piątek, 28 września 2018

Maraton.


Szliśmy. Już chyba drugi tydzień ciągnęliśmy się niekończącym się szpalerem, procesją, peletonem, pośród którego działy się rzeczy niepojęte. Pielgrzymka? Nie miałbym odwagi tak nazwać marszu zaciętych ludzi. Nikt przy zdrowych zmysłach nie organizuje pielgrzymek na dystansie dwóch tygodni i dłużej, bo taka pielgrzymka gotowa się stać zarzewiem rewolucji. Ludzie pozbawieni oswojonego fotela, alkoholu, elektronicznej gazety indoktrynującej umysł tak skutecznie, że zwalnia z samodzielnego myślenia, plus umysłowa bezczynność i powietrze – prawdziwe, pachnące światem, a nie betonem i spalinami. Taka mieszanka potrafi skuć nawet zapieczone lenistwo i determinizm poddać w wątpliwość. W takich warunkach gotowa zakwitnąć miłość i niesubordynacja. O nie! Głupcem byłby ten, kto aż tak ludziom poluźniłby wędzidła.

Droga śmierdziała bitumicznie podgrzewana promieniami słońca i kurzyła się tumultem podnoszonym ludzką stonogą zwielokrotnioną do dziesiątek tysięcy nóg. Młodych i sprawnych, albo pociętych błękitnymi nitkami tętniących żył bardziej niż delta Nilu na mapie sztabowej. Szli ci, którzy jeszcze patrzyli na widnokrąg, jak i ci, którym łby ciężkie od myśli pozwalały patrzeć wyłącznie pod własne nogi. Szli spontaniczni biznesmeni zbierający w słomkowy kapelusz grosze za szklankę wody, dzikie jabłuszko, względnie pieczarkę. Albo za wiedzę, gdzie marsz można okrasić płatną miłością za przydrożnym drzewem. Szli z wiarą i bez niej, ale szli wszyscy i nawet, jeśli ktoś sarkał, to nie zwalniał kroku. Zdawało się, że życie skoncentrowało się na wstążce asfaltu, a poza nią świat ubożał w przejawy życia. Z każdym dniem bezludność obejmowała coraz szersze pasy natury po obu stronach drogi, która dawała nadzieję. Ostatnią.

Pobocza usiane były porzuconymi w trakcie marszu dobrami. Zamiast chabrów i maków pośród kłującego zielska kwitły całe zagony czarnych walizek na kółkach i tych z brązowej tektury, skórzanym pasem spiętych, żeby na pewno nie sprawiły niespodzianki otwierając się w najmniej spodziewanych momentach. Niektóre eksplodowały feerią kolorów, kiedy ktoś chciał uzupełnić potrzeby tekstylne i wymienić przepoconą, śmierdzącą garderobę, na cokolwiek, co przypomni mu stabilizację sprzed wędrówki ludów. Wózki, którym łożyska pękły z wysiłku teraz stoją pośród rowów jak kalekie słonie na trzech nogach i smętnie zliczają mijających pielgrzymów bez wiary, że je ktoś adoptuje. Bezpańskie, jak psy daremnie szukające właściciela, który nieodpowiedzialnie zmarł zeszłej nocy, albo wyjechał z biletem w jedną stronę nie informując zwierzęcia, że wrócić już nie zamierza. Dziś, żaden pielgrzym nie pozwoliłby sobie na podobną ekstrawagancję. Już nie. Drobne, ledwie co wystygłe ogniska stanowią niezaprzeczalny dowód na to, że kolejny pies z tego miejsca wyruszył w dalszą drogę na nogach właściciela i jest przytulony do niego od wewnątrz i zamiast szczekać przemieszcza się po jelitach burcząc niekulturalnie. Zapewne klnie, ale przez wzgląd na dzieci stara się to maskować w basowych pomrukach i dialekcie niezrozumiałym dla nich. One przecież nawet nie domyślają się, że dostały na obiad maskotkę do zjedzenia, a orszak wędrujący asfaltem zazdrości im jawnie i bezwstydnie.

Aż się boję myśli, co dalej, bo minąłem już pierwsze krzyże - skręcone sznurówką dwa suche badyle, wbite w niewielką wypukłość gdzieś poza asfaltem. Kto wie, ile dni jeszcze brakuje tej wędrującej, głodnej stonodze, żeby zacząć pożerać samą siebie? Może rezerwuar cywilizacji właśnie przepełnił się, zatkał i lada chwila usłyszę jęk noża ostrzonego o drugi nóż, żeby wypatroszyć staruszkę, której serce raczyło wybić ostatni w życiu kurant? Zabiedzone, wychudłe stado wilków idzie wypacając resztki cywilizacyjnego blichtru z siebie. Komu sił jeszcze wystarcza, ten patrzy na horyzont, gdzie mają się objawić góry. Niektórym, w omamach nawet się objawiają, ale to za szybko – jeszcze tydzień, idąc w tym tempie. Tydzień życia głodnej watahy.

Przyspieszam. Nie chcę widzieć zbyt wiele, bo kiedy dotrę… Kiedy dojdę, a wiem, że dam radę, to będę musiał żyć ze wszystkim tym, co teraz zobaczę. Zaczynam rozumieć rezygnację tych, którzy patrzą pod nogi – oni boją się zobaczyć szerzej, żeby nie musieć zasypiać z koszmarem w oczach i płakać aż do świtu. Zły to sen, kiedy dłonie zaciśnięte w pięści, a nogi rwą się do panicznej ucieczki. Przyspieszam, oddaję zegarek za garść malin, łańcuch złoty za suchy placek z mąki i nie pytam o pochodzenie mąki, bo smakuje tak, że tylko determinacja i wyrachowanie zmuszają zęby do nieskończonej pracy nad rozdrobnieniem tego, z czym mają się zmierzyć. Nie marnuję energii na złorzeczenie. Nie stać mnie na taki luksus. Horyzont, jak z gumy, wciąż podrzuca obraz, jakiego oglądać nikt już nie ma siły – gładki, nieposzczerbiony owal nizin i beztrosko rosnących chwastów. Wplatam jakąś piosenkę z dzieciństwa we własne kroki i maszeruję niczym harcerz. Mijam ludzi. Pojedynczo łkających, lub parki wtulone w siebie ze strachem.

Mijam dzień i trzeci. Idę znaczne szybciej, a skrupuły pogrzebałem sześć noclegów wcześniej i nie postawiłem nawet rachitycznego krzyża. Pozostawiam za sobą tych, którym wiara zwietrzała i tych, którzy pogodzili się z nieuchronnym i zeszli z drogi, żeby zostać i doczekać końca swoich dni. Wciąż wierzę, że wrota RAJU staną przede mną otworem, choć tak wielu zwątpiło, że zamiast iść naprzód, to modli się do wiekuistych dębów po drodze, albo samozwańca ogarniętego szaleństwem bądź wyrachowaniem. Stają na piedestale własnoręcznie wybudowanym z porzuconych bagaży i głoszą słowa święte – święte, bo ich egocentryzmem rozpalone do białości, a ci, którym wiary zabrakło gotowi są kolan ugiąć i własną krwią karmić samozwańca. Martwi mnie malejąca liczba prowizorycznych krzyży… Czyżby już się zaczęło…?

Wyciągam nogi. Nie sądziłem, że potrafię iść tak zajadle i wytrwale. Stawiam kroki długie na mile i sam siebie po plecach klepię, że dobre buty na drogę wybrałem. Czasem schodzę z asfaltu, żeby pośród niepokalanej obecnie przyrody uzupełnić chociaż niedobór witamin i wody, żeby zasnąć z mniejszym lękiem niż ci, co śpią w ramionach przydrożnych drzew. Nie jestem łakomym kąskiem, bo chudy i żylasty, ale mięso jeszcze nie śmierdzi demencją starczą i szczypta soli wystarcza, żeby stłumić skrupuły, czy niechęci dietetyczne. Poza tym – jestem sam, co zwiększa moją atrakcyjność kulinarną – nie zna mnie nikt i czkawką się nie odbiję, kiedy ogryziony do kości rozłożę się wokół ogniska. Spać idę tam, gdzie pielgrzymka staje się szmerem, skazą na odwiecznej ciszy, niepokojem świata zwierząt.

Czasem w drodze dumam. Czymś trzeba zająć umysł, kiedy kilometry niepojęte do przejścia, a cała mechanika dawno zawiodła. Elektronika zawiodła. Władza, kultura, ekonomia – ech, tylko wymieniać i pastwić się nad tymczasowością utraconych złudzeń. Cywilizacja stała się ruiną. Samounicestwiła się we własnej pysze. Zwalczała się osobiście do tego stopnia, aż wygrała i tryumfując utonęła pośród zgliszcz. Wielkie słowa, dyplomacja, polityka, retoryka, gąszcz słów w gąszczu przydennym – dna drugie i siedemnaste. Znaczenia zakamuflowane i nadzieje płonne. Aż trafił się egzemplarz mniej odporny na stres, a może pochłonięta utajoną schizofrenią jednostka i odpaliła koniec świata. Ludzkiego, bo natura nawet jedną zmarszczką nie zareagowała na przekomarzanie się ludzkości.

Ostatnie wiadomości, wieści z elektronicznego przekazu kazały iść. Do RAJU, bo w nim nadzieja ostateczna, kiedy ostateczne rozwiązania wspięły się powyżej odwracalnego progu decyzyjności. Teraz już tylko zautomatyzowana procedura realizuje kolejne sekwencje zniszczenia. A ludzie idą jak zombie – martwe dusze, które mogą zaznać spokoju, kiedy dojdą do RAJU – jeśli dojdą… Bo to oczywiste nie jest. Spokój sumienia opatulonego mrzonkami powierzchownego ładu został zaburzony dramatycznie. Znikł i teraz telepie się pośród nadziei i zwątpień. Łańcuszek bezsilnych realizuje misterium zbawienia dążąc do celu, który daleko. „ONI NIE DOJDĄ!” - zaciskam zęby – pal diabli szkliwo – jeśli zdechnę i ja, próchnica ogarnie całość szkieletu, a nie tylko zęby. Wyciągam nogi i uczę się płynności kroków, żeby dojść dalej niż ci obok, co wiarę stracili, albo siły. Mijam gasnące złudzenia, mijam niedoskonałość fizyczną, patrzę, jak zwierzęta kąsają poległych, zanim procesy gnilne uczynią posiłek toksycznym i śmiertelnie niebezpiecznym.

Wymiotuję. Nie potrafię się powstrzymać, kiedy widzę, jak patrzy pan, którego wątroba właśnie znika w trzewiach trójki nastolatków biesiadujących wprost na asfalcie. Nim człowiek oczy zamknął wątroba po trzykroć chwaliła sytość w trzech żołądkach. Głód osiadł mi na kłach i wciąż we mnie mniej człowieka, choć się powstrzymuję. Nawet, kiedy widzę niedojedzone zwłoki, porzucone i bezpańskie… Tylko muchy… Muchom dam radę… Na pewno dam… Jeszcze dziś dam… Wgryzłem się w ścierwo porzucone na poboczu i szczęściem oczu nie miało, bo oddałbym wszystko, co zjadłem, a potrzebowałem bardzo. Organizm zjadał sam siebie zbyt długo i nie pozwolił mi na dylematy moralne. Otarłem przedramieniem sytą gębę i poszedłem dalej. Jak najdalej poszedłem, żeby udawać, że się nie zdarzyło nigdy w życiu. Że to ONI. Pachniałem słodką , ludzką krwią… A krok miałem bardziej sprężysty, mężniejszy, odważniejszy. Wzrokiem mierzyłem horyzont i rzucałem mu wyzwanie:

- Ja? Ja nie dam rady?! Zaczekaj tylko – idę po ciebie!

Szedłem lekceważąc kalendarz, bo za mną nicość zwiastowana ostatnią cyfrową depeszą, wiadomością wolną od reklam podpasek, leku na niestrawność jelitową, piwo antystresowe i bezalkoholowe, za to ekologicznie czyste. Idę biorąc za dobrą modlitwę życzenie „powodzenia”, którym zamknięta została audycja. Góry pojawiły się znienacka i coraz mocniej drapały chmury, a niektórym w ogóle zabroniły wstępu i te powodowały korek i spiętrzenie. Pielgrzymka ubożejąca, coraz bardziej bezwzględna i pachnąca duszącym aromatem krwistych dezodorantów zmierzała w stronę zwiastowanego RAJU. Samo objawienie dodało sił na tyle że biec się chciało i pieśni dziękczynne ku niebu wznosić, chociaż horyzont trzymał się sceptycznie na granicy postrzegania, a góry ledwie zaczęły z nim polemizować. Czułem, że mogę świat zawojować.

- Idę po ciebie świecie!

I szedłem, a przede mną góry krzepły i wspinały się pomiędzy chmury, które rozchichotane, zawstydzone rozpierzchały się krygując zapewne, przed ostrym, zdecydowanym dotknięciem. Horyzont kurczył się, bo on również nie miał sił przekroczyć gór. Więc został u podnóży skulony i czekał, aż usłyszy komendę:
- Siad!

To usiadł już wyprzedzająco, żeby nie angażować strun głosowych, jak najgrzeczniejszy pies na świecie. A ja nie. Ja szedłem kursem kolizyjnym i z każdym krokiem uśmiech dojrzewał na nieogolonej twarzy. Góry! Góry! Góry! RAJ obiecany w ostatnim namaszczeniu elektronicznego świata, w błogosławieństwie podróżnika rosły przede mną i gotów byłem biegiem maratońskim osiągnąć cel i chyba nawet zacząłem biec pomimo niedostatków. Moje kroki śpiewały po asfalcie pieśń zwycięzcy, tryumf wiary nad wiotkim organizmem. Góry rosły w oczach…

A w uszach…? W uszach pojawił się dźwięk niezbyt komfortowy. Biały szum. Taki, który nie ma adresu, a przeszkadza rozkoszować się uniesieniem. Nogi niosły w ferworze domniemań, a uszy chłodziły głowę, której niewiele było potrzeba, żeby popaść w ekstremalne stany. Szum gęstniał, odległość kurczyła się skwapliwie. Tłum poszukiwaczy RAJU również rósł. Broda jako pierwsza rozpoznała niepokojące oznaki i rosła w kierunkach determinowanych grawitacją.

Gdzieś tu jest wejście do RAJU. Przecież sam widziałem, że się buduje. Dwadzieścia lat. Za moje pieniądze się budował RAJ. Tu…

Na pewno? A ci wszyscy, co dotarli przede mną? Kurtki krwią splamione, buty okurzone i wzrok nieufny, rozbiegany… Gdzie jest? Gdzie śluza, gdzie wejście do RAJu, Gdzie strażnik bramy, święty Piotr i insygnia władzy? Elektroniczna furtka selekcji po numerze PESEL, albo innych danych zbieranych w celu eliminacji jednostek niepożądanych. Nikt znaleźć nie potrafi? Takie nieudaczniki? Dotarli tu po trupach, a wejść nie potrafią, tylko szumią, huczą i klną? Przepychałem się pośród zawiedzionego tłumu wyrażającego dezaprobatę w słowach niegodnych człowieka myślącego, ale nigdzie nie było widać wrót do RAJu – szukałem… Jak ja szukałem wejścia, chociaż żołądek krzyczał do mnie tak prozaiczne marzenia…

Okłamali nas – nie było wejścia… RAJu nie było wcale… A tłum gęstniał. I świat się kończył… Podobno…

czwartek, 27 września 2018

Mariaż.


Zza węgła wynurzył się z ponaddźwiękową prędkością bumerang, zlokalizował mnie bez wahania i usiłował wylądować na lewej skroni. Skutecznie. Efekt był łatwy do przewidzenia – kopnąłem obunóż niebo, a potylicą i plecami kopnąłem chodnik. Bardzo mocno kopnąłem, aż do utraty przytomności. Mojej oczywiście, bo chodnik stoicko zupełnie kurzył się i niemal doskonale zignorował moją agresję. Niczym wzór samarytanina podzielił się ze mną wszystkim, czym dysponował – brudem i chłodem. Może nawet sałatką jarzynową, którą wczorajszej nocy oddał wracający krętą ścieżką z imienin szwagra sąsiad spod jedynki. Niebo? Mogę być zadufkiem, ale nie aż takim – niebo mnie nie zauważyło absolutnie i pasło się na niebieskich łąkach jak czyni to odwiecznie bezświadomości mojego istnienia.

Czyżbym był tak słabiuteńki i nieopancerzony? Ale bumerang również wydawał się być oszołomiony i poległ tuż obok, dzięki czemu stanowił corpus delicti we właśnie rozpoczynającym się pod nieobecność mojej świadomości śledztwie. Narzędzie z sygnaturą świętego, australijskiego baobabu rocznik z grubsza średniowieczny (po analizach tak skomplikowanych, że nawet nazwy są niewysławialne drzewo okazało się pamiętać w dorosłym życiu trzecie odkrycie Terra Australis przez niejakiego pana Cooka, który wbrew nazwisku nie wybrał się tam bynajmniej dla kangurzych steków, czy jajecznicy ze strusich jaj). Odciski palców i DNA aborygenów pobrano skwapliwie, choć z rosnącą rozpaczą, gdyż już pobieżna analiza wykazała, że twórca tego arcydzieła sztuki militarnej wygląda od niego zdecydowanie gorzej i funkcjonuje w geologii kontynentu w postaci rozdrobnionej na atomy wielokrotnie transferowane w żołądkach zwierzęcych i rozwłóczone po całym kontynencie (i nie tylko jak mniemam).

Tak więc zanim moja świadomość zaczęła być nieprzydatna w śledztwie, gdyż moje spostrzeżenia wnoszące wartość do niego zaczęły i skończyły się w tym samym momencie (prędkość światła dla mojej nikczemnej percepcji okazała się być pozazakresową wartością i przedmiotem plotek, bądź guseł i miraży) jako pierwszy nie wniósł nic do śledztwa bumerang, a palmę pierwszeństwa oddałem tyleż szczerze, co bezmyślnie. Do dzisiaj jednak tkwię w przeświadczeniu, że w tym czasie, kiedy bumerang po raz siedemsetny odpowiadał na pytania oficera „nie wiem, nie pamiętam, nie widziałem”, zupełnie jakby przedrzeźniał małpki stanowiące maskotkę CIA, ja wyśniłem sny rozmaite - po raz pierwszy w życiu poświęciłem na sny coś około pół roku hurtem, co było niepowtarzalnym doznaniem dla organizmu. I w ramach snów zwiedziłem zaświaty wystarczająco, żeby jednak wrócić do żywych. Nieskończoność ma tę wadę, że jest nieskończona i nic nie chce się tam skończyć. Kiedy źle się trafi i niewłaściwym momentem człowiek zacznie się rozkoszować, upadlać, bądź ekscytować… Cóż… Powiem tylko, że to przerażające doznanie i nawet raj potrafi zacząć uwierać gdzieś w pół nieskończoności, a potem, to już tylko żylaki, wrzody i depresja, a człowiek przestaje rozumieć powody dla których znowu się ogolił nadaremnie.

Mimochodem okazało się, że awansowałem na człowieka chwili, a może i roku, gdyż swoją nieobecnością zaszczyciłem pierwsze strony wiadomości w miejscach tak odległych, że nawet nie chcę wiedzieć, czym się żywią owe narody, a pierwsze pomniki, dziękczynność i uwielbienie poczęły dotykać okolice, które namaściłem swoją nie zawsze czystą stopą. Starsze panie ozdabiały polnym kwieciem ślady mojego istnienia w łazience podstawówki, gdzie niegdyś posmarkałem się płacząc, kiedy dostałem łomot za mieszkanie po niewłaściwej stronie ulicy, albo bramkę na szkolnym boisku, w objęciach której przytomność straciłem po raz pierwszy dawno temu i tylko na chwilę, jednak nieważkość osiągnąłem przed generałem Hermaszewskim i lewitowałem trafiony między oczy piłką szybującą z delikatnością szarży ostatniego białego nosorożca kłutego po jądrach pociskami kalibru 9 mm magnum gdzieś poza jurysdykcją białego człowieka.

Żeby nie przechwalać się bezzasadnie powiem tylko, że plotki i pomówienia skierowały śledztwo na tory pozwalające mu wycofać się z godnością i bez uszczerbku na wizerunku, a co ważniejsze na rachunkach bankowych ekipy śledczej. Mało tego – pozwoliło na erupcję wdzięczności szarży, co zostało wykorzystane bezwzględnie w procedurach śledczych szeregowych szczebli. Także pośród medialnych doniesień święciłem nieświadome sukcesy i może lepiej się stało, że nieświadomie, bo rumienić się w obliczu miliardów kwadratowookich (uprzedzam, że kwadrat jest trudnym do osiągnięcia ideałem i cywilizacja znacznie łatwiej znosi prostokąty – patrz monitory wszelakiej produkcji), to zajęcie dla bardzo specyficznych jednostek i trzeba być celebrytą o krwiobiegu regulowanym elektronicznie, monitorowanym, klimatyzowanym, dozowanym i z ABS, żeby przetrwać bez dożywotniej, psychicznej traumy. Moja świadomość tchórzliwie przeczekała apogeum uwielbienia gdzieś wewnątrz pustego życiem organizmu okadzanego, czczonego, pielęgnowanego tak, że nawet uprzywilejowany i namaszczony błogosławieństwem zusowskim pacjent extra-vip poszarzałby z zazdrości widząc katafalk na którym kwiaty wymieniano, zanim ich aromat zdążył otrzeć się o najbliższą ścianę. Nastolatki stojące niepokalaną ławicą przed budynkiem strzeżonym lepiej od siedzib zagrożonych przewrotem dyktatur, rzucały pomiędzy czarne mundury raz ledwie używaną w zaciszu sypialni bielizną, kupioną odrobinę na wyrost (chyba przeczuwały, że wybudzenie chwilę potrwa i niosły w sobie wiarę, że jeszcze tylko sto porcji udek kurczaczych z KFC, a biust wypełni marzenie zrealizowane na wyrost w pobliskiej galerii handlowej zakupem biustonosza z miseczką E), rzucały kwiaty noszące na płatkach ślady nieumiejętnie dobranej szminki i tęsknot skroplonych w odświeżaczach oddechu, pluszaki otrzymane od taty na dzień dziecka teraz wygnane z łóżka, żeby dla mnie miejsce zrobić na poduszce pokrytej taką ilością słodkich łez i wyznań, że gdyby poduszka grzeszyła erekcją, to mogłaby na niej profesjonalnie wymaszerować w świat. W pionie. I bez uszczerbku dla stabilności. Własnej i świata – dodam, żeby rozwiać wątpliwości.

Do rzeczy. Pewien rzadko trzeźwiejący dziennikarz poczuł zew krwi (nie mówimy tutaj o menstruacji kwitnącej na porzuconej w kubełku damskiej łazienki podpasce) i postanowił zrobić karierę. Zawalczyć o Pulitzera. O tytuł ojca sukcesu, albo dziecię roku. Na moim ciemieniu chciał karierę zrobić. I w tym celu nabył skrzynkę szlachetnych płynów. Bezbarwnych, ostrzejszych niż bułgarska czuszka znad Balatonu w szczycie możliwości, niż brzytwa po piętnastu kilometrach spaceru po skórzanym pasie. Solo i w cichości ducha usiadł skromnie nad brzegiem ruczaju zasilanego przez nieodległe zakłady produkcji czegoś śmierdzącego niczym odpady z garbarni lub spalarni kości. Ok. – ja rozumiem wegetarian, więc zostawmy zwierzątka samym sobie – niech więc będzie ozonownia. Aromat oszałamia już przed wypiciem, więc klimat sprzyja wizjom najodważniejszym. Jak wi-fi poradziło sobie z agresją eteryczną, to już niech zostanie jej tajemnicą. Autor zdezynfekowany, odkażony, lecz nie wyjałowiony urodził myśl.

Hmmm… Nie chciałbym narazić się środowiskom feministycznym, a sama sugestia, że samiec (pijak, na dodatek przebywający w zdegenerowanym środowisku, czyli mutant) cokolwiek urodził, wydaje się stanowić wyzwanie i niemal prosi się o sztandary, żeby za twoim przewodem ruszyć w zwycięski bój nasz ostatni. Ale może zostanie mi wybaczone, bo samiec pod wpływem (co wie każda kobieta, niekoniecznie feministka) ma urojenia i bełkocze – nie powiem, jak brzmiałoby to w nieparlamentarnym języku i to po spożyciu, bo tego najbardziej wyrozumiała cenzura nie toleruje, chyba, że jest się uznanym autorytetem, Guru ze skłonnościami do ekstrawagancji i wulgaryzmów uświęcanych zanim się objawią. Kończąc dygresje powiem tylko, że obdarzony niespożywalną, jednorazową dawką spirytualiów i skromnym dostępem do sieci ogólnie dostępnej dziennikarz wygenerował myśl wiążąc dwa zdarzenia w teorię, przy której teoria spiskowa zdaje się być zaledwie zaniechaną ścieżką ewolucji wobec boskości jedynie słusznej drogi człowieczej.

Otóż – w tym samym czasie, kiedy prędkość światła oszołomiła nawet światło i kontrola lotów nie dała rady wprowadzić korekty kursów, a ja znalazłem się na kolizyjnym trawersie względem bumerangu (rocznik z grubsza średniowieczny, z drzewa pod którym Cook nie napisał „Sielanki do domu”, ani „Na lipę” – niedyskretnie powiem, że jeśli cokolwiek pisał, to raczej stawiał krzyżyki przy sylwetkach aborygenów przewracających się po przywitaniu ostrzem kordelasa – co za dziwny naród… zachować się nie potrafił, prawie jak ja…), obok miała miejsce pewna święta mistyfikacja.

Ulice przemierzała procesja adorująca obraz kradziony tak często że autor powinien poczuć się zawstydzony myślą, że stworzył coś tak pożądanego, że sam Bóg mu zazdroszcząc mu powodzenia wezwał go przed swoje oblicze i do dzisiaj nie pozwolił mu wrócić – widać ściany i sufity raju są równie nieskończone jak talent malarza). No, chyba, że Bóg wie o czymś, o czym nie wiedział dziennikarz – może to wręcz nieludzka sprawka i wystąpił w epizodzie zakulisowo, jako szara eminencja zdarzenia rzucając na żer żądnej sensacji tłuszczy moją chudą, bladą i ledwie zipiącą posturę i kawałek szacownego drewna nie mającego nic (powtarzam – NIC) wspólnego z kombinatem skandynawskim na cztery litery i (uff…) chociaż raz to nie jest dupa.

Adoracja przypominająca zielonoświątkową, szła ulicami nieświadoma mnie i bumerangu wciąż jeszcze czającego się w anonimowych, nieżyjących z pięćset lat dłoniach, pokaleczonych australijskim klimatem i biologią. Peregrynacja obrazu, miała stać się źródłem duchowych uniesień i euforii dotkniętych zmysłem estetyki, wyrafinowania, bądź też przyczynkiem nawrócenia tych, którzy pod wygodnym, kulturalnym płaszczykiem ukrywali zdecydowanie bardziej przyziemne uczucia związane z bieżącą konsumpcją i orgazmiczną wolą zdobywcy. Ja? Ja prozaicznie i zupełnie niepoetycko chciałem kupić bochenek chleba gnany myślami Brata Alberta, aby „być dobrym jak chleb” i miałem zamiar przypomnieć sobie, jak dobrym ów chleb być potrafi. A dziennikarz w szale zmysłów policzył trajektorię bumerangu…

Skąd miał dostęp do miejskiego monitoringu, żeby ekstrapolować trajektorię na podstawie smug i prześwietleń, wybuchu supernowej napędzonej jonizacją powietrza spalonego do plazmy ciśniętym bumerangiem – nie wiem. I nie dowiem się, bo tajemnica dziennikarska zamknie usta nawet pijanemu dziennikarzowi. Policzył, zasugerował, objawił, obwieścił, bronił, sugerował i szedł w zaparte stawiając własną mosznę na szali zakładu, że rację mieć musi. Ani się zająknął na temat dobroczynności, wdzięczności i wynagrodzenia, co zwiodło wielu i skłoniło do przyklaśnięcia. A kiedy owacja osiągnęła punkt krytyczny i z wdziękiem przekroczyła go nie pozwalając przy tym paparazzim zajrzeć sobie pod spódnicę, śledztwo za łaskawym podszeptem zakulisowego decydenta wkroczyło na ścieżkę zbudowaną ideą dziennikarza, na której końcu znalazł się mój pomnik – wciąż żyjący, choć licho i bez świadomości.

Nieuważnej publice przypomnę, że w tym czasie, kiedy erekcją intelektualną wykazywali się inni, ja naiwnie sprawdzałem zasobność nieskończoności po drugiej stronie świadomości i wtedy jeszcze nie czułem pierwszego cienia przesytu, czy niesmaku. Dla mnie była to era wczesnej eksploracji i bezkrytycznego zachwytu nad możliwościami czegoś, co już w założeniu oświadcza buńczucznie:

– Zero granic. Idź gdzie chcesz z gwarancją, że możesz iść bez końca, jeśli tylko chcesz. I nie wrócisz tu, jeśli tego nie chcesz. Gdybyś zmienił jednak zdanie powrót tutaj oczywiście jest możliwy, tylko potrwa, zaledwie jedną nieskończoność.

Badacze i entuzjaści, fanatycy i jednostki zaangażowane społecznie. Słowem wszyscy, którzy mieli aspiracje zaistnieć w przestrzeni inaczej, niż obnażając amatorsko sfotoszopowane, prywatne członki, silili się na ekspertyzy i hipotezy. Na wizje i jasnowidztwa. Na węch myśliwski, albo karmiczne fluidy. Uzasadnień wolnych od erotyki było nadmiar, a tych związanych z płodnością jeszcze więcej. Okres (mowa o peregrynacji czasu, niezwiązanej nawet niezamierzenie z owulacją i ewolucją gatunku) być może sprzyjał, bo plotki i mniemania zapłodniły jałowy grunt i obrosły (znów niezamierzenie) w legendy, a pierwsze pielgrzymki do miejsc świętych zaczęły się formować gdzieś pod Wąchockiem, nim z kłosów wysypały się pierwsze nasiona jęczmienia. Kiedy dołączyły miejscowości ogarnięte szaleństwem liczonym w setkach tysięcy obciążonych obowiązkiem meldunkowym obywateli, śledztwo uszanowało wolę społeczeństwa i wkroczyło na ścieżkę zbawienia. Zanim się ocknąłem cokół pod moimi stopami związał już na mur-beton – dosłownie.

Obudziłem się już w politurze metali szlachetnych, w mosiężnym bałwochwalstwie i uwielbieniu mas. Stałem się bożyszczem wysysającym wszystko, co najlepsze w narodzie, a naród przestał przejmować się krotochwilną pobieżnością granic. Znienacka stałem się bratem czerwonoskórego, o którym zapomniała amerykańska, poniekąd demokratyczna (?) administracja i do dzisiaj nie chce się przyznać, że dziedzic wciąż żyje i ma się na tyle dobrze, że potrafi z cisowego łuku zestrzelić Boeinga 767 w relacji Nowy Jork – Moskwa z międzylądowaniem na premierę opery Batterfly w Sydney. Współczesny Titanic dla wybrańców losu! (koneserom podpowiem, że ścięgna do cięciwy łuku refleksyjnego pobrane zostały bez zgody producenta od łosia – rocznik 2011, Kolumbia Brytyjska, szuwar bagnisty nieopodal Pinchi Lake, plus minut 50 dowolnych, dookólnych mil, dla dobra okolicznych łosi). Stałem się mężem platonicznym bezimiennej Laponki z sierocej wioski, która swój wianek zgubiła nie w wodach świętojańską nocą umajonych, lecz pośród grzebienia lodowych igieł kaleczących rysy twarzy tak bardzo, że łzy musiały w losowaniu wygrać bruzdę, którą chciały popłynąć zanim w ogóle zaczęły, o ile termometr w ogóle zechce kolaborować ze łzami mając do wyboru kryształy równie słonej wody). Na dodatek, w języku ogólnie niedostępnym, z westchnieniem nostalgicznym wspomina, że ów wianek został poderwany z wody pośród kry niezidentyfikowaną radiową anteną U-boota w roku czterdziestym drugim ubiegłego wieku (los dalszy nieznany – dane z archiwum PCK). Niechcący zostałem szwagrem połowy nieemerytowanych mnichów klasztoru Szaolin, chociaż nawet jednego gestu nie potrafię powtórzyć imitując śmiertelny ukłon w stronę niewidzialnego, acz bardzo niebezpiecznego przeciwnika (Czy to aby nie jest karane gardłem w państwie środka? Zdaje mi się, że kraje arabskie są bardziej bezkompromisowe w tych kwestiach, jednak pewności nie mam – myślę o zbiorowym i spontanicznym szwagrostwie niespokrewnionych wewnętrznie braci klasztornych).

Ech! Ta moja skłonność do dygresji została mi w spadku po niezapowiedzianej wizycie w nieskończoności, za co przepraszam dozgonnie tych tu i tych tam. Uprzedzam jednak lojalnie, że nawet błaganie o wybaczenie potrafi się znudzić odbiornikowi takich deklaracji, więc proszę o wstrzemięźliwość w wyrażaniu opinii, bo mogą się stać samospełniającą się przepowiednią na zgubę dystrybutora życzeń. A nie opowieścią z drugiej strony lustra, czy tylko życiorysem napiętnowanym jednym, choć niebanalnym zdarzeniem, któremu udało się przypiąć ciężar znaczenia. Stało się. Obudziłem się i zderzyłem ze światem który domniemywał tak długo, aż zdążył napisać historię i się z nią oswoić. Wykarmić i sfokusować. A w centrum reflektorów zakwitła moja bladość nierozumna, zdumiona i niepewna, właśnie wytrącona odmętów niepewności. Krótko i beznamiętnie mówiąc – moja ignorancja ocknęła się i stanęła przed alpinistyczną szaradą wspięcia się na postument globalnych oczekiwań ciągów dalszych. Chociaż śpiąc schudłem niemożebnie, to w oczach zewnętrza stałem się Tytanem, który skinieniem głowy odczynia uroki, albo poskramia szarańczę. Ujarzmia kaprysy bogów z dowolnego Panteonu. Stoi za sterem rydwanu wiodącego w przyszłość pełną spełnień i świecącego łuskami zalet tak mocno, że nawet Zeus mruży oczy kiedy zerka w tę stronę.

Bumerang? Zapomnieliśmy o bumerangu? Wstydźmy się ludzkości. Śledztwo zakończone. Rząd medali i emerytur odtrąbiony hucznie i wiekopomnie, zanim się ocknąłem już maskę pośmiertną miałem gotową, a na zewnątrz trwała produkcja t-shirt’ów z podobizną mojej bladości zwieńczona połową aureoli bumeranga nieżyjącą dłonią ciśniętego.

A obraz adorowany? Dama z gronostajem, do którego pośmiertnie usiłuje się przyznawać z trudem pan Leon, któremu udało się uzyskać obywatelstwo unijne, pomimo restrykcji. Cóż - myślącym granice niestraszne. Pan dziennikarz policzył, że trajektoria miała w pierwszym przelocie zmieść uśmiech pani, a wracając sponiewierać gronostaja, tudzież biust dobrodziejki, co raczej unicestwiłoby wartość dzieła.

Wciąż drapię własny, nieogolony podbródek – wielkomiejska adoracja gryzonia i nieżyjąca od wieków dziewoja… Niechęć. Podzieliły mi życie na dwa rozłączne sektory – przed i po zdarzeniu. Dramat dla mnie. Dla narzędzia zbrodni zapewne też. Może się z nim ożenić? Wspólnym bólem żyjemy i jednym skojarzeniem. No i jeszcze dziennikarz – sam nie wiem, czy mu do tyłka nakopać, czy posłać przez umyślnego skrzynkę sfermentowanego jęczmienia – niechby kartofli! Ale uczciwie. Tak, żeby nie kalało wzroku. Za świadka na ślubie ma robić? A jak znów narozrabia pod wpływem? I znowu moim? To byłaby już zbiorowa recydywa.

Przemijanie.


Gołębie pióro wciąż myślało, że jest gołębiem i frunęło wzdłuż ulicy wzbijając się na orbitę wygasłej, ulicznej lampy rozchybotanej wiatrem. Inne usiłowały wydziobać coś pomiędzy pokruszonymi płytkami chodnikowymi, albo czaiły się w portalach bram niegdyś pięknych. Starsza pani patrzyła na nie z nostalgią, a ja nie powiedziałem jej, że pięknie dzisiaj wygląda. Że młode pośladki rosnące w męskim wzroku do szerokości chodnika nie są wieczne i już za chwilę przestaną wzbudzać emocje. Chłodno – nawet zapach chleba schował się w piekarni, chociaż drzwi zachęcająco otwarte proponują wagary. Wcale się nie dziwię, że zapach woli się wtulić w ciepły biust ekspedientki, zamiast pozwalać się szarpać na strzępy. Z kierownicami samochodów odbywają się poranne modlitwy i na szczęście za zamkniętymi drzwiami, dzięki czemu nie deprawują młodzieży (jeśli to jeszcze możliwe). Sikorki wyglądające jak papużki miniaturki stukają dzióbkami w parapet, żebym podzielili się śniadaniem, choć szwedzki stół mają na półmisku miasta otwarty całodobowo. Widząc, że nie wskórają nic odfrunęły na sosnę i złorzeczą mi stadnie.

środa, 26 września 2018

Smętnie.


Niebo w jakiś cudowny sposób obroniło się przed wykopkami – Miasto już nie. Sztuką jest zaproponować spacer wolny o barier, żurawi i piaszczystych wydm. Pojedynczo przemierzają szlaki ludzie w białych koszulach. Albo nie zauważyli zmiany pogody, albo mają okropnie daleko do domów. Bez względu na płeć dziarsko ignorują nieprzychylności Fortuny i wydreptują niepozorne ścieżynki gęsią skórką drapiąc atmosferę. Orzechom włoskim, którym nie udało się samobójczo pęknąć pomagają wrony. I poczucie własności mają rozbudowane tak bardzo, że nawet z pobratymcami wdają się w bójki uliczne. Walizki po nierównych chodnikach toczą się chyba bardziej powrotnie niż wyjazdowo i wcale nie stają się od tego lżejsze. Siwowłosy Jezus zapuścił siwą brodę i starzeje się równo ze światem. Nie wiem tylko, co zapuścił świat, bo nie zdążyłem tego zauważyć.

wtorek, 25 września 2018

Autostop.


- Koniec drogi! Wysiadka! – kierowca tryskał entuzjazmem, jakby wysadzał mnie w epicentrum raju z widokiem na Panteon Gwiazd.

A tymczasem było to szczere pole, a wręcz rżysko po lewej, a po prawej smętnie chwiały się na wietrze schnące smutnie kukurydziane wiechcie. Środkiem droga. Nitka asfaltu tak zabiedzona, że dwa samochody musiałyby wykazać się maksimum asertywności, żeby nie nadwyrężyć wzajemnie stref osobistych. Podobno historia zna takie przypadki, że na jednej zabiedzonej drodze, w tym samym czasie, aż dwa krążowniki usiłują okiełznać przestrzeń i to w przeciwnych kierunkach. Z jednej strony widzenia chudnąca wstążka szosy dotykała spadającego słońca zaczerwienionego z tej asfaltowej bezczelności. Taki czerwony lizak na czarnym patyku. Z tyłu? Obejrzałem się bez wiary, że za mną horyzont wygląda atrakcyjniej. I miałem rację poskramiając nadzieje. Za plecami po kres widzialności falowały zapomniane, kukurydziane pola, albo rżało rżysko naśmiewając się z absurdu sytuacji.

Zeskoczyłem z paki i nawet drzwiami nie mogłem trzasnąć na do-widzenia, bo ich nie było. Kierowca pożegnalnie pokazał mi spocone wnętrze dłoni i sobie tylko znanym sposobem zjechał z tego asfaltu w coś jeszcze bardziej mikrego. No! Tamta droga wieść już do raju nie mogła, chyba, że na raj zasługuje jedna tylko jednostka, a kierowca nie za bardzo wyglądał na naród wybrany. Plandeka zatrzepotała na wietrze, a silnik mruczał cichnąc gdzieś pomiędzy kolbami na wpół ususzonej kukurydzy smętnie chwiejącej się stadnie. Plecak, kiedy zorientował się w topografii terenu, to się przewrócił i bezwzględnie wymagał transportu i reanimacji. Ale dokąd miałem go transportować, skoro czarna wstęga przecięła wszechświat na dwie połowy – jedną żółtą od rżyska, a drugą zieloną od kukurydzy?

Zerknąłem w niebo, bo to łatwiejsze do osiągnięcia niż zerknięcie pod nogi. Nic ekstremalnego. Lato w pełni, a na nim jeden kożuszek barani rozstrzępiony po całym niebie. Musiał być bardzo mały, bo pomiędzy fragmentami zmieścić się mogły życiorysy jętek jednodniowych, a może i wojna trzydziestoletnia. Wyszło na to, że mieszczę się ja, rżysko i kukurydza. Na poziomie ziemi, bo powyżej niebiańska rozpusta obejmowała wszystko, z jednym małym wyjątkiem tej baranicy podartej na miliard ledwie widzialnych fragmentów. Otworzyłem plecak i wyjąłem butelkę wody ze złośliwą satysfakcją zauważając, że pole kukurydzy zerka na mnie z zazdrością. Jak psiak pod stołem siedzący z nadzieją, że komuś serduszko zmięknie i podzieli się – tak patrzyło na mnie to nieskończone pole. Co miałem zrobić? Wysikałem się, bo na więcej mnie nie było stać, a pole przyjęło tę lichotę bez mrugnięcia okiem. Po atomie na kolbę nie miało prawa się nazbierać, choćbym uzurpował sobie nie wiedzieć jakie możliwości. I nawet nie oczekiwałem wdzięczności znając miałkość przedsięwzięcia.

Woda spływała we mnie ścieżkami pustymi od wilgoci i szczęściem była, bo bez wody miałbym się z pyszna w tej nieskończoności. Paszę też miałem ze sobą. Traper powinien. Chyba, że pości pod wpływem siły wyższej lub uporczywej nieprzychylności natury. Plecak rozwalił się pod kukurydzą i drzemał, a ja wyciągałem z niego pęto podsuszonej upałem kiełbasy i chleb równie skwapliwie oddający świeżość słonecznym promieniom. Zapaliłbym ogień, ale najbliższe drzewo nie mieściło się w widnokręgu, kukurydza zielonością wyrażała dezaprobatę dla takiego pomysłu, a rżysko… Cóż – rżysko mogłem rozpalić, ale wyłącznie w poziomie – na dodatek bez możliwości dogonienia płomienia, który zapewne rozbiegłby się we wszystkie strony świata okazując zainteresowanie kiełbasą na mgnienie oka zaledwie, więc zjadłem zimną (letnią w zasadzie, bo przecież lato w pełni).

Kierowca i samochód już od dawna wydawali się być mrzonką i snem, a żaden inny pojazd nie zakłócił tańca kłosów kukurydzianych i nie skalał moich uszu podejrzeniem, że być może w dobrą stronę zmierzać zamierza. Położyłem się obok plecaka, który najwyraźniej był wytrawnym włóczęgą i nie marnował energii na darmo. Ziemia przytuliła się do moich pośladków i nie tylko. Chyba spijała ze mnie wilgoć, jak czynią to motyle, z tą drobną różnicą, że motyle chleją punktowo, a ziemia mnie uważa za punkt i to taki, który nie wydaje się być dystrybutorem, a co najwyżej protezą. Cała moja woda temu polu nie pozwoliłaby przetrwać nawet jednej minuty więcej podczas klęski żywiołowej polegającej na niedoborze płynów.

Człowiek się źle czuje, kiedy jest nieumiejscowiony. W takim rozkroku pomiędzy niczym, a niczym. Zaczynałem powątpiewać w zasadność istnienia, nawet w istnienie jako takie. Bo niby czym miałoby się ono różnić, gdybym zaistniał pięć kilometrów dalej, albo zaprzestał istnienia tu właśnie? Paranoja. W takie miejsca nawet fiskus nie zagląda ze strachu, że mógłby stracić immunitet. Ziemia ssała ze mnie soki, a ja dumałem nad ostatnią konkluzją. Skoro tak, to ja mogę WSZYSTKO! Niebo spoglądało na mnie zdumione odkryciem, a kukurydza potakiwała niespiesznie. Mogę! A pewnie, że mogę, bo kto zabroni?

Plecak odrobinę grymasił, kiedy ciągnąłem go pod głowę, ale postanowiłem sprowadzić jego rolę do funkcji poduszki utrzymującej mój wciąż nawodniony mózg poza zasięgiem łapczywości ziemskiej. Nogę na nogę założyłem nonszalancko i wyzywająco spojrzałem w tę część nieba, z której zdążyło uciec słońce. Po kres widnokręgu panowała cywilizacyjna pustynia, a architektoniczna nieciągłość drogi tylko ją podkreślała. Świat niemal tak analogowy, jak bo Bóg wymyślił. Może mniej doskonały, bo przecież droga do raju nie kończyła się napisem: „Serdecznie witamy Szanownych Gości”, albo czymś równie pretensjonalnym. No i kierowca – on odjechał, jakby tęsknił do tego, co wciąż przed nim. I przede mną. Ech! Przede mną wieczór, a może nieskończoność? Może koniec świata, albo początek nowego porządku? Kto mógłby podeprzeć teorią, albo mądrością ludową, kiedy wokół nicość? Leżę… Nade mną dzień więdnie i zamiast blednąć szarzeje. Zawał? Czarnowidztwo? Leżę…

- I co? Kto bogatemu zabroni? A ja dzisiaj najbogatszy na świecie.

Jesienna nuta.


Wiatr bawił się Miastem. Jakiemuś panu porwał serwetkę zanim usta po hamburgerze otarł i przegonił ją przez pół rynku. Kloszardowi zabrał pustą puszkę po piwie i ten wytrwale ją gonił, nawet wtedy, kiedy wiatr schował ją po nogi dziewcząt piszczących z udawanym przestrachem, kiedy poczuły na udach zimny jęzor. Podyskutował z parasolami chroniącymi od deszczu i słońca ogródki kawiarniane i poukładał sterty suchych liści, żeby miał skąd czerpać, gdy fantazją wiedziony zacznie ubierać w nie powietrzne wiry, jakby chciał wystroić choinkę. Idę tam, skąd uciekają z płaczem chmury. Do słońca, którego wciąż mi nie dość. Na fosie kleksy liści trwożliwie zbijają się w ciasną ławicę, pod którą buszują już ciemne cygara żywych U-boot'ów. Pani miała brwi wymodelowane w wieczne zdumienie i mogła je demonstrować nieświadomie, albo wręcz śpiąc. I co z tego, skoro nikt nie zamierzał jej z tego zdumienia wytrącić. Nieskromnie zauważę, że potrafię być dyskretniej zdumiony, chociaż nie wiem, czy to jest zaleta.

poniedziałek, 24 września 2018

Zakupy.


Choć to niewygodne położyłem nogi na biurko. Nawet w swoim biurze tego nie robię, ale tu zrobiłem z premedytacją. Demonstracja. Bezczelność, kiedy gospodarz siedzi na fotelu, w którym nawet hemoroidy dorobiły się własnych wklęśnięć w skórze i potrafią się zachować. Przewróciłem chyba wizytownik, a przesuwająca się taca z dokumentami rozkołysała kawę w filiżance, aż wychlupało ją na spodek. Ja nie potrafię? Jestem gorszy od hemoroidów bo uwieram bardziej i jeszcze satysfakcję z tego czerpię.

Patrzyłem jak się wije i przekleństwa połyka maskując wymuszonym uśmiechem prawdę, którą chciałby mi wykrzyczeć w twarz. Zupełnie tak samo jak jego sekretarka. Ooo… Ona to dopiero by mi powiedziała, gdyby ją szef ze smyczy spuścił. Ale zwierzątko było wytresowane doskonale i pokorne tak bardzo, że pozwalałem sobie na więcej niż zwykle. Bo to zabawne patrzeć, jak na słodkiej buzi oczy zaczynają kipieć wściekłością, a biust unosi się po dwakroć szybciej z wściekłości podskórnej.

Nie wiem, jak długo ćwiczył ją tkwienia w pozorach, ale wytrzymała cały kwadrans. Nawet wtedy, kiedy pastwiłem się nad nią wobec przechodzących „koleżanek z pracy” i szefa stojącego za moimi plecami i zapraszającego do gabinetu. Śmiałem się w duchu widząc w jej oczach złożone jak do modlitwy szefowskie dłonie i usta błagające o wytrwałość. Teraz pewnie poszła ochłonąć do łazienki, albo uszczupla zapasy szefa w alkoholach, na które ją nie stać, ale to nie mój problem. Kupiłbym ją, gdybym chciał, jednak nie o nią szło. Ten tutaj był trochę istotniejszy, a ona była tylko dodatkiem. Ale takim, który musi iść z nim, jeśli on ma pójść ze mną. Bez niej będzie półproduktem. A mi potrzebny jest cały.

- Kupię ją! – powiedziałem głośno patrząc mu w oczy – zawołaj ją i powiedz, że ją kupuję, a ty mi ją sprzedajesz. Nie targuj się, bo już przegrałeś. Dzwoń! Ma przyjść tutaj!

Nie do końca wierzyłem że to zrobi. Z nogami na stole patrzyłem spod oka, jak dzwoni i prosi, żeby przyszła natychmiast, a kiedy stanęła zaczął mówić.

- Nie! Niech stanie tak, żebym ją widział! – zaprotestowałem, gdy przemawiał do niej, a ona stała za moimi plecami. Chciałem widzieć reakcję. Obojga. Ciekawe, czy z nią sypia? Albo raczej, czy ona sypia z nim.

Nie pozwoliłem im na nic więcej jak jedno spojrzenie, ale chyba faktycznie znali się lepiej niż mogłem podejrzewać, bo wystarczyło. Stanęła przede mną i patrzyła mi w oczy bez strachu, kiedy ten z hemoroidami recytował nakazaną formułkę. Nie wiem ile za tę chwilę przyjdzie mu zapłacić, ale zapłaci. Kiedy tylko skończył mówić kiwnęła głową na zgodę i stanęła obok mnie. To będzie kosztować fortunę tego gościa. Bo ja jej wcale nie chcę i oddam mu ją, albo kupię oboje. I wcale nie wiem, kto będzie grał pierwsze skrzypce w tym duecie. Ta chwila zmieniła układ sił pomiędzy tą dwójką. Potrzebna mi samica alfa? Bardziej potrzebuję zasiać niepewność pomiędzy nimi. Żeby nie kombinowali wspólnie, żeby podejrzewali się wzajemnie o kolaborację ze mną i zgasło bezgraniczne zaufanie. Ciekawe, czy on w nią wierzy tak samo, jak ona w niego.

Ona jest silniejsza. To na pewno już wiem. Ale on jest bardziej bezwzględny. Był. Do dzisiaj, bo dzisiaj przyszedłem go zjeść i wie o tym do spodu. Mógłbym go zerżnąć przy tym jego biurku na oczach wszystkich pracowników, a on usiłowałby okazywać entuzjazm. Ile jest w stanie poświęcić, żeby zachować status quo? Na razie stracił te osiem, czy dziewięć zer na każdym z rachunków. Te zera, które na bankowych rachunkach stoją pokornie za cyfrą znaczącą, jak teraz stoi za mną jego… Już nie jego, lecz moja, jeśli tylko zechcę.

- Śpisz z nim? – pokazałem brodą na siedzącego, a kiedy skinęła głową że tak, zadałem kolejne pytanie – Kto jest bardziej zadowolony?

- On – wzruszyła ramionami, jakby to było oczywiste. I było, przynajmniej dla mnie.

- Od dzisiaj nie śpisz z nią – nie negocjowałem, tylko stwierdziłem fakt patrząc na chłopa, którego zostało w głębokim fotelu zaledwie pół. W zasadzie powinienem go stamtąd wygonić i samemu usiąść, jednak udawanie „petenta” wydawało mi się tak przewrotne, że zostałem na miejscu. Facet kiwnął głową z dużo większym trudem niż wcześniej ona to zrobiła, więc postanowiłem go wykończyć – To teraz idź i zrób nam kawy i przynieś po kieliszku czegoś dobrego. I nie zapomnij zapukać, zanim wejdziesz.

Może mi się tylko zdawało, ale gdzieś w kącikach ust kobiety i pod martwym wzrokiem dostrzegłem rozbawienie, a pan ze spuszczonym powietrzem ciągnął już do drzwi, żeby pierwszy raz w życiu przygotować kawę. I to nie dla siebie. Drzwi zamknąć umiał na szczęście. Popatrzyłem uważniej na kobietę, a ta rozluźniła się, kiedy szef zniknął.

- Sądziłam, że jesteście kolegami…

- Czym? – parsknąłem śmiechem i miałem kłopot z zaprzestaniem tego ćwiczenia – Wiesz co stałoby się, gdybym przegrał?

- Opowiedział mi taką wizję – wróciła do rzeczywistości – tydzień temu, kiedy… Ale to już przeszłość. Co teraz?

- Teraz się rozbierzesz, żeby myślał, a ja go wygonię, jak tylko poda kawę. Nie. Nie zamierzam stać się źródłem twoich doświadczeń i plotek. Ani trofeum, bo być może kolekcjonujesz takie okazy. O tym pogadamy innym razem. Teraz tylko pozory, a resztę zmyślisz tak, żeby więcej nie próbował się zbliżać.

- Innym razem? Więcej? – muszę przyznać, że szybko kojarzyła. Rozpinała już zamek spódnicy kiedy rozległo się stukanie do drzwi. Popatrzyła na nie i zaśmiała się jadowicie. A potem zafundowała mi bardzo wyszukany pokaz i nie spieszyła się bynajmniej. Za drzwiami stał z tacą i stygnącą kawą człowiek, który za chwilę zbierze po uszach, że wystygła. Czy przed kimkolwiek rozbierała się z podobną satysfakcją?

sobota, 22 września 2018

Pobudka.


Ona – krótkowłosa, zdecydowana, wyprostowana i chodząca tak brzydko, jak chodzić potrafią tylko faceci z opuchniętymi z niespełnionego pożądania jądrami. Albo trafieni kolanem bezlitośnie. Udawała, że nie słyszy szyderstw w pracy, kiedy za jej plecami „koledzy” zakładali się, czy się goli. I nie chodziło im na pewno o depilację obejmującą coraz większe połacie kobiecych ciał spragnionych doścignięcia ideału urody, tylko o twarde, męskie golenie zarostu na twarzy. Stała tyłem i nalewała do kubka służbową kawę o smaku kurzu wymieszanego z błotem, ale zdawało się, że to bez znaczenia. Opanowała odruch sprawdzenia dłonią, czy policzki zachrzęszczą pod palcami odrastającym zarostem. Dobrze chociaż, że jasnym i bardziej miękkim od zarostu tych tam…

Wzięła pełny kubek i przeszła pomiędzy chowającymi wzrok mężczyznami niczym bosman podczas przeglądu leniwej wachty. Chowali oczy, żeby nie dostrzegła w nich złośliwych błysków i rozbawienia. Ale ona była kobietą i nie musiała widzieć – ona wiedziała. Że śmieją się z niej i na życzliwość nie ma co liczyć. Szczęściem skórę miała pancerną, a odporności na stres można jej było pozazdrościć. Wzruszyła ramionami okrytymi żakietem, któremu niewiele brakowało do kroju męskich marynarek. W sumie mogłaby kupować i męskie, bo piersi miała tak drobne, że biustonosz mocno musiał się starać, żeby je uwypuklić. Gdy mu na to pozwalała, bo na ogół nie zgadzała się. Ani na demonstracje, ani na biustonosz. Uznawała, że to zbędna część garderoby i używała wyłącznie od święta. Czasem, kiedy upał skłaniał do wyboru czegoś bardzo lekkiego i półprzeźroczystego zakładała, żeby ukrócić plotki w biurze.

Szła w kierunku własnego biurka wymieniając zdawkowe, nieszczere uśmiechy. Postawiła kubek na biurku obok klawiatury i usiadła. Koniec przedstawienia. Osiem godzin. Niecałe, bo już kilka minut minęło. Przy sąsiednim biurku koleżanka poprawiała makijaż, który wydawał się być narzędziem pracy. To przez kierownika nieodpornego na jej wdzięki. Peszył się, ilekroć wlepiała w niego z uwielbieniem niebieskie oczy podkreślone kosmetykami. Maślane oczy potrafiła zrobić zawsze, gdy przechodził. Dopiero, kiedy się oddalił można było usłyszeć, co o nim naprawdę sądzi. Trzeba przyznać, że niezła z niej suka i tylko patrzeć, jak którymś popołudniem otworzy się przed nim na biurku jak jakiś małż, a potem wczepi się w faceta niczym koala w pień eukaliptusa by wspiąć się po nagrodę. Już teraz zadania, które dostaje zdają się być mniej pracochłonne, żeby miała czas na uwielbianie szarży.

- Wiesz? – szepnęła niezbyt dyskretnie, jak zawsze, kiedy na dyskrecji jej nie zależało – Jest nowy w biurze. Ponoć dziwny. Idziemy popatrzeć? Sama nie pójdę, bo Artur zobaczy i będzie zazdrosny…

Popatrzyła spod oka wiedząc, że nie uwolni się od namolnej towarzyszki i po raz kolejny wzruszyła ramionami. Życie mijało jej na wzruszaniu ramionami i gdy się nad tym zastanowiła, to chyba faktycznie wyrobiła już w sobie taki odruch na każdą propozycję płynącą z zewnątrz. Wstała i poszły razem. Piękna i bestia – słyszała to określenie wyszeptane tak, żeby nie mogła nie słyszeć. Jej towarzyszka kręciła biodrami, jakby usiłowała postrącać z cudzych biurek segregatory. Wiadomo – może gdzieś z tyłu zerka Artur… znaczy kierownik, więc niech widzi, że pończochy, że szpilki tak wysokie, że można nimi dowiercić się do ropy naftowej. Przecież nie po próżnicy się stara, tylko dla niego.

Nie były jedyne. W zasadzie wszystkie dziewczyny w biurze odczuwały nieprzemożną chęć spaceru i przerwy na papieroska, żeby zobaczyć „nowego”. Tego „dziwnego”. On? – siedział z nosem zatopionym w papiery i najwyraźniej miał na policzkach rumieńce – jak pensjonarka. Niezwykłe. Dorosłe kobiety muszą się nieźle wysilić, żeby namalować podobne, a on w pracy ma naturalne, które nie znikają. Najbardziej bezczelne przeszły obok już trzy razy, żeby popatrzeć. Jedna, to nawet półgębkiem usiadła na biurku nowego chcąc przeprowadzić z nim wywiad. Kto, co, jak się nazywa, te wszystkie drobne sprawy, które za kilka dni spowszednieją. Podniósł wzrok. Buzię miał delikatną. Dziecinną może. Długie włosy spięte gumką, świecący drobiazg w uchu, ani śladu niebieskiego cienia zarostu, oczy wielkie, spłoszone i te rumieńce wciąż rosnące. Podał dłoń wąską i miękką, z wypielęgnowanymi do granic możliwości paznokciami i przedstawił się:

- Gracjan…

Głos miał miękki, ciepły i taki, że się aż chciało doń przytulić. I uwierzyć było trudno w jego męskość. Kobiety słyszące ów głos drgnęły niedostrzegalnie, bo wzbudził w nich ukryte pragnienia homoseksualnych doznań. Eksperymentu, o którym nikomu nie wolno mówić, lecz potajemnie skosztować owocu zakazanego, niegrzecznego, łamiącego konwenanse, który czasami przerywa sen wilgocią ud. Gracjan mógł być kompromisem pomiędzy tabu, a banalnym romansem. Większość kobiet otrząsnęła się z erotycznej mrzonki i odeszła, tracąc zainteresowanie, gdy rozsądek zepchnął fantazje nieco głębiej w wyrafinowane duszyczki. Została pani dociekliwa, z niezaspokojoną… ciekawością chyba. Nagroda dla kierownika zaintrygowana głosem zapomniała na chwilę, że biodrami powinna omiatać ściany z pajęczyn. Coś w jej głowie dzwoniło, że Gracjan może być niebezpieczny. Może w kierowniku obudzić podobne chęci jak te, które dostrzegła w oczach koleżanek. Zerknęła na Martę, bo w niej też coś wewnętrznego zareagowało na Gracjana. Wzięła ją pod rękę mocno i szepnęła jak zwykle niedyskretnie:

- Chodź już. Musimy pogadać.

Kiedy odchodziły paplała już jakieś nieistotności układając usta (bo być może Artur właśnie zerka) w dziubek zalotny, a drugą ręką kręciła we włosach loczki i układała je za uchem jak obietnicę pieszczoty. W głowie powstawała strategia neutralizacji wdzięku Gracjana. Musi go jakoś schować przed Arturem, obronić go przed urokiem nowego. A może…? Martę najchętniej by napuściła na niego – zerknęła bardzo ostrożnie – może się uda. Marta na ogół nie wykazywała zainteresowania kimkolwiek. Tego zainteresowania, które związane jest z seksualną atrakcyjnością być może była nawet pozbawiona. Wyjałowiona. Mały, chudy i wypieszczony niczym ukochana laleczka facet wprowadził niepokój w środowisko złośliwych, cynicznych i bezwzględnych samic walczących o strefy wpływów z wszystkimi, łącznie z facetami i szefostwem płci dowolnej. Sojusze chwilowe i święte wojny toczyły się pod płaszczykiem uprzejmości, a szykany miały nie dwa dna, a chyba z pięć.

- Tak! Marta byłaby dobra! – pomyślała – przecież każdy, kto zobaczy tę laleczkę z Martą musi poczuć niesmak i zniechęcić się do jakichkolwiek kontaktów. Co z tego, że piękny, jak się go ubierze w brzydką, niemalowaną babę. Babsztyla bez krzty uroku.

Plan wykrystalizował nim wróciły do biurek. Postanowiła otoczyć oboje intrygą i jakoś ich ku sobie popychać. W głowie Marty obraz Gracjana jednak był już wyryty, chociaż broniła się przed tą myślą. Nieumiejętnie, bo do dzisiaj nie musiała ani razu bronić się przed podobnymi myślami. Ostatni raz „męskie” towarzystwo zapamiętała z przedszkola, kiedy jakiś nieudacznik został bez pary i opiekunka grupy połączyła ją z nim, żeby szli razem do parku. Wracała też z nim i od tamtej pory nie doświadczyła niczego więcej. W pracy nie podawała nikomu ręki, chociaż raz, po pijaku pomyślała złośliwie, że poda. Poda tym wszystkim czarodziejom całującym piękne koleżanki po rękach. Poda im własną dłoń, kowalską i ciężką. Bez manicure, bez kremów i odżywek. I będzie patrzyć, jak się szamoczą i udają, jak kombinują, by się zapaść pod ziemię. Była gotowa to zrobić. Nawet, kiedy wytrzeźwiała była gotowa. Powstrzymała ją myśl, że następnego dnia musiałaby przyjść do gniazda os, w którym byłoby jeszcze gorzej. Dla własnego dobra zrezygnowała. Postanowiła, że zrobi tak na odchodne. Pójdzie się pożegnać i poda rękę. Może nawet nachyli się i da buziaka w policzek?

- Chyba w czoło – pomyślała ironicznie – przecież jestem wyższa od większości facetów w biurze. I bardziej rozrośnięta w ramionach.

Rzuciła okiem na wygaszony monitor i usiłowała się w nim przejrzeć.

- Co się ze mną do cholery dzieje? Od kiedy mi na wyglądzie zależy?

Zapomniała o pracy, zimnej suce i jej (już wkrótce) Arturze. Zasłoniła się monitorem i otworzyła dowolny segregator jako alibi. Siorbnęła wystygłej już, ohydnej kawy. Jutro nadrobi zaległości, a dzisiaj odda się mrzonkom. Popuściła cugle wyobraźni - lekko, tyle tylko, żeby zobaczyć, jak idą pod rękę z Gracjanem przez to stado żmij. I to ona trzyma go pod rękę, to ona jest przewodnikiem stada i głową… bała się nawet myśli, że z rozpędu chciała skończyć wizję słowem „rodziny”. Zerknęła w czarną toń kubka i zdało się jej, że włosy ma w nieładzie. Poprawiła dłonią, bo jej krótkie włosy nadawały się do czesania dłonią. Nie miała szczotek i grzebieni przy sobie. Torebki nawet nie miała, co wydaje się niepojęte dla reszty kobiet na świecie. A jej niepojęte się wydało, że uczesała się siedząc przy biurku. Tylko patrzeć, jak w biurze odepnie guzik bluzki.

- Naprawdę tak pomyślała? Ona? – chciała zbesztać samą siebie, gdy palce realizowały podświadome myśli i błądziły niebezpiecznie wokół górnego guzika bluzki. O szlag! To nie guzik - palce próbowały odpiąć pęczniejący sutek.

piątek, 21 września 2018

Leniwym krokiem.


Tuż poniżej młodej pupy rozsiadł się dojrzewając wielki, siny żółw. Płci męskiej zapewne, bo wyciągał szyję i starał się rzucić okiem pod odważnie wycięte spodenki kryjące świeżo zakwitłą kobiecość. Rumieniec pani z piekarni schował się w dekolt i wypłynął rękawami na pulchniutkie ramiona. Mijam kobietę w czarnych, wzmocnionych skórą spodniach i kozakach po kolana. Patrzyła na mnie zdziwiona moim zdziwieniem, a ja nadal zrozumieć nie mogę, dlaczego zimowy strój w letni czas założyła. Rozumiem za to bezdomnego, który dosypia na ławce w cieniu wzgórza ubrany w kurteczkę. Jemu noc mogła dopiec i chce nacieszyć się komfortem. Jak żmija – połyka ciepło na zapas, żeby wyzwolić w sobie energię na kolejny dzień ubogi w kalorie pokarmowe. Pani blada od stóp do głów idzie niepewnym krokiem – może pierwszy raz w życiu wyszła z domu? Przy tegorocznej pogodzie trudno skłonić skórę, by pozostała mleczną. Nie zajrzałem w oczy – być może w nich znalazłbym odpowiedź. Odwiedzam miejsca, w których pośpiech powinien być karalny, a ciekawość zamiera w obliczu sielanki. Woda płynie leniwiej od myśli i chwyta spadającą z platanów korę, klonowe liście, śmieci bezmyślnie wrzucone do wody. Zapłonąłem lenistwem i trwałem w jego objęciach zanurzony po szyję. Zajrzałem w zaułki i piwnice, w miejsca, gdzie cegła starzeje się z godnością, chociaż od podsłuchiwania wyznań zarumieniła się niemal na bordowo. Podłogą z klocków drewna poszedłem tam i z powrotem, bo krata niegościnnie zamknięta mnie odepchnęła. Nie mam żalu, Drewno jest cieplejsze od granitu. Cieplejsze od oszukanych obrazów drukowanych na płótnie, żeby taką namiastką wieść na pokuszenie bliźnich. Przystanąłem przy labiryncie granitowym, gdzie ścianami być miała zieleń trawnika i w głowie rozwiązywałem szaradę nie mając nici Ariadny. Nie chciałem pytać, ani wiedzieć. Szedłem szukając miejsc, w których nie widać remontów. To trudne. Być może obecnie niemożliwe. Nawet, kiedy horyzont ograniczony zostanie sznurem kamienic perspektywicznie dążących do zwarcia. Mijam knajpy, w których w południe krzyczą na mnie – nieczynne! Nie szkodzi – rajskie jabłonie założyły korale tak piękne, że nie potrafię odwrócić wzroku. Zbyt wielu zazdrośników patrzyło, więc nie skosztowałem, choć wiem, że warto.

Dekalog.


Raz…

Sekundy mijają niczym godziny. Rozciągają się tak bardzo, że najbardziej elastyczna guma patrzyłaby z ponurą zazdrością gdyby dysponowała wzrokiem i uczuciami. Pomiędzy pierwszym, a drugim cyknięciem zegara zmieścić można kosmos. Nieskończoną czarną i zimną przestrzeń, w której tkwię… Jestem utkwiony… Jak zaburzenie, anomalia, niedopatrzenie i przypadek niechętnie dostrzegany przez sprawcę zamieszania.

Dwa…

Noc się rozsiadła po wszystkich kątach i niezmordowanie zwiedza mieszkanie, jakby nigdy wcześniej w nim nie była. Kokosi się i szpera po szafach. Tylko dlaczego musiała potknąć się właśnie o mnie? Dlaczego wyrwała z objęć snu i nie pozwala zamknąć oczu, choć otwartym na żer nic nie podsuwa? Chciałem obrócić się na bok, ale kołdra syczy coś trudnego do zrozumienia – chyba jest wściekła, że się rozpycham. Zesztywniałem i leżę na wznak usiłując przypomnieć sobie, jak daleko od nosa znajduje się sufit.

Trzy…

Nieskończoność lepka trwa, kpiąc ze mnie i z zegara. Może się nawet mocuje z nim trzymając w dłoniach wskazówki, żeby nie wykonały kolejnego skoku. Przestrzeń i czas – wieczna wojna w której biorę udział każdej chyba nocy. Awansowałem na arbitra? Mam rozstrzygać? A cóż ja mogę rozstrzygać leżąc nago w ciemnościach? Ściany przedrzeźniają każdy mój ruch i zwracają echem obrzydliwie zabarwionym i rozciągniętym tylko trochę mniej od sekund, więc staram się nie istnieć.

Cztery…

W okolicy śmietników drży i dyszy jakieś zamieszanie. Lokalna wojna. Szczury? Nie - one są zbyt inteligentne, żeby przy suto zastawionym stole walczyć o pojedyncze kęsy i narażać się na rany zębami pobratymca. Zapewne bezpańskie psy łapczywie szarpią się o coś.

Pięć…

Ktoś kaszle. Zapewne sąsiad, który kupił pieska, bo nie ma z kim rozmawiać, więc teraz wstaje przed czwartą, żeby przed wyjściem do pracy zdążyć ze zwierzakiem wyjść choć na kwadrans. A może to bezdomny chrypi. Ten, który śpi na betonowym murku za prześcieradło mając rozłożony karton? Wilka złapie i reumatyzm, ale o tym jeszcze nie wie. Może nie dożyje? Któż przejmowałby się przyszłością, skoro teraźniejszość niepewna?

Sześć…

Zatrzymany semaforami pociąg wyje żałośnie. Skarży się na bezruch, kiedy dworzec wyczuwa już nosem i okiem zmęczonego maszynisty. Samolot buczy jednostajnie, wznosząc się do lotu w dalekie kraje, a ulicami, zamknięci pojedynczo w samochodach, przemykają w wielkim pospiechu ci, którzy nocą wracają z daleka, albo właśnie jadą gdzieś, gdzie zdążyć muszą nim słońce wstanie. Pijany nocny tramwaj kolebie się na torach i wypluwa na przystankach wracających z dyskotek studentów, panią, której randka udała się średnio i pana z wielkim brzuchem, któremu znakomicie udały się szwagra imieniny. Będzie pokuta o poranku, ale teraz zadowolenie maluje się na pełnym obliczu i wielką łaskawością obejmuje mgliste otoczenie. Czyje były wczoraj imieniny?

Siedem…

Okno w sąsiedniej kamienicy otwiera się. Nie zapalając świateł kobieta staje w oknie, by wypalić pierwszego papierosa. Taki rytuał, póki kawa zbyt gorąca. W samym szlafroku wygląda jak namalowana w ramie okiennic. Za firanką mąż zachwycony porannym wzwodem usiłuje zrealizować gotowość instynktów i głowa pani podryguje przez chwilę, a gwiazda żaru z papierosa przemieszcza się mniej płynnie. Niemal słyszę, jak mąż gryzie firankę, żeby nie ogłosić okolicy spełnienia, a pani syka z irytacją, kiedy sukces stygnie, spływając wewnętrzną częścią uda. Zadrżała i wyrzuciła niedopałek, który popełnił samobójstwo na parkingu pod oknami, w czasie, gdy kobieta bierze prysznic.

Osiem…

Sprawdzam, czy ja również ogarnięty zostałem sztywnością, choć nie wiem, z kim miałbym ją dzielić. Chyba ze sobą… Przychodzi kotka, żeby mnie otoczyć trudną miłością. Bo przychodzi tylko wtedy, kiedy sama potrzebuje pieszczot i nadstawia się mrucząc, by ją głaskać dopóki nie odejdzie. Taka jednokierunkowa miłość wypełniająca znienacka dłonie miękkim i ciepłym futrem bez nadziei na wzajemność.

Dziewięć…

Wrona zgubiła własne stado, które w objęciach nocy jest zakamuflowane doskonale. Siedzi teraz samotnie, zapewne na tej katalpie rosnącej przed kuchennym oknem i płacze chrapliwie z żalu. Wrony… W locie wyglądają tak, jakby ktoś podarł noc na strzępy i rozsypał na wietrze. Darte kartki nawet wydają podobny dźwięk, do wronich dialogów.

Dziesięć…

Zaskrzypiała brama garażu. To artysta wstał w nocy gnany natchnieniem. Może nawet boso wyszedł, bo mu się zdarza zapomnieć w ferworze uniesienia. Kto przejmowałby się strojem, gdy namiętność i wena niesie. Błogosławię mu i kciuki trzymam, bo on czasu nie widzi wcale. Więc przelatuje mu przez palce, a wiatr rozwiewa trocinki z pękniętej klepsydry. Gdyby nie on… Poranek nie nadszedłby chyba nigdy. Tymczasem czerń płowieje. Malarz zaraża płótno i okolicę kolorami. Kołdra zeskakuje na podłogę i układa się w kłębuszek jak młody psiak.

czwartek, 20 września 2018

Ludzie spotykają się dwa razy.


Siedziała tam, przy stole, jednym z bardzo wielu w bibliotece. Ani na środku, ani przy autostradzie, którą wędrowali studenci szukający wsparcia obsługi i jeszcze jednej pozycji, w której być może znajdą rozwiązanie problemu, by na wczoraj sporządzić sprawozdanie. Nie. Siedziała tak, jakby szukała zaścianka. Najbardziej skrytego miejsca w całej czytelni. I chyba znalazła, bo tam, gdzie siedziała nawet światło zaglądało niechętnie i wstydziło się własnej obecności. Zupełnie tak, jakby czuło się niechciane. Po czubek głowy zanurzona była w półmrok i niemal niewidzialna na tle stron rozświetlonych punktowym światłem. Nie sposób było wyczytać z mimiki jakichkolwiek uczuć, bo mimika niknęła poza kręgiem białego światła załamującego się w czerni druku chciwie wysysającego tło liter. Dla mnie była konturem, cieniem, grafiką pociągniętą kawałkiem węgla na tynku.

Ale przecież była i ściągała mój wzrok częściej, niż obojętność pozwalała czynić to bezkarnie. Może nawet wysłała do mnie ostrzegawcze spojrzenie, że widzi i nie życzy sobie tego zainteresowania nią. Speszyłem się trochę, bo sam nie potrafiłem określić dlaczego zaintrygowała mnie właśnie ona. Przewracałem kartki czegoś, co jeszcze przed chwilą stanowiło powód mojej obecności tutaj, a teraz zaledwie alibi pozwalające podglądać nieznajomą. Szczęściem byłem sam i ona również, więc obracając kartki bezmyślnie czekałem aż wyjdzie, żeby dołączyć. Pustka w głowie nie rokowała, że się uda, bo wypadałoby zagaić jeśli miałbym wyjść z nią, a mi do głowy nie przychodziło dokładnie nic. Jak zaczepić, żeby nie zrazić, żeby zaciekawić i pozwolić jej łaskawie zgodzić się na moją obecność tuż obok.

Tak samo jak udawałem że czytam, udawałem że myślę. A przecież nie myślałem wcale, tylko uczyłem się zmysłami widzianego konturu i buńczucznie stwierdziłem przed samym sobą, że poznałbym, gdyby jej cień minął mnie gdzieś w zaułku oświetlonym gazową latarnią. Łatwo mniemać na własny temat, bo kto miałby zweryfikować takową zapowiedź, skoro nawet ustami nie poruszyłem ubierając myśl w zdanie. Grzałem się więc bezkarnie, że nie pozwolę temu istnieniu przemknąć obok bez zauważenia. A istnienie złożyło książki, spakowało torbę i ruszyło w moją stronę…

W MOJĄ! W gardle suchość, we łbie pustka, a na tle punktowych świateł przy zajętych stołach szedł do mnie kontur i w oczach rósł. Pośród bibliotecznej ciszy obraz rósł z każdym miękkim krokiem wystukanym nieodwołalnym, ostrym i bezwzględnym rytmem. Tuk, tuk, tuk – z każdym kolejnym echem obcasa na kamiennej podłodze coraz wyraźniej rysowałem w głowie obraz sinusoidy bioder dyktujących stopom metrum by dopełnić kolejny cykl gładką amplitudą. MUSIAŁA przejść obok mnie, nawet jeśli tylko zdawało mi się, że dostrzegła moje zainteresowanie nią i było jej nie w smak, że ktoś odkrył jej obecność w czytelni. Tuk, tuk, tuk… Świat zamknął się w tym dźwięku – dla mnie się zamknął i nie słyszałem nic więcej. Ręce powtarzały ostatni świadomy ruch i przewracały bezsensownie kartki, a kontur wynurzał się z cienia w stronę lepiej oświetlonych fragmentów czytelni.

- Zostań. Proszę – mijając mnie położyła mi dłoń na ramieniu i widząc moją minę pełną żalu i niemej skargi pogłaskała mnie po policzku – Zostań, dziś nie jest dobry dzień, żebyś się odezwał, bo każde słowo będzie złe.

Poszła nie zmieniając rytmu. Odłożyła na ladę wypożyczone książki, uśmiechnęła się leciutko i kiwnęła głową na do zobaczenia, po czym wyszła. Siedziałem, rozkoszując się własną pamięcią, która skupiła się na policzku dopiero co polizanym delikatnością opuszków palców nieznajomej. Ona nieśmiała i ja pełen zapału w tym jednym momencie zamieniliśmy się rolami i zostałem z niczym, kiedy poszła w swoje jutro. Bezwładnie siedziałem. Bez pomysłu na ciąg dalszy popołudnia, a książka, przestała stanowić wartość. Zamknąłem i oddałem – niech poczeka na lepszy dzień do czytania.

Zaglądałem później i nawet zdążyłem zlekceważoną literaturę wypożyczyć ponownie, ale stół w zaścianku ani razu już nie zaświecił punktowym światłem w obecności konturu. Byłbym kłamcą, gdybym udawał, że przypadek mnie tam sprowadza, albo potrzeba. Zbyt rzadko miałem potrzebę, za to nadzieja pchała mnie tam częściej i wynajdowałem preteksty, żeby spędzać więcej czasu w tym wnętrzu, gdzie woń książek przypominała mi o przemijaniu. Stary papier pachnie zupełnie inaczej, niż egzemplarz wprost z drukarni. Pachnie kurzem, tajemnicą i obietnicą niemożliwego. Pieściłem dłonie gładkością okładek, minioną ostrością grzbietu i poszarzałą bielą kartek. Tylko lampka nad stołem w kącie czytelni wciąż doczekać nie mogła kolejnej wizyty konturu.

Czas. Miał leczyć, a nie eskalować tęsknoty. A jednak zachowywał się niestandardowo i skazał mnie na szukanie czegoś, co nie zdążyło się dopełnić, albo dopowiedzieć. Chciałem. Wiedzieć, zrozumieć, zaznać, a tymczasem pozostałem skazańcem któremu nawet wyroku nie odczytano. Może sam się skazałem i dobrowolnie odbywam karę? Ścieżkę własną wydreptałem do biblioteki. Jeszcze trochę i mnie adoptują tam, albo zameldują przynajmniej czasowo. Nadaremnie, bo nie ścian szukam. Nasiąknąłem starym papierem jakbym był pracownikiem. I wszystko na nic. Kontur albo mnie omijał, albo był wtedy przypadkiem. Turystyczną jednostkową obecnością. Ale przecież… Powiedział "nie tym razem", więc kolejne spotkanie było czymś więcej niż wymysłem.

- Chodź, dzisiaj nie chcę być sam, a i tobie przyda się towarzystwo – jeden z pracowników biblioteki właśnie kończył pracę. Znaliśmy się z widzenia na tyle, że w zasadzie mogłem o nim powiedzieć, że to stary dobry nieznajomy.

Z braku lepszych pomysłów poszedłem z człowiekiem, o którym wiedziałem tyle, że pojawia się w pracy i z naturalną sympatią obsługuje zaglądających do biblioteki gości bez względu na wiek i płeć. To wystarczyło, żebyśmy spędzili wieczór, choć bez wylewności typowej dla znajomości dłuższych od historii świata. Przypadkowy znajomy nie usiłował przytłoczyć mnie własnymi problemami, więc wieczór płynął dość żwawo i atmosferze pozwalającej na szczery uśmiech. Najwyraźniej chciał uniknąć stagnacji, bo sugerował wciąż nowe lokale, gdy tylko udało się pierwsze szkło opróżnić z zawartości, a znajomością okolicy wykazywał się wręcz doskonałą – pojęcia nie miałem, że w zasięgu wzroku mieści się tak rozległa sieć gastronomiczna i różnorodnością potrafiąca dostosować się do bardzo specyficznych gustów.

Wieczór postarzał się gdy schodziliśmy po schodach opakowanych w bordowy dywan w czeluści jakiejś piwnicznej knajpy. Na dole muzyka rozpływała po pomieszczeniach i chyba było jej duszno, bo wspinała się tymi schodami na górę. Usiedliśmy przy stoliku. Ktoś coś podał, przypadkowy towarzysz postanowił przed konsumpcją zwiedzić tutejszą łazienkę, więc zostałem sam przy stole. Półmrok ciepły otoczył mnie dyskretnie, a z niewidocznych głośników popłynęła muzyka. Wraz z nią napłynęła do mnie jakaś fala melancholii i patrzyłem na blat stołu pomiędzy szklankami pełnymi i jeszcze oszronionymi. Gwiazdy iluminacji sceny tańczyły jakiś chorobliwy taniec na polakierowanej powierzchni. Patrzyłem bezmyślnie, ale światła zniknęły nagle. Jakiś cień zdjął je ze stołu i zawładnął całą powierzchnią. Zachłysnąłem się – cień nie był obcy!

Podniosłem wzrok. Na podwyższeniu sceny, niczym na talerzu, w rytm muzyki wyginała się ze smutnym uśmiechem właścicielka cienia, którego tak długo szukałem. Kolorowe światła zniekształcały ruch i kształty, a ona tańczyła zdejmując w tańcu nieliczne elementy garderoby, aż w końcu była ubrana jedynie w chromowaną rurę, za którą nawet nie próbowała się ukryć, by dotrwać do końca utworu. Patrzyłem zachłannie na zgubę, a ona niewidzącym wzrokiem omiatała wnętrze knajpy. Nie wiem, czy cokolwiek była w stanie dostrzec, bo wszędzie poza sceną oświetlenie było ledwie zaznaczone.

Nim zeszła, zerknęła w moją stronę i zdawało mi się że drgnęła, lecz chwilę później już jej nie było, bo znikła gdzieś poza sceną. Patrzyłem tępo w to miejsce, gdzie umknęła, jednak daremnie. Na scenie pojawiła się kolejna tancerka, żeby w przerysowanych ruchach spleść się z muzyką w udawaną ekstazę. Opuściłem wzrok. Nie tak wyobrażałem sobie nasze spotkanie. Nie tak chciałem poznać to ciało. W głowie kłębiły się myśli rozmaite i same ze sobą się spierały. Szukały przyczyn i racjonalnego wyjaśnienia. Apetyt na zabawę minął mi bezpowrotnie. Nie wiedziałem, czy wyjdzie na scenę jeszcze raz, a może i pięć, lecz nie chciałem stresować jej własnym widokiem. Pożegnałem towarzysza wymyślając pierwszy lepszy pretekst i wyszedłem w noc.

Ulica pustoszała. Gdzieniegdzie ostatnie, małe grupy przemieszczały się do lokali otwartych dłużej od innych, ale poza czujnym wzrokiem taksówkarzy wypatrujących gestu przywołania okolicę zwiedzał już tylko wiatr. Stanąłem, bo wyszedłem pod wpływem impulsu nie wiedząc, co mam zamiar dalej zrobić ze sobą. Wbiłem ręce w kieszenie i już miałem pójść do domu, kiedy usłyszałem za sobą kroki i ktoś chwycił mnie lekko za ramię.

- Już uwierzyłam, że się uda – powiedział cień patrząc mi prosto w oczy – Dziś był ostatni dzień i gdybyś poczekał chociaż te pięć minut… Moje ostatnie pięć minut tutaj. Możesz uwierzyć, albo nie. Dziś odebrałam właśnie ostatnie pieniądze. A jutro chciałam cię odnaleźć.

- Wiesz? Jutro właśnie się zaczęło…

Trochę dłuższy spacer.


Dzień zaprosił na spacer odrobinę wcześniej niż się spodziewałem, ale nie broniłem się przesadnie, bo pięknie się zapowiadał. Już przez okno widziałem, że lato stężało polizane jesienną nocą i nawet drgnięciem wiatru nie odezwie się. Zastygło i zmumifikowało się. Nawet ptaki ćwierkały co drugi dźwięk.

Dobrze odżywiona kobieta jutra szła z głową zatopioną w korespondencję elektroniczną. Rzuciłem okiem na jej twarz uśmiechającą się do monitora i zobaczyłem metalowe smarki wiszące z nosa. Jedna z kropel przykleiła się gdzieś pod ustami. Ohyda. Cyborgi żrą chyba płynny metal na śniadanie i upuszczają co-nieco, żeby stężało, ale może to i lepiej, bo w razie potrzeby smycz będzie o co zaczepić, gdy przyjdzie takiego zaparkować.

No!. A potem było jeszcze zabawniej. Chudy i brudny człowieczek założył na głowę papierowy kubełek z KFC i popijając colę z puszki kontemplował witryny zamkniętych sklepów z miną konesera. Jego towarzysz (jak sądzę) przeprowadzał rewizję ulicznego śmietnika ubrany w rozchełstaną flanelową koszulę i dżinsy nad kolano. I nie byłoby nic zdumiewającego w tym stroju, gdyby nie fakt, że spodenki po wewnętrznych i zewnętrznych szwach były rozprute i wyglądały jak spódniczka. Trochę po szkocku wyglądał, bo skarpety nosił grube i buty nadające się do górskich eksploracji.

Następnie minęła mnie owalna pani z kulistym panem z włoska wymieniając uwagi. Rozmawiali głośno i słowa płynęły bardzo szybko. Nie przeszkadzało im, że mówią w tej samej jednostce czasu. Myślałem, że się kłócą, ale jednak nie – miny mieli sobą zachwycone i jeśli tak wygląda włoska kłótnia, to chcę być Włochem. Minąłem panią, która na udzie miała siniaczka-monidło. Taką ślubną fotografię młodej pary, ale nowożeńcami były zajączki. Czasowa wystawa w kolorach i zapewne nikt mi nie uwierzy, jednak zdawało mi się, że zajączki były bardzo zadowolone (jak to z nowożeńcami bywa). Może tło im służyło ciepłem młodego ciała?

Starszy pan w pełnym garniturze i nie wiedzieć czemu czapeczce bejsbolówce zamiast kapelusza odłożył laseczkę na ligustrowy, świeżo przystrzyżony w kancik żywopłot i skraplał się bezwstydnie. Na trawniczek okalający miejską fosę. Miał szczęście, że król z brązu siedzący na koniu nieopodal zerkał na drugą stronę ulicy. Kiedy mijałem kwiaciarnię, której właściciel dobudował dach na stelażu z drewna i pozwolił winoroślom i bluszczom obrosnąć, by żywą ścianą odgrodzić wnętrze, ze stojącymi na regałach kwiatami, od zewnętrza palonego słońcem od wiosny, znowu fizjologia wygrała z przyrodą. Dwaj spragnieni panowie siedzieli na ławeczce oddając się konsumpcji i jeden z nich przeprowadził procesy filtracyjne na tyle szybko, że potrzebował odprowadzić nadmiar wody. Wolę nie myśleć, co działo się po wewnętrznej stronie zielonej, ażurowej ściany.