Przyszedł
obcy i jakoś tak się wdzięczył, tańczył, wkradał się w łaski szeptem nocy,
budował wytrwale mosty z pajęczych nitek i zbliżał się drapieżnikiem utajonym,
a ja, jako ten ślepiec, polegać mogłem wyłącznie na intuicji, chociaż nie
jestem kobietą, której przychodzi to bez udziału świadomości, kiedy palce do
krwi zgryzie i nie wie, ale czuje. Okłamał i ją we mnie. Ominął ostatnie
zasieki wątpliwości i wgryzł mi się w szyję dotkliwie. Nim alarm podniosłem już
się mną sycił i przestawać nie zamierzał. Tym razem przegrałem po raz pierwszy zapewne.
A
przecież wcześniej... To ja strącałem. Niejednego. W czeluści niepamięci, w
otchłanie nieświadomości. W światy wolne ode mnie – niech sobie trwają tam,
choć może bardziej humanitarnie byłoby ubić którego dziada. Żeby już nigdy i
nikomu. Żeby nie szedł ścieżką, na której kolejnego ślepca ukąsi do krwi żywej
i jadem zatruje dożywotnio. Nieuleczalnie.
Pacnąłem
i pozwoliłem odejść, chociaż miałem gardło obnażone, a zęby zajęte piciem krwi
żywej – mojej krwi. Strąciłem, jak komara, którego bez uzasadnienia strąca się
z dłoni nie zabijając, bo to zmienia niewiele – przyjdzie kolejny tropem
krwistego kleksa – czasami lepiej pozwolić odlecieć i nie zostawiać tropu
pachnącego aromatem spełnienia, sytością poprzednika, bo kolejny drapieżnik gotów
zapolować watahą.
Pamiętam
samice. Wdzięczyły się swawolnie na zgrabnych odnóżach i wiodły moje zmysły na
pokuszenie, dla mnie ubrane wyłącznie w zapach być może droższy od rachunku, którym
wcześniej obarczał mnie kelner na do-zobaczenia-i-proszę-częściej-nas-odwiedzać-a-pani-taka-piękna-może-zamówić-taksówkę-?-dziękuję-szanownemu-panu-proszę-dzwonić-loża-czekać-będzie-i-pachnieć-czarnym-lotosem-albo-piżmem-niewinnym-a-kucharz-już-teraz-natychmiast-co-pan-sobie-życzy-i-gwiazdkę-z-nieba-oczywiście-doliczymy-do-rachunku.
Na zewnątrz, bez względu na fryzurę samice purytańskim wzrokiem karciły każdy przejaw
zachwytu, jeśli pochodził z opakowania jawnie ubogiego, bo przecież nie one, nie
takie, ależ skąd… Któż śmiałby je posądzać o małostkowość, lub materializm?
Przewijały
się jak w kalejdoskopie przez bezwzględność mojej karty kredytowej, złotem
głupców grawerowanej, obciągniętej majestatem i zasięgiem „no limit”, niczym dojna
krowa, zasilana każdego miesiąca kolejnymi zerami bogatymi w nieskończoność rzędu
wielkości, w monotonię powtarzalności. Kupowałem intymność piersi we wszystkich
możliwych kształtach i rozmiarach, zawstydzone pozornie, lub cynicznie otwarte,
chętne i czekające na zauważenie. Kupowałem w pakiecie to, czego nie umiałem
dostać bezpłatnie. Czego szukając perwersyjnie i bezczelnie, nie znajdowałem
potem w hotelowych ustroniach, gdy noc zamykała powoli oczy znużona
podglądaniem moich poczynań najsubtelniejszej uzdy pozbawionych. Kupowałem sprzedajną,
wątpliwą dziewiczość, jak przekąski w fast-foodowych ekspresach otwartych
całodobowo i bezkompromisowo.
