Szliśmy.
Już chyba drugi tydzień ciągnęliśmy się niekończącym się szpalerem, procesją, peletonem,
pośród którego działy się rzeczy niepojęte. Pielgrzymka? Nie miałbym odwagi tak
nazwać marszu zaciętych ludzi. Nikt przy zdrowych zmysłach nie organizuje pielgrzymek
na dystansie dwóch tygodni i dłużej, bo taka pielgrzymka gotowa się stać
zarzewiem rewolucji. Ludzie pozbawieni oswojonego fotela, alkoholu,
elektronicznej gazety indoktrynującej umysł tak skutecznie, że zwalnia z
samodzielnego myślenia, plus umysłowa bezczynność i powietrze – prawdziwe,
pachnące światem, a nie betonem i spalinami. Taka mieszanka potrafi skuć nawet
zapieczone lenistwo i determinizm poddać w wątpliwość. W takich warunkach
gotowa zakwitnąć miłość i niesubordynacja. O nie! Głupcem byłby ten, kto aż tak
ludziom poluźniłby wędzidła.
Droga
śmierdziała bitumicznie podgrzewana promieniami słońca i kurzyła się tumultem
podnoszonym ludzką stonogą zwielokrotnioną do dziesiątek tysięcy nóg. Młodych i
sprawnych, albo pociętych błękitnymi nitkami tętniących żył bardziej niż delta
Nilu na mapie sztabowej. Szli ci, którzy jeszcze patrzyli na widnokrąg, jak i
ci, którym łby ciężkie od myśli pozwalały patrzeć wyłącznie pod własne nogi.
Szli spontaniczni biznesmeni zbierający w słomkowy kapelusz grosze za szklankę
wody, dzikie jabłuszko, względnie pieczarkę. Albo za wiedzę, gdzie marsz można
okrasić płatną miłością za przydrożnym drzewem. Szli z wiarą i bez niej, ale
szli wszyscy i nawet, jeśli ktoś sarkał, to nie zwalniał kroku. Zdawało się, że
życie skoncentrowało się na wstążce asfaltu, a poza nią świat ubożał w przejawy
życia. Z każdym dniem bezludność obejmowała coraz szersze pasy natury po obu
stronach drogi, która dawała nadzieję. Ostatnią.
Pobocza
usiane były porzuconymi w trakcie marszu dobrami. Zamiast chabrów i maków
pośród kłującego zielska kwitły całe zagony czarnych walizek na kółkach i tych
z brązowej tektury, skórzanym pasem spiętych, żeby na pewno nie sprawiły
niespodzianki otwierając się w najmniej spodziewanych momentach. Niektóre eksplodowały
feerią kolorów, kiedy ktoś chciał uzupełnić potrzeby tekstylne i wymienić
przepoconą, śmierdzącą garderobę, na cokolwiek, co przypomni mu stabilizację
sprzed wędrówki ludów. Wózki, którym łożyska pękły z wysiłku teraz stoją pośród
rowów jak kalekie słonie na trzech nogach i smętnie zliczają mijających pielgrzymów
bez wiary, że je ktoś adoptuje. Bezpańskie, jak psy daremnie szukające
właściciela, który nieodpowiedzialnie zmarł zeszłej nocy, albo wyjechał z
biletem w jedną stronę nie informując zwierzęcia, że wrócić już nie zamierza. Dziś,
żaden pielgrzym nie pozwoliłby sobie na podobną ekstrawagancję. Już nie. Drobne,
ledwie co wystygłe ogniska stanowią niezaprzeczalny dowód na to, że kolejny pies
z tego miejsca wyruszył w dalszą drogę na nogach właściciela i jest przytulony
do niego od wewnątrz i zamiast szczekać przemieszcza się po jelitach burcząc
niekulturalnie. Zapewne klnie, ale przez wzgląd na dzieci stara się to maskować
w basowych pomrukach i dialekcie niezrozumiałym dla nich. One przecież nawet
nie domyślają się, że dostały na obiad maskotkę do zjedzenia, a orszak
wędrujący asfaltem zazdrości im jawnie i bezwstydnie.
Aż
się boję myśli, co dalej, bo minąłem już pierwsze krzyże - skręcone sznurówką
dwa suche badyle, wbite w niewielką wypukłość gdzieś poza asfaltem. Kto wie,
ile dni jeszcze brakuje tej wędrującej, głodnej stonodze, żeby zacząć pożerać
samą siebie? Może rezerwuar cywilizacji właśnie przepełnił się, zatkał i lada
chwila usłyszę jęk noża ostrzonego o drugi nóż, żeby wypatroszyć staruszkę,
której serce raczyło wybić ostatni w życiu kurant? Zabiedzone, wychudłe stado
wilków idzie wypacając resztki cywilizacyjnego blichtru z siebie. Komu sił jeszcze
wystarcza, ten patrzy na horyzont, gdzie mają się objawić góry. Niektórym, w
omamach nawet się objawiają, ale to za szybko – jeszcze tydzień, idąc w tym
tempie. Tydzień życia głodnej watahy.
Przyspieszam.
Nie chcę widzieć zbyt wiele, bo kiedy dotrę… Kiedy dojdę, a wiem, że dam radę,
to będę musiał żyć ze wszystkim tym, co teraz zobaczę. Zaczynam rozumieć
rezygnację tych, którzy patrzą pod nogi – oni boją się zobaczyć szerzej, żeby
nie musieć zasypiać z koszmarem w oczach i płakać aż do świtu. Zły to sen,
kiedy dłonie zaciśnięte w pięści, a nogi rwą się do panicznej ucieczki.
Przyspieszam, oddaję zegarek za garść malin, łańcuch złoty za suchy placek z
mąki i nie pytam o pochodzenie mąki, bo smakuje tak, że tylko determinacja i
wyrachowanie zmuszają zęby do nieskończonej pracy nad rozdrobnieniem tego, z
czym mają się zmierzyć. Nie marnuję energii na złorzeczenie. Nie stać mnie na
taki luksus. Horyzont, jak z gumy, wciąż podrzuca obraz, jakiego oglądać nikt
już nie ma siły – gładki, nieposzczerbiony owal nizin i beztrosko rosnących
chwastów. Wplatam jakąś piosenkę z dzieciństwa we własne kroki i maszeruję
niczym harcerz. Mijam ludzi. Pojedynczo łkających, lub parki wtulone w siebie
ze strachem.
Mijam
dzień i trzeci. Idę znaczne szybciej, a skrupuły pogrzebałem sześć noclegów
wcześniej i nie postawiłem nawet rachitycznego krzyża. Pozostawiam za sobą
tych, którym wiara zwietrzała i tych, którzy pogodzili się z nieuchronnym i
zeszli z drogi, żeby zostać i doczekać końca swoich dni. Wciąż wierzę, że wrota
RAJU staną przede mną otworem, choć tak wielu zwątpiło, że zamiast iść naprzód,
to modli się do wiekuistych dębów po drodze, albo samozwańca ogarniętego
szaleństwem bądź wyrachowaniem. Stają na piedestale własnoręcznie wybudowanym z
porzuconych bagaży i głoszą słowa święte – święte, bo ich egocentryzmem
rozpalone do białości, a ci, którym wiary zabrakło gotowi są kolan ugiąć i
własną krwią karmić samozwańca. Martwi mnie malejąca liczba prowizorycznych
krzyży… Czyżby już się zaczęło…?
Wyciągam
nogi. Nie sądziłem, że potrafię iść tak zajadle i wytrwale. Stawiam kroki
długie na mile i sam siebie po plecach klepię, że dobre buty na drogę wybrałem.
Czasem schodzę z asfaltu, żeby pośród niepokalanej obecnie przyrody uzupełnić
chociaż niedobór witamin i wody, żeby zasnąć z mniejszym lękiem niż ci, co śpią
w ramionach przydrożnych drzew. Nie jestem łakomym kąskiem, bo chudy i żylasty,
ale mięso jeszcze nie śmierdzi demencją starczą i szczypta soli wystarcza, żeby
stłumić skrupuły, czy niechęci dietetyczne. Poza tym – jestem sam, co zwiększa
moją atrakcyjność kulinarną – nie zna mnie nikt i czkawką się nie odbiję, kiedy
ogryziony do kości rozłożę się wokół ogniska. Spać idę tam, gdzie pielgrzymka
staje się szmerem, skazą na odwiecznej ciszy, niepokojem świata zwierząt.
Czasem
w drodze dumam. Czymś trzeba zająć umysł, kiedy kilometry niepojęte do
przejścia, a cała mechanika dawno zawiodła. Elektronika zawiodła. Władza,
kultura, ekonomia – ech, tylko wymieniać i pastwić się nad tymczasowością
utraconych złudzeń. Cywilizacja stała się ruiną. Samounicestwiła się we własnej
pysze. Zwalczała się osobiście do tego stopnia, aż wygrała i tryumfując utonęła
pośród zgliszcz. Wielkie słowa, dyplomacja, polityka, retoryka, gąszcz słów w
gąszczu przydennym – dna drugie i siedemnaste. Znaczenia zakamuflowane i
nadzieje płonne. Aż trafił się egzemplarz mniej odporny na stres, a może
pochłonięta utajoną schizofrenią jednostka i odpaliła koniec świata. Ludzkiego,
bo natura nawet jedną zmarszczką nie zareagowała na przekomarzanie się
ludzkości.
Ostatnie
wiadomości, wieści z elektronicznego przekazu kazały iść. Do RAJU, bo w nim
nadzieja ostateczna, kiedy ostateczne rozwiązania wspięły się powyżej
odwracalnego progu decyzyjności. Teraz już tylko zautomatyzowana procedura
realizuje kolejne sekwencje zniszczenia. A ludzie idą jak zombie – martwe
dusze, które mogą zaznać spokoju, kiedy dojdą do RAJU – jeśli dojdą… Bo to
oczywiste nie jest. Spokój sumienia opatulonego mrzonkami powierzchownego ładu
został zaburzony dramatycznie. Znikł i teraz telepie się pośród nadziei i
zwątpień. Łańcuszek bezsilnych realizuje misterium zbawienia dążąc do celu,
który daleko. „ONI NIE DOJDĄ!” - zaciskam zęby – pal diabli szkliwo – jeśli
zdechnę i ja, próchnica ogarnie całość szkieletu, a nie tylko zęby. Wyciągam
nogi i uczę się płynności kroków, żeby dojść dalej niż ci obok, co wiarę
stracili, albo siły. Mijam gasnące złudzenia, mijam niedoskonałość fizyczną,
patrzę, jak zwierzęta kąsają poległych, zanim procesy gnilne uczynią posiłek
toksycznym i śmiertelnie niebezpiecznym.
Wymiotuję.
Nie potrafię się powstrzymać, kiedy widzę, jak patrzy pan, którego wątroba
właśnie znika w trzewiach trójki nastolatków biesiadujących wprost na asfalcie.
Nim człowiek oczy zamknął wątroba po trzykroć chwaliła sytość w trzech
żołądkach. Głód osiadł mi na kłach i wciąż we mnie mniej człowieka, choć się
powstrzymuję. Nawet, kiedy widzę niedojedzone zwłoki, porzucone i bezpańskie…
Tylko muchy… Muchom dam radę… Na pewno dam… Jeszcze dziś dam… Wgryzłem się w
ścierwo porzucone na poboczu i szczęściem oczu nie miało, bo oddałbym wszystko,
co zjadłem, a potrzebowałem bardzo. Organizm zjadał sam siebie zbyt długo i nie
pozwolił mi na dylematy moralne. Otarłem przedramieniem sytą gębę i poszedłem
dalej. Jak najdalej poszedłem, żeby udawać, że się nie zdarzyło nigdy w życiu. Że
to ONI. Pachniałem słodką , ludzką krwią… A krok miałem bardziej sprężysty,
mężniejszy, odważniejszy. Wzrokiem mierzyłem horyzont i rzucałem mu wyzwanie:
- Ja? Ja nie dam
rady?! Zaczekaj tylko – idę po ciebie!
Szedłem
lekceważąc kalendarz, bo za mną nicość zwiastowana ostatnią cyfrową depeszą,
wiadomością wolną od reklam podpasek, leku na niestrawność jelitową, piwo
antystresowe i bezalkoholowe, za to ekologicznie czyste. Idę biorąc za dobrą
modlitwę życzenie „powodzenia”, którym zamknięta została audycja. Góry pojawiły
się znienacka i coraz mocniej drapały chmury, a niektórym w ogóle zabroniły
wstępu i te powodowały korek i spiętrzenie. Pielgrzymka ubożejąca, coraz
bardziej bezwzględna i pachnąca duszącym aromatem krwistych dezodorantów
zmierzała w stronę zwiastowanego RAJU. Samo objawienie dodało sił na tyle że
biec się chciało i pieśni dziękczynne ku niebu wznosić, chociaż horyzont
trzymał się sceptycznie na granicy postrzegania, a góry ledwie zaczęły z nim
polemizować. Czułem, że mogę świat zawojować.
- Idę po ciebie
świecie!
I szedłem,
a przede mną góry krzepły i wspinały się pomiędzy chmury, które rozchichotane,
zawstydzone rozpierzchały się krygując zapewne, przed ostrym, zdecydowanym
dotknięciem. Horyzont kurczył się, bo on również nie miał sił przekroczyć gór.
Więc został u podnóży skulony i czekał, aż usłyszy komendę:
- Siad!
To
usiadł już wyprzedzająco, żeby nie angażować strun głosowych, jak
najgrzeczniejszy pies na świecie. A ja nie. Ja szedłem kursem kolizyjnym i z
każdym krokiem uśmiech dojrzewał na nieogolonej twarzy. Góry! Góry! Góry! RAJ
obiecany w ostatnim namaszczeniu elektronicznego świata, w błogosławieństwie
podróżnika rosły przede mną i gotów byłem biegiem maratońskim osiągnąć cel i
chyba nawet zacząłem biec pomimo niedostatków. Moje kroki śpiewały po asfalcie pieśń
zwycięzcy, tryumf wiary nad wiotkim organizmem. Góry rosły w oczach…
A w
uszach…? W uszach pojawił się dźwięk niezbyt komfortowy. Biały szum. Taki,
który nie ma adresu, a przeszkadza rozkoszować się uniesieniem. Nogi niosły w
ferworze domniemań, a uszy chłodziły głowę, której niewiele było potrzeba, żeby
popaść w ekstremalne stany. Szum gęstniał, odległość kurczyła się skwapliwie.
Tłum poszukiwaczy RAJU również rósł. Broda jako pierwsza rozpoznała niepokojące
oznaki i rosła w kierunkach determinowanych grawitacją.
Gdzieś
tu jest wejście do RAJU. Przecież sam widziałem, że się buduje. Dwadzieścia
lat. Za moje pieniądze się budował RAJ. Tu…
Na
pewno? A ci wszyscy, co dotarli przede mną? Kurtki krwią splamione, buty
okurzone i wzrok nieufny, rozbiegany… Gdzie jest? Gdzie śluza, gdzie wejście do
RAJu, Gdzie strażnik bramy, święty Piotr i insygnia władzy? Elektroniczna
furtka selekcji po numerze PESEL, albo innych danych zbieranych w celu eliminacji
jednostek niepożądanych. Nikt znaleźć nie potrafi? Takie nieudaczniki? Dotarli tu
po trupach, a wejść nie potrafią, tylko szumią, huczą i klną? Przepychałem się
pośród zawiedzionego tłumu wyrażającego dezaprobatę w słowach niegodnych
człowieka myślącego, ale nigdzie nie było widać wrót do RAJu – szukałem… Jak ja
szukałem wejścia, chociaż żołądek krzyczał do mnie tak prozaiczne marzenia…
Okłamali
nas – nie było wejścia… RAJu nie było wcale… A tłum gęstniał. I świat się
kończył… Podobno…