
Może nawet już nie myśli, bo ją Alzheimer dopadł tak dawno, że
straciła świadomość istnienia.
A
ja chciałem tę starowinkę wziąć na but i skłonić do… tfu!
Nekrofilia nie darmo jest zboczeniem godnym potępienia! Już miałem
machnąć ręką i puścić tę francę, niech się znów scali w
pełną nieskończoność bez mej skazy na grzbiecie, bo strach mnie
odszedł zupełnie w obliczu niedołężnego wroga, kiedy ostatnia
iskierka zdrowego (?) rozsądku zapytała, skąd pomysł, że
trafiłem na starą nieskończoność. A może to gówniarz w
przedszkolu nieskończoności? Osesek, względnie nastolatka krnąbrna
i egoistyczna, albo cyniczny młody samiec skłonny do tyranii? Nie
mylić z tyraniem. Tyrałem ja, wlokąc się ku domniemanemu pyskowi,
który już obrósł we mnie w mitologię najmarniej trzytomową.
Prozą, nie wierszem. Z takim pyskiem mógłbym się zaprzyjaźnić.
Umiałbym. Jestem jak kameleon. Potrafię żyć pośród
zmanierowanych gogusiów w krawatach i koszulach wykrochmalonych na
blachę i wśród wonnych braminów rozpoczynających dzień od dawki
alkoholu etylowego dowolnej rozpiętości. Sam, czy w towarzystwie,
doskonale radzę sobie z teraźniejszością, ale ona wydaje się
taka pochopna… Tak szybko ucieka, wycofuje się, zostaje osadem na
dnie pamięci. Nieskończoność zdaje się być jej przeciwieństwem.
Niby jej nie ma, a dopiero kiedy człowiek zabierze się do dowolnego
dzieła, natychmiast się pojawia z tym swoim ironicznym interwałem
czasu, zbyt wielkim na możliwości ludzkie.
Wlokłem
się już na obolałych nogach i gdyby teraz ów pysk się pojawił,
nie miałbym sił na wyczyny piłkarskie. Przystanąłem, wciąż nie
puszczając schwytanej. Otarłem pot z czoła i uświadomiłem sobie,
że nie bardzo pamiętam już po co szukałem pyska. Zaćma umysłowa.
Podrapałem się po głowie, a tam, zamiast gęstwiny włosów,
jakieś posklejane potem resztki. Na dłoniach wyrosły plamy
wątrobowe, tworząc niezrozumiałą mozaikę, oddech płytki,
nierówny, dupa ciężka, błagająca zmiłowania. Musiałem. Po
prostu musiałem usiąść i odpocząć choć chwilę. Oprzeć się
plecami o nieskończoność, żeby mi się nie zapodziała i
posiedzieć. Odrobinę marną, jak długość życia jętki. Puściłem
nieskończoność, by zrealizować kaprys. Rzecz zdawałoby się
prosta, a jednak nie. Wszechobecna słabość przegryzła się przez
komplet mięśni. Powiedzieć, że siadłem, to szyderstwo.
Przewróciłem się i zgasłem. Jak wypalona do dna świeca. Chciałem
się oprzeć plecami o nieskończoność, ale nie było jej tam.
Wcale. Kadłub zaskoczony pustką poleciał dalej, aż wyrżnął na
ziemię ciężko i bez wdzięku. Zanim zdążylem się zmartwić było
już po wszystkim. Nieskończoność nachyliła pysk tuż nade mną.
Nawet nie śmierdziało jej z gęby, choć pomarszczona była
bardziej niż jabłuszko zimujące w ziemnym kopcu. Przyglądała mi
się beznamiętnie.
-
Ostatnia okazja – szepnęła mi wprost do ucha – naprawdę
chciałeś mi nakopać? Chyba cię lubię zuchwalcze! Ale ty już
tutaj zostajesz. Ja lecę dalej, bo kolejni czekają na balustradę.
Drogowskaz ku przyszłości. Rozkładaj się na chwałę ziemi!