W
obliczu bezwolności utonąłem całkiem. Kupowałem tymczasowość, jeśli mi była
potrzebna, powierzchowność o skórze gładszej od kryształu zamawiałem, na kaprys
chwilą malowany, w słowach słodszych od dzikiego miodu, a z każdego istnienia
mogłem zbudować podnóżek, żeby był mi piedestałem chwalącym mnie po kres uwielbienia
nieszczerego. Wierzyłem w nie. Wierzyłem, bo chciałem wierzyć, bo zdawało mi
się, że tak należy. Mi się należy. Od tego świata zależnego od mojej płochej pobłażliwości,
od mojej egoistycznej potrzeby, albo kaprysu ulotnego bardziej niż dmuchawce na
łące, niż babie lato…
Pijawki
i cyniczne dusze, darmozjady i trutnie. Dziwki płci wszelakiej i wieku. Wszyscy
lgnęli. Ci, którym skrupuły tak obce, że własne dziecko gotowi byliby mi do
łóżka przynieść własnoręcznie, wraz z kromką chleba, solą, nożem i widelcem,
żebym je zjadł na świeżo. Na żywo! Z pomidorami z upraw ekologicznie czystych! Wobec
ich zachwytu! Szlag! Ściągnąłem do siebie cały szum świata, całą niegodziwość, niczym
ultrafioletowa lampa ściągająca nocne owady. Ale lampa zagryza je błyskawicznie elektrycznym
łukiem, a ja… Smarowałem chleb niegodziwością, zdradą ideałów, syciłem się łzami
dziewic którym zabrakło hartu, których nikt nie nauczył mówić „nie”, które
chowane były w kulcie złotego cielca i odwagi im nie starczało, żeby własnej
rodzinie odmówić racji, ściskając kolana w obliczu mojego, bogatego pragnienia.
Wstyd
się przyznać – flirtowałem ze światem zepsutym, droczyłem się i garścią monet
między głodne istnienia rzuconą, jątrzyłem cudzą krwią piach trotuarów. Szukałem
barier, żeby je złamać, żeby patrzeć, jak pośród warg drżenia, pośród smrodu
strachu i niepewności można rozebrać ideały i skłonić do każdej niegodziwości.
W kuluarach, albo oficjalnie, pośród świateł i w alkowach, gdzie skrywały się wyzwania,
a ja grałem z nimi w pokera i kupowałem najdroższe skrupuły.
Cudzołóstwo
uprawiałem wulgarne, bo łowiłem więcej niż seks. Łowiłem zasady, maniery i
przyzwyczajenia. Bawiłem się w przekraczanie tego, co dopuszczalne, pchałem w
stronę niepoznanego i poza horyzont zgody. Pośród pękania szlabanów zbudowanych
z najstraszliwszych tabu szukałem miejsca, w którym wstyd się stopi, a duma w zaciśniętej
pięści załka cichutko, bo przegrała. Bo została kupiona garścią menniczego papieru
i wystawiona na wzrok, któremu nigdy dość będzie i wiecznie mało. Więcej.
Jeszcze. Skoro dzisiaj udało się dojść aż tu, to jutro… nie pytaj – dzisiaj jeszcze
nie wiem, jak bardzo, jak daleko i jaką ścieżką. Na ile kaprys pozwoli… Może
podpowiesz mi? Zasugerujesz ekstrawagancję, której nie zdążyłem schwytać za
jednodniowe skrzydełka? I tak cię kupię jutro, więc jeśli wiesz – tym lepiej, będziesz
się mogła oswoić do rana.
Myślałem.
Zdawało mi się, że myślałem, że mogę więcej nawet, niż jakikolwiek mityczny bożek
miał odwagę wygłosić. Niż kozioł porażony wieczną erekcja był w stanie zarazić
jednostek zbyt słabych, żeby mogły się ostać wobec boskiej potencji.
Domniemywać chciałem, że ja zajmę miejsce tego, który stał się przeszłością, bo
przecież w obliczu zer na karcie złotem piętnowanej nawet tęcza bledła i
rozbierała się z kolorów, żeby nagą naturę pokazać mi, gdy byłem łaskaw w jej stronę
wzrok skierować. Wchodziłem światu pomiędzy rozchylone… ramiona też… I własnym
pożądaniem bezkresnym chciałem go zapłodnić… Grałem z nim w ruletkę nieuczciwą
strasznie, bo reguły ustalałem ja. Kiedy wynik stawał się oczywisty.
Aż
przyszła ta, co szeptać potrafił nadzieje bardziej wyuzdane i bogatszą
wyobraźnią wyposażona przez los. Przyszła i kiedy pośród umizgów fałszywie
granych dotarła tam, dokąd nie docierają strażnicy, kiedy zatruła kielich
ambrozji i w zaciszu sypialni, do której wejść mogli wybrańcy… Uwiodła mnie szerokością
postrzegania. Zachwyciła bezwzględnością, niezłomnością i młodzieńczym entuzjazmem.
Weszła i rozebrała się z pozorów, a zanim ja zdążyłem rozpoznać, że to nie gra,
że nie perwersja ad hoc powołana do życia – poczułem ból i pulsowanie skarg
niespłodzonych potomków ponoć bezpiecznie ukrytych w mosznie.
Spadłem.
Z piedestału. Z siódmego nieba. Z nieskończoności na klepisko uryną śmierdzące.
Zerknąłem do góry, póki wzrok nowej orientacji nie złapał. Na moim tronie
siedziała ta, która kopniakiem mnie strąciła i teraz jej beztroska świat
przemierza głodnym wzrokiem. Ona też jest kurwą – wiem, bo była moim łupem. Garbię
się i chowam w cieniu drzew, bo nie wiem, czy pozwoli mi żyć… Ja? Nie pozwoliłbym
jej. Gdybym wiedział…
Leżę
w mierzwie, pośród smrodów do dziś mi obcych, które stać się mają codziennością
i wiem, że łasce nowej siły jestem przypisany, że na sklerozę liczyć muszę, jeśli
życie chcę zachować, ale przecież to nieomal nierealne – o mnie zapomni sucz złowieszcza?
Pani na nieboskłonie? Ta, która już raz przyszła kolanem do mojego niespełnionego
potomstwa? Która potrafi w twarz napluć tak bardzo, że słowa bledną do nagiej
kości, uczucia kurczą się i pełzają w prochu żebrząc o niepamięć, bo o amnestii
mowy być nie może. Teraz boski paluch uzbrojony w tipsy, w lakier, który
zmienia się szybciej niż moje myśli przenikają bezmiar mózgu spalonego
wczorajszym powodzeniem. Teraz bóg może odroczyć na czas menstruacji wyrok,
albo wręcz przeciwnie – przyspieszyć, żeby ból istnienia zwalczyć jadowitą
satysfakcją. Dziś jestem daniem głównym. Spoconym pośród roślin mięsem, które w
menu zagościło po raz ostatni….
Słyszę, jak boskie nozdrza pochylają się
nad talerzem świata, jak oczy sprawdzają miękkość mięsa, a język pochyla się
nad finezją martwej natury. Nad wielobarwnym dziełem sztuki już nieżyjącej,
która stać się ma przyczynkiem jutra, która da nadzieję, lub wyśle rozkazy.
Uciekam wciąż pośród drzew, pośród łąk i architektury, a boski widelec nie
spieszy się za mną wcale. On chce się rozkoszować, delektować, więc najpierw warzywa,
łyk wina, gawęda niespieszna na Parnasie, a po talerzu świata widelec błądzi szukając
frykasów – mnie szukając. Przyprawiam sam siebie własnym strachem, moczem się
przyprawiam. Chciałem się nawet zepsuć, żeby innym oszczędzić tego majestatu,
ale nie potrafię. Widelec krąży w beztrosce tuż ponad światem i szuka
pikanterii… tak sądzę… mnie szuka niestety, a ja jak kościelna mysz, w oczach chudnę
i boję się tak bardzo, że zmysły mam splecione w supeł, który… Może w nowo-boskich
zębach stanie się zaczątkiem próchnicy. Ostatni, pośmiertny zamach, z ułańską
szabelką. Widelec dostrzegł już mnie… Zbliża się z wygrawerowanym przesłaniem –
jest jeden bóg – a natura? Na chwałę i pożytek jego… JEJ, żebyśmy byli do końca
konkretni.
-
Ty wiesz… Nie samym chlebem żyje człowiek. Twoja kolej stać się okładką kromki
chleba na chwałę posiłku i energii, która pozwoli dotrwać głodnego jutra Na
więcej nie wystarczysz. Oby do świtu. Zostań esencją, dzięki której mi wystarczy
energii na nowy dzień. Już bez ciebie. Jadłeś, żeby zostać zjedzonym – na chwałę
istnienia. I tak nie masz nic do gadania